sobota, 7 listopada 2020

Romans dla nikogo (Stanisław Lem, „Powrót z gwiazd”)

Zawsze chciałam przeczytać Powrót z gwiazd Lema ze względu na wątek romantyczny. Gdy w końcu to nastąpiło, trochę mnie ów wątek rozczarował, współcześnie jest lekko niestrawny. Nie zawiodły mnie natomiast Lemowskie obserwacje obyczajowe i futurologia.

 


Nie dziwi mnie, że Lem nie przewidział LGBT, ale mógł przewidzieć, że rozpasani ludzie przyszłości będą np. chcieli niekiedy spędzać czas inaczej, niż ich partnerzy.

Ten blog to istne cmentarzysko zawiedzionych oczekiwań czytelniczych. Jak być może wiecie1, jedną z rzeczy, które swego czasu najbardziej lubiłam i których usilnie szukałam w prozie Stanisława Lema, są – dość skąpo w tych książkach rozsiane – wątki romantyczno-miłosne, dosłowne lub wyinterpretowane. Moją pierwszą lemowską fascynacją był Solaris, później nadinterpretowałam sobie Fiasko, bo mi się kojarzyło romansowo, z zapałem chłonęłam też tło uczuciowo-obyczajowe Cyberiady. Od dawna wiedziałam, że prawdziwą perłą w koronie, jeśli chodzi o miłosnego Lema, jest jednak Powrót z gwiazd. Niedawno w końcu nadarzyła się okazja i książkę przeczytałam. No i – po raz kolejny nie znalazłam tego, czego szukałam, znalazłam natomiast inne rzeczy.


Z GWIAZD W DAMSKIE RAMIONA

Uściślając – nie znalazłam w tej książce romantycznych wrażeń, które spodziewałam się przeżyć, bo wątki romansowe tam oczywiście są. Powrót z gwiazd to generalnie książka obyczajowa: główny bohater, Hal Bregg, wraca z dalekiej i niebezpiecznej ekspedycji kosmicznej, podczas której, wskutek paradoksu czasowego, dla załogi minęło niewiele czasu, gdy tymczasem na Ziemi upłynęło ponad sto lat. Bregg trafia więc do świata, w którym pod jego nieobecność nastąpiły ogromne zmiany techniczne i kulturowe. Wraz z czytelnikiem poznaje codzienność życia w futurystycznej rzeczywistości oraz próbuje nadrobić relacje międzyludzkie. A że jego krewni i przyjaciele już dawno nie żyją, to – jak mówi mu pewien sędziwy doktor – któż mu pozostał, jak nie kobiety?


MĘSKIE EMOCJE

Mamy zatem szereg (niezłożony z przesadnie wielu elementów) perypetii, jakie spotykają Bregga na drodze do znalezienia osoby, z którą będzie mógł się zrozumieć, założyć wspólne ognisko domowe, i w której ramionach będzie mógł znaleźć odrobinę ciepła. Są tu obrazki typowo obyczajowe – smakowicie okraszone futurologicznymi wizjami rozwoju owej ludzkiej obyczajowości, uczuciowości, czy instytucji związku i małżeństwa – są też (słownie) dwie sceny miłosne oraz dużo liczniejsze obrazy męskiej emocjonalności i kierujących męskim bohaterem związkowych motywacji.


No i tak, gdy za młodu rozpoczynałam swój quest w poszukiwaniu romantyzmu u Lema, pewnie w pierwszej kolejności zaciekawiłby i ujął mnie ten ostatni wątek. I trzeba przyznać, że rozterki Bregga, jego zagubienie, całkiem rozsądne pragnienia i wysiłki na rzecz ich sublimacji, a chwilami też niemalże uczuciowy szał – są przedstawione w sposób sugestywny, a z drugiej strony przyjemnie subtelny. To wszystko działa na czytelnicze emocje, a dla niektórych czytelniczek spośród tych, którym zdarza się durzyć w bohaterach literackich, intelektualizujący gwiezdny twardziel z sercem na wierzchu i (lekko się tylko niekiedy naddającymi) zasadami może jawić się wręcz jako „chłopak do zakochania”.


CZARNA POLEWKA W WERSJI HIGH TECH

Powyższe nastawienie jest mi dobrze znane, ale sama jako czytelniczka absolutnie nie jestem na tym etapie. Na wątki romantyczne w Powrocie z gwiazd patrzyłam więc z zainteresowaniem, ale nie tyle emocjami, co obyczajami i wartościami. W kwestii obyczajów na pewno zajmujący jest wspomniany rys futurologiczny. Przykładem jest słynna, jesli chodzi o tę książkę, koncepcja betryzacji – rodzaju antyprzemocowej emocjonalnej kastracji ludzkości – która znacznie wpływa też na relacje międzypłciowe. Inny przykład to błyskotliwy i bardzo zabawny motyw brytu – biotechnologicznej czarnej polewki podawanej przez kobiety absztyfikantom, których chciały trzymać na dystans.


ROMANS NIESTRAWNY DLA NIKOGO

Co do sfery wartości związanej z relacjami miłosnymi, poczułam się podczas lektury Powrotu z gwiazd zagubiona i wyobcowana – i zastanawiam się, czy którykolwiek ze współczesnych czytelników się tak nie czuje. Lemowska wizja miłości i małżeństwa w przyszłości nie wydaje się bowiem, przynajmniej na dzisiejszy stan literatury, ani szczególnie odkrywcza, ani futurologicznie trafiona, ani – atrakcyjna.


Z jednej strony mamy tu, dość stereotypowo, spore rozluźnienie obyczajów, ludyczne nastawienie i brak wzmianek o religijnej czy innej „uwznioślającej” nadbudowie miłości i małżeństwa. Z drugiej strony jest to wizja w dużej mierze mieszczańska i konserwatywna. Bohaterowie grzecznie drepczą do futurystycznych urzędasów, by legalizować swoje luźne i krótkotrwałe związki, a w miejscach publicznych, np. przybytkach rozrywki, pojawiają się karnie w heteroseksualnych parach. Nie dziwi mnie tu bynajmniej, że Lem w latach 60-tych nie przewidział ekspansji kultury LGBT czy poliamorii, bo kto to mógł przewidzieć. Ciekawi mnie jednak, że nie przyszło mu do głowy, że rozpasani ludzie przyszłości mogą np. chcieć spędzać wolny czas w inny sposób i w innych miejscach, niż ich partnerzy. Podsumowując wszystko powyższe – nie wiem, czy ktokolwiek z nas współczesnych, niezależnie od poglądów, chciałby żyć w czymś takim.


BOHATER WIERNY, LECZ NARWANY

Ta etyczna ambiwalentność tyczy się też – mimo innych wspomnianych pozytywnych emocji, które może wzbudzać protagonista Powrotu z gwiazdpodejścia Bregga do miłości i związków. Osoby lubiące obyczajowość chrześcijańską i/lub zachowawczo romantyczne mogą być jeszcze ewentualnie mile zaskoczone pragnieniem Bregga, by wejść w związek, który – wbrew trendom na nowej Ziemi – przetrwa całe życie. Z drugiej jednak strony nie tylko czytelnicy lewicowi mogą być współcześnie lekko etycznie zszokowani dość maczystowskim niekiedy poczynaniem sobie bohatera z płcią przeciwną (niechęć połączona z pożądaniem wobec Aen; niejednoznacznie konsensualny początek znajomości z Eri), czy też gwałtownością jego miłosnych afektów. Niezależnie od światopoglądu, obecnie jesteśmy chyba bardziej zbetryzowani, niż protagonista Powrotu z gwiazd i z jego działaniami często trudno się identyfikować a niekiedy mogą one nawet budzić sprzeciw.


NIEZNANE PROROCTWO LEMA!

Tak to u mnie wygląda. Nie powzruszałam się tyle, ile chciałam, niestety. Na szczęście jednak lektura była przyjemna z innych powodów. Głównie dzięki wspomnianej futurologii: nie tylko wizja przyszłej obyczajowości, ale i techniki, mody, architektury czy struktury społecznej, choć nie zawsze trafiona, została przez Lema w Powrocie z gwiazd oddana ciekawie. Działa to wszystko na wyobraźnię wizualną (jakież psychodeliczne wizje on tam niekiedy roztacza – uczta dla wewnętrznych oczu!), daje do myślenia (również w tych miejscach, gdzie autor się pomylił – można dywagować, gdzie się podziały te wszystkie bogactwa, blichtr i powszechne bezpieczeństwo, które nam, ludziom przyszłości, miało przyjść w udziale?) a w kilku miejscach jednak zaskakuje trafnością. Bo Lem przewidział w tej książce nie tylko ten nieszczęsny opton, który wszyscy tak wałkują, ale na przykład również to:


Podała mi wysoki stożek z rurką, mienił się jak rubin, ale był miękki, jakbym dotykał mszystej skórki owocu. (...) Płyn miał smak nieznanych, świeżych owoców, z malutkimi grudkami, które niespodziewanie i zabawnie rozpryskiwały się na języku.2


I co, spodziewaliście się czegoś takiego, hipsterzy?


---

Stanisław Lem, Powrót z gwiazd, Warszawa 2008: Biblioteka Gazety Wyborczej.

 

Obrazek: zmodyfikowana przez autorkę ilustracja Clker-Free-Vector-Images z Pixabay

1 Jeśli np. czytaliście notkę o „Fiasku” lub słuchaliście naszych paneli lemowskich na tegorocznym festiwalu Cytadela (dostępne tutaj i tutaj).

2 S. Lem, Powrót z gwiazd, Warszawa 2008: Biblioteka Gazety Wyborczej, s. 93. Dziękuję Ziucie za powiązanie tego fragmentu powieści i piosenki!

poniedziałek, 19 października 2020

Czas śmiania, czas narzekania (Henry Kuttner, „Próżny robot”)

 Czasami nachodzi nas ochota, by poczytać coś lekkiego, pobudzającego do śmiechu, poprawiającego nastrój. Za taką właśnie literaturę uchodzą wśród utworów science fiction opowiadania Henry’ego Kuttnera, w tym te zgromadzone w antologii „Próżny robot”. Ale bywa tak, że zamierzone na początku wytchnienie i zabawa obraca się w trakcie lektury w coś innego i nieoczekiwanego.

Dowcipy alkoholowe śmieszą różnie w zależności od wieku. Ogółem
jednak opowiadania Kuttnera mnie
ubawiły i rozerwały, choć nie
obyło się bez neurotycznej rozkminy.

Na początek mała retrospekcja. Kilka lat temu, mając akurat w czytaniu wstrząsającą „Drogę” Cormaca McCarthy’ego, obejrzałam w ramach wytchnienia po pracy kreskówkę pt. „WALL-E”. Oglądałam późno wieczorem, lekko przysypiając, i ta moja dekoncentracja, w połączeniu ze świeżymi wrażeniami z „Drogi”, sprawiły, że urocza historyjka dla dzieci opowiadająca o robociku-śmieciarzu, jego ekologicznej misji i miłości do robociczki o imieniu EWA wydała mi się jakimś straszliwym postapo. Patrzyłam na obrazy hałd śmieci pokrywających Ziemię i miast zamierzonej przez twórców koncentracji na przygodach robotów i ekologicznym przesłaniu odczuwałam przerażenie tymi – jak mi się to jawiło w związku z lekturą McCarthy’ego – obrazami umierającego świata, po którym bezładnie i beznadziejnie kręcą się dwie żałosne istoty. Cóż, popkultura nie zawsze potrafi być eliotowskim obiektywnym korelatem i czasem efekt, który dane dzieło ma wywrzeć na na czytelniku – rozbawienie, przestrach, moralna perswazja – z różnych powodów spektakularnie się wykrzacza.


KUTTNER – SZTANDAROWY FANTASTYCZNY HUMORYSTA

Trochę, ale tylko trochę, miałam tak ze zbiorem opowiadań Henry’ego Kuttnera „Próżny robot”, wydanym przez Solaris w 2011 r. Kuttnera kojarzyłam zawsze jako twórcę humorystycznego: kilku bliskich jest fanami jego komizmu, pojawił się też jako sztandarowy przykład w dyskusji poznańskiego Koła „Noosfera” na temat zabawnych wątków w fantastyce. Te rekomendacje zachęciły mnie, by kiedyś sięgnąć po tego autora i kiedy kilka miesięcy temu, przygotowując się do ważnego egzaminu, dostałam radę, by „poczytać coś wesołego” dla odstresowania się, stwierdziłam, że to właściwy moment. Czy efekt został osiągnięty? W ostatecznym rozrachunku tak, ale okazało się to bardziej skomplikowane, niż myślałam.


Gwoli wprowadzenia technicznego: antologia opowiadań Kuttnera skompilowana przez Solaris składa się z trzech części. Sekcja „Roboty i podróże w czasie” zawiera trzy teksty, które łączy temat ingerencji kosmitów w życie mieszkańców Ziemi – bądź to za pomocą pozostawionych przedmiotów, bądź to poprzez bezpośrednie działania – i niesamowitych skutków tychże ingerencji. Cykl „Galloway Gallegher” to opowiadania o konstruktorze-alkoholiku, który w stanie upojenia wpada na genialne pomysły wynalazcze. I wreszcie „Hogbenowie” to zbiór historii o rodzinie mutantów posiadającej nadludzkie umiejętności z pogranicza magii i technologii, a przy tym żyjącej sobie gdzieś na głuchej prowincji w Stanach Zjednoczonych i całkiem nieźle wtapiającej się w tamtejszą zaściankową społeczność.


KOSMICI BARDZIEJ STRASZNI, NIŻ ŚMIESZNI

Zaczęłam czytać „Próżnego robota” zgodnie z kolejnością, od opowiadań o robotach i podróżach w czasie. Faktycznie, nieźle mnie wciągnęły i sprawiły, że skutecznie oderwałam się od myśli o czekającym mnie stresie. Wszystkie teksty mają zaskakujące fabuły, dużo się w nich dzieje a brzytwa Lema ślizga się po nich bez najmniejszego draśnięcia – zarówno tajemniczy artefakt znaleziony przez dzieci w pierwszym opowiadaniu, radio, które okazuje się być czymś więcej niż radiem w opowiadaniu drugim, jak i przybycie obcych w finalnym tekście, to doskonałe przykłady na to, jak warto używać motywów fantastycznych, by czytelnika zadziwić, przestraszyć i wybić z rutyny w stopniu nieosiągalnym za pomocą sztafażu realistycznego.


Było zatem ciekawie – tylko pytanie, czy aż tak śmiesznie? Dla mnie nie tak bardzo. Z pewnością dialogi są w tych opowiadaniach prowadzone z dużą dozą humoru a opisane w nich fantastyczne niesamowitości mają w sobie absurd i groteskę. Całość nie sprawiła jednak, że zaśmiewałam się serdecznie do łez, wstrząsana oczyszczającymi, katartycznymi skurczami. Wprost przeciwnie – jeśli poza zaciekawieniem towarzyszyły mi jakieś emocje, był to raczej lekki przestrach, bo wszak mamy tu elementy grozy. Może zresztą zadziałała tu demografia – gdy opowiadania te czyta np. dzieciak lub stereotypowy facet, może łatwiej czuć mu rozbawienie biegiem ich fabuły, bo może albo identyfikować się z bohaterami, albo czuć pewną złośliwą lub właśnie katartyczną satysfakcję, że im się dostało. Na mnie nie podziałało to w ten sposób i miałam raczej wrażenia na zasadzie: ojej, biednieńcy, kochani, żeby im się co złego nie wydarzyło... Zatroskanie zamiast rozbawienia, trochę jak ongiś, przy oglądaniu „WALL-E”’ego.


GALLEGHER – POGODNY I STRESUJĄCY

Wciągające fabuły, element zaskoczenia i doskonałe wykorzystanie motywów fantastycznych to zresztą cechy, które posiadają opowiadania ze wszystkich części zbioru „Próżny robot”. Druga część antologii, „Galloway Gallegher”, trzyma jednak czytelnika w napięciu nie tylko z uwagi na niesamowite rozwiązania techniczne tworzone przez protagonistę, czy też z uwagi na konstrukcję opowiadań (mamy tu sporo wątków rodem z prozy kryminalnej, sensacyjnej i szpiegowskiej), ale też dlatego, że nie sposób nie kibicować Gallagherowi: uda się mu, czy się nie uda? Wpadnie na właściwy pomysł przed upływem któryś już raz przesuwanego terminu zlecenia, czy nie wpadnie i wezmą go do paki za niedotrzymanie umowy? Choć więc motywów bezpośrednio humorystycznych jest tu jeszcze więcej, niż w opowiadaniach z pierwszej części zbioru – mnie najbardziej bawili chyba tytułowy narcystyczny robot Joe oraz dziadek Galleghera i jego dialogi z wnukiem – to moje rozbawienie znów podszyte było „dorosłym” lękiem, że jakże to tak można, tak chronicznie nie dotrzymywać deadline’ów i nie cierpieć przy tym ciągłych katuszy ze stresu i poczucia winy? W takim momencie czytelnik zaczyna empatycznie cierpieć za bohatera.


Z uwagi na demografię przepadła dla mnie również część dowcipów alkoholowych. Gdy byłam w wieku nastoletnim, zarówno mnie, jak i moich równieśniczych przyjaciół strasznie bawiły, bardziej z pobudek czysto abstrakcyjnych niż empirycznych, wice o chlaniu, wódzie czy byciu żulem. Natomiast później jakoś to się wszystko rozpłynęło, nie że jakieś wielkie historie z uwrażliwieniem się na tragedię alkoholizmu, po prostu zaczęły nas śmieszyć inne rzeczy. Ale pomimo tych boomerskich rozkmin muszę przyznać: Gallegher i jego wysoce dowartościowany roboci pomocnik bawią, ciekawią i skutecznie poprawiają humor.


HOGBENOWIE – ZABAWNI, POLITYCZNIE NIEPOPRAWNI

Hogbenowie podziałali na mnie podobnie jak Gallegher: tak jak on zaciekawiają, mają rozmach, technologiczne fajerwerki i udzielającą się czytelnikowi witalność, i ogólnie są wielkimi odsmucaczami. Poza obiektywnym komizmem historii o nastoletnim synku rodziny, który z gratów znalezionych na tyłach podwórka buduje stos atomowy, o skonstruowaniu przez ową rodzinkę strzelby powodującej ból zębów u wszystkich mieszkańców miasteczka celem narobienia kłopotów pewnemu wścibskiemu profesorowi, czy też o sklonowaniu złośliwego sąsiada tak, by mógł dać w gębę wszystkim ludziom na świecie, te historie mają w sobie zwyczajny, ludzki optymizm. Fajnie poczytać o tym, że Hogbenom, przez (tyci spoiler) tysiące lat ich życia ciągle się udaje, że pomimo ich atomowo-genetyczno-czasoprzestrzennych umiejętności sąsiedzi w miarę ich lubią, proboszcz tylko od czasu do czasu skarci za paranormalne ekscesy z lataniem, a mama spokojnie chodzi na spotkania parafialne i przynosi nowinki.


Jednak i w tej części antologii dopadły mnie wątpliwości boomerskiego smutasa – tym razem z pobudek politpoprawnościowych. Bo na przykład – choć osobiście nie wydaje mi się żadną zbrodnią danie dzieciakowi w tyłek, by uchronić go np. przed poniesieniem jakiejś większej szkody na ciele, a już tym bardziej niewinne jest dla mnie dawanie raz po raz w łeb fikcyjnemu bohaterowi będącemu zdolnym do latania i niewidzialności mutantem przez jego równie fikcyjną matkę – to czy w naszych czasach można jeszcze takie och-jak-bardzo-straszne, propagujące przemoc domową opowiadanie, streszczać lub polecać coraz bardziej wrażliwiejącym wspołfantastom?


Albo to, że w finalnym opowiadaniu p.t. „Zimna wojna” (notabene bardzo aktualnym, bo podnoszącym tematykę wirusologiczną) zawiązaniem fabuły jest niezrównana brzydota niejakiej Lily Lou Mutz, przez którą wpada ona w oko innemu niezrównanie brzydkiemu bohaterowi a ich potomstwo, wskutek pewnych biotechnologicznych machinacji Hogbenów, wywołuje istne genetyczne pandemonium. No więc jakże to tak, postrzegać bohaterkę kobiecą z perspektywy jej wyglądu, w dodatku niepochlebnie? (I jeszcze nadmieniać, że wskutek tej brzydoty mieszkańcy miasteczka rzucali w nią grudami ziemi?) Sama mam dystans to takich pomysłów ideowej lektury, ale w obecnych czasach, przy rosnącej wykładniczo wrażliwości współczytelników, takie myśli-przeszkadzajki jednak się przy lekturze pojawiają.


MODLITWA O ŚMIECH

Tak więc opowiadania Kuttnera mnie, summa summarum, ubawiły i rozerwały, choć każdemu zabawnemu motywowi towarzyszyła, jak widać, neurotyczna rozkmina. Może jest trochę tak, że każdy czytelnik – i każde pokolenie czytelnicze – ma takie momenty, kiedy rozbawienie humorystycznymi książkami przychodzi nieco trudniej – wiadomo, jest czas śmiania i czas narzekania. A jak komuś tego śmiechu w takim mniej zabawowym czasie jednak brakuje, to zawsze można zrobić w tej sprawie to, co w trudnych sprawach robił niekiedy Gallegher (i nie, nie chodzi mi o picie).


Henry Kuttner, Próżny robot, Stawiguda: Solaris 2011.

Ilustracja: własna kompilacja obrazków BarelyDevi i Clker-Free-Vector-Images z Pixabay

sobota, 3 października 2020

Dlaczego jeszcze warto czytać „Baśń o wężowym sercu” Radka Raka?

 Powieść Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakubie Szeli autorstwa Radka Raka zgarnia laury za laurami – i bardzo dobrze. Ukoronowaniem tego jest, jak na razie, miejsce w siódemce nominantów do prestiżowej Nagrody Literackiej „Nike” – o ostatecznym werdykcie dowiemy się już jutro. Przy tej okazji chciałabym zwrócić uwagę na niedostrzegany walor tej powieści, który mam za ważny.

Cieszy mnie myśl o wytchnieniu jurorów Nike, którzy zamiast czytać kolejnego autora zafascynowanego Pamięcią, wykąpali wyobraźnię w przygodach kiełka bukowego drzewa – i w oryginalnej duchowości.


Uznanie sprawiło, że o Baśni o wężowym sercu – jej walorach językowych, sposobie przedstawienia historycznego wątku Jakuba Szeli i rabacji galicyjskiej czy odwołaniach kulturowych – wypowiedziało się już sporo kompetentnych osób. (Zajrzyjcie np. tu, tu czy tu.) Nie będę zatem tym razem dublować opinii ludzi mądrzejszych ode mnie i nie dołożę własnej całościowej analizy – tym bardziej, że autor to w sumie osoba z naszego lokalnego fandomu, tudzież z kręgu naszych znajomych, więc tak jakoś nieśmiało mi się robi na myśl o pisaniu klasycznej recenzji.


Chciałabym jednak zwrócić Waszą uwagę na jedną szczególną cechę Baśni o wężowym sercu..., która czyni z niej książkę szczególnie cenną dla niektórych czytelników, a wzmianki o której możecie nie znaleźć w innych analizach.


Recenzenci Baśni o wężowym sercu Radka Raka skupiają się najczęściej na formalnych cechach książki i jej relacji z prawdą historyczną. Nie spotkałam więc jeszcze recenzji, która eksplorowałaby tematykę religijną – czy też, konkretnie, duchowość chrześcijańską – w tej powieści, a jest co eksplorować.


Tymczasem jest grono czytelników fantastyki, nie tylko wierzących, które takie uduchowione książki fantastyczne sobie bardzo ceni. Zapytania o wątki religijne regularnie pojawiają się na książkowych forach. Podaż dobrych książek tego typu jest jednak stosunkowo mała. Mistrzami wplatania wrażliwości religijnej do fantastyki są bez wątpienia J.R.R. Tolkien, C.S. Lewis, Gene Wolfe czy Marek S. Huberath. Ważną postacią na polskim gruncie jest z pewnością Wojciech Szyda; mnie spodobało się też ogranie tego tematu w Antipolis Tomasza Fijałkowskiego (chyba moja pierwsza opublikowana recenzja!) i w cyklu Kuzynki Andrzeja Pilipiuka. Pewnie znalazłoby się jeszcze trochę przykładów, ale raczej mniej, niż chcieliby entuzjaści.


I takie właśnie osoby, lubiące w fantastyce tematykę religijną – czy też, konkretnie, chrześcijańską – nie powinny czuć się zawiedzione po lekturze Baśni o wężowym sercu. Już samo uniwersum powieści jest zbudowane z uwzględnieniem tego, że Bóg istnieje i działa w życiu ludzi. W Jego istnienie wydają się wierzyć narrator i „autor wewnętrzny” a dla bohaterów ta wiara jest ważnym punktem odniesienia, choć część z nich (np. Sława) jej absolutnie nie podziela. Chrześcijańska cudowność jest w świecie Baśni o wężowym sercu ważną siłą sprawczą, w ciekawy sposób użytą w wątkach fantastycznych (udane są np. obrazy odpędzania złych mocy za pomocą modlitwy, niemająca sobie równych postać „świętego starca”, czy też sposób przedstawienia realnego zła w działaniu diabłów i czarownicy). Oryginalne jest też to, jak Radek Rak zestawia tę cudowność np. z tematem magii czy rodzimowierstwa, dając zgoła inne odpowiedzi, niż te, które przyzwyczailiśmy się słyszeć w mainstreamowej fantastyce.


Wszystko to jest przedstawione uczciwie, w pełni literacko, bez jakiejkolwiek ideowej łopatologii, dokładnie przepuszczone przez filtry wiarygodności fabularnej, wyobraźni i intelektualnych fascynacji „autora wewnętrznego” – podobnie jak ma to miejsce np. w książkach Marka S. Huberatha. A przy tym, tak jak u Huberatha, ta metafizyka robi wrażenie na czytelniku. Jeśli po lekturze Baśni o wężowym sercu odkryjecie, że częściej niż dotąd łapią was myśli o Bogu i zaświecie, albo że nabraliście większej niż dotąd ochoty na odmówienie różańca albo tzw. modlitwy Jezusowej, to nie mówcie, że Wam nie mówiłam.


Warto tylko nadmienić, że z pewną ostrożnością będą musiały podejść do tej książki osoby wrażliwe na punkcie erotyki w literaturze, bo jest jej w Baśni o wężowym sercu sporo. Odnosi się to jednak głównie do początkowej części powieści, druga połowa jest bardziej apollińska – podobnie zresztą jest w Kocham cię, Lilith tegoż autora, co słusznie zauważył swego czasu kolega Scobin na nieodżałowanym forum Drugiego Obiegu Fantastyki.


To tyle ode mnie, trzymam kciuki za jutrzejszy werdykt, tegoroczne eliminacje Nike to piękna karta w historii polskiej fantastyki. I szczerze mnie cieszy myśl o wytchnieniu, jakie być może odczuli w tym roku jurorzy tej nagrody, gdy zamiast kolejnej książki, której autor deklaruje, że najbardziej interesuje go Pamięć i w której opisuje swoją brudną młodość i/lub zapijaczoną artystyczną dorosłość w brzydkim polskim miasteczku a opis przeplata wzmiankami o smutnym życiu swojej prababki, której przyszło żyć przed rewolucją seksualną – tym razem mieli okazję wykąpać wyobraźnię w obrazach malwowej dziewczyny o włosach jak woda, w biograficznych wspomnieniach kiełka bukowego drzewa, w bardzo niecodziennych dla niefantastów pomysłach na to, jak przenieść narracyjny punkt widzenia z głowy jednego bohatera do głowy drugiego, czy też w nietypowym dla polskiego mainstreamu typie wrażliwości duchowej, o której kilka słów napisałam powyżej.


R. Rak, Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakubie Szeli, Powergraph 2019.

[Ilustracja: fragment ikony św. Krzysztofa, źródło: Dimitris Vetsikas z Pixabay ]

środa, 12 sierpnia 2020

Jak podróżować w czasie koronawirusa? – Olga Tokarczuk, „Bieguni”

Nie dajcie się zwieść Komitetowi Noblowskiemu – Bieguni Olgi Tokarczuk to nie żadna nadmiernie ambitna cegła, a przemiła, lekka lektura, angażująca czytelnika zarówno ciekawymi historyjkami, jak i sympatyczną rozkminą. Nie myślcie też, że książkę opowiadającą o podróżach źle się czyta w czasie koronawirusa, gdy egzotyczne eskapady są utrudnione. Wprost przeciwnie – jej lektura w dobie pandemii odkrywa nowe atuty i sensy.


Nie jestem aż tak ekologiczna, by marszczyć brwi na nieistniejącą narratorkę,
która radośnie rozbija się po świecie generując ślad węglowy.

Biegunów Olgi Tokarczuk czytało mi się dużo bardziej potoczyście niż cokolwiek w ostatnim czasie. Ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę, że jestem fanką czytelniczej popkultury, która okazjonalnie wzięła się za coś „ambitnego”.


LEKTURA PODRÓŻNA – ŁATWA I PRZYJEMNA

Ta łatwość czytania bierze się pewnie ze struktury tej powieści. Gdzieś na początku Biegunów narratorka kokieteryjnie daje do zrozumienia, że książka ta jest lekturą podróżną, „wagonową” – czytadłem, którym można umilić sobie chwile lotu czy przejazdu, po czym bez żalu zostawić w kabinie czy przedziale. Myślę, że jest to całkiem prawdziwe. Bieguni mają niezobowiązującą, nieco poszatkowaną budowę. Luźne, a przy tym ciekawe rozmyślania i wspominki narratorki na tematy ogólne związane z podróżą, przeplatają się z również ciekawymi i angażującymi czytelnika historyjkami fabularnymi: a to jakieś zaginięcie, a to miłostka z nauką w tle, a to dzieje drugoplanowej postaci znanego wydarzenia historycznego.


Dzięki tej budowie Bieguni świetnie nadają się do czytania dla zabicia czasu, krótkimi partiami – na przykład właśnie w podróży. Główny zamysł książki i tak jest dość wyrazisty, można go zapamiętać nawet przy niezbyt wnikliwej lekturze, a znajomość szczegółowych powiązań pomiędzy pomniejszymi wątkami i fragmentami nie wydaje się być niezbędna, by czerpać z lektury Biegunów satysfakcję i intelektualne korzyści.

Wielkie piękno, czyli żółciutki Lipsk na uboczu
centrum Warszawy. Pamiątka z mikrowycieczki po stolicy.


MAPA ŚWIATA, MAPA LUDZKICH ŻYŁ

A jaki jest ten główny zamysł książki? Wygląda na to, że splecenie dwóch tematów: podróży i anatomii ludzkiego ciała. Podróż jest, zwłaszcza na początku, tematem przewodnim. Narratorka rozpoczyna opowieść od wspomnień z dzieciństwa i początków swojego życia nomady. Te podróżnicze wspomnienia – opisy odwiedzanych miejsc, historie zasłyszane od współpasażerów i miejscowych, przemyślenia i fantazje związane z podróżowaniem, przestrzenią, kartografią – stają się kanwą całej książki. Także pierwsza dygresyjna historyjka – opowieść o Kunickim – traktuje o rodzinnej, wakacyjnej podróży.


Bardzo szybko w narracji Biegunów pojawia się jednak ten drugi ważny temat, dotyczący anatomii. Jedna z pierwszych turystycznych przygód, jakie opisuje narratorka, to zwiedzanie przyszpitalnej wystawy anatomicznych osobliwości – preparatów zdeformowanych organów ludzkich i zwierzęcych. Autorka podsumowuje: „Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia”1i pewnie to zdanie, jakkolwiek by nie oceniać słuszności takiej negatywnej motywacji, można potraktować jako pierwszy zwornik między dwiema przewodnimi myślami w Biegunach, dotyczącymi podróży i ciała. Tych wątków anatomicznych robi się z czasem w książce Tokarczuk więcej. Mamy m.in. historię doktora Blaua, współczesnego eksperta w dziedzinie plastynacji, czyli konserwacji zwłok z zachowaniem ich oryginalnego wyglądu; wątki jego mistrza, XVII-XVIII-wiecznego anatoma, dr. Ruyscha, oraz jego córki i ucznia; czy też końcowy wątek – kolejny zwornik tematu podróży i tematu ciała – wylew krwi do mózgu jednego z bohaterów opisywany tak, jak opisuje się powódź albo zatopienie kontynentu, gdzie anomalia zdrowotna powodująca zanik pamięci i świadomości człowieka porównana jest do fizycznego zniszczenia geograficznego świata.


Ta sama mikrowycieczka i ten sam Lipsk – jeno w kontekście.


EKOLOGICZNE DYLEMATY PODRÓŻNIKA

Czy, obok wspomnianej niewątpliwej przyjemności z lektury, wyciągnęłam z Biegunów Tokarczuk coś jeszcze? Raczej nie, jeśli mówimy o rzeczach naprawdę wielkich i pięknych: to misterne, choć też i dość luźne splecenie dróg i żyłek nie zaprowadziło mnie do żadnego splotu słonecznego ani węzła komunikacyjnego, nie przeżyłam żadnej duchowej epifanii, ciężkiej rozkminy moralnej czy wstrząsu estetycznego.


Przy czym ja oczywiście jestem tylko prostą młodą kucharką, wszędzie szukającą doznań teologicznych i popkulturowych, ale, co ciekawe, również postępowi eksperci od literatury przyznają niekiedy, że nie są pod etycznym wrażeniem Biegunów. Maciej Jakubowiak w artykule w Dwutygodniku o Noblu dla Olgi Tokarczuk wbija na przykład Biegunom szpileczkę za pochwałę mobilności, która w naszych czasach nie jest do końca moralnie niewinna.2 Nie wiem, czy jestem tak ekologicznie wrażliwa, by aż marszczyć brwi na nieistniejącą narratorkę, która radośnie rozbija się po świecie, generując ślad węglowy. Jeśli coś wywoływało we mnie pewien dyskomfort, to raczej fakt, że powieść czytałam w pandemii, w której loty do egzotycznych krajów zaczęły się kojarzyć zgoła inaczej i bardziej abstrakcyjnie, niż było to kilkanaście lat temu, w czasie publikacji książki.


Odpadły trzy literki, został słoń Babar, czy Barbar.
Nie trzeba jechać do Disneylandu, by spotkać
postaci z bajki!


MIKROPODRÓŻE W PANDEMII

Ale Bieguni to, przyznaję po namyśle, dobra lektura na pandemię – i to jest druga wartość, którą wyciągnęłam z lektury tej książki Tokarczuk. Myślę, że jest to też dobra lektura w obliczu zmian w podróżniczych przyzwyczajeniach, które, być może, czekają nas w związku ze zmianami ekologicznymi czy ekonomicznymi. 

 

Przede wszystkim – poszatkowana struktura Biegunów czyni z nich, jak wspomniałam, dobrą lekturę podróżną – jednak niekoniecznie na wielogodzinne rejsy samolotem czy wycieczkowcem, czy też na trasy kolejowe na miarę Transsibu. Weźcie lepiej Biegunów na eskapadę tramwajem, między założeniem maseczki przy wejściu a zdezynfekowaniem łapek przy wyjściu spokojnie zdążycie przeczytać któryś z ich minirozdziałów. Z podobnych powodów zaplanujcie tę książkę Tokarczuk jako lekturę na popas podczas mikrowycieczki do parku w sąsiedniej dzielnicy. Zresztą historia „zakutanej biegunicy” pokazuje, że uwalniającą podróżą może być wszystko – nawet dreptanie w miejscu czy kołysanie się na boki. A zatem każda nasza mikrowycieczka, każda wyprawa do lasu, który tworzą trzy drzewa za domem (jak to robił bohater Stroiciela lasu Marka Stokowskiego), każde odnalezienie Bieszczadów w zakątku ogrodu (czego dokonała moja kochająca góry przyjaciółka po odkryciu powołania do zakonu klauzurowego) – to doświadczenie, które pozwoli nam identyfikować z sytuacjami opisanymi w Biegunach nawet w obecnej sytuacji.


No i jeszcze to, że według narratorki Biegunów podróżujemy, bo uciekamy przed złem. Jako młodą kucharkę, a zatem osobę, która niekoniecznie musi sobie własnoręcznie budować duchowość, zazwyczaj niespecjalnie ekscytuje mnie w literaturze tego typu górnolotne, New Age’owe pipczenie (choć doceniam samą próbę rozkminy, po co tak naprawdę robimy coś, co jest pozornie oczywiste). Jednak teraz, w pandemii, zyskuje to sporo sensu. Przypomniałam sobie o tym, kiedy ostatnio, uziemiona na stołecznym dworcu na dwie godziny (pandemiczne limity miejsc siedzących), złapałam się na tym, że nie mam wcale aż takiej jak zwykle ochoty zaszyć się z książką w kawiarni czy rozłożyć się na trawniczku w parku. Wolę wyjść z dworca i pokursować sobie po uliczkach, bo po co generować zagrożenie w tak ludnym miejscu. I co? Zyskałam sporo dobra w postaci świeżych obserwacji i paru fajnych zdjęć. „Kiwaj się, ruszaj się, ruszaj”.3

 

PRZYPISY

1 O. Tokarczuk, Bieguni, Kraków 2019: Wydawnictwo Literackie, s. 24.

2 M. Jakubowiak, „Kibicowskie emocje”, Dwutygodnik, wyd. 266, 10/2019, https://www.dwutygodnik.com/artykul/8520-kibicowskie-emocje.html (pobrano 12.08.2020). O istnieniu tego miłego nawiązania dowiedziałam się od Ziuty.

3 O. Tokarczuk, op. cit., s. 291.

 

 ILUSTRACJE

Obrazek z nagłówka: Clker-Free-Vector-Images z Pixabay

Zdjęcia z mikrowycieczki po Warszawie: autorka 

niedziela, 2 sierpnia 2020

William Onyeabor – dlaczego afrykański Kraftwerk ucichł?

Rzadko zachwyci mnie jakiś wykonawca muzyki pop. William Onyeabor, ze swoimi retro elektronicznymi bitami, ciepłym wokalem i wartościowymi tekstami, jest jednym z tych nielicznych. Prócz świetnych piosenek – to doskonała muzyka na lato – ten nigeryjski muzyk tworzący w latach 70-tych i 80-tych miał fascynujące życie. Był multiinstrumentalistą, biznesmenem, wodzem plemienia i duchownym, a na końcu tajemniczo zniknął z popkultury.

Ciepła i jasna elektronika w stylu retro, magnetyczne bity i ciepły wokal – trochę
jak u Daft Punk. A do tego teksty o tematyce pacyfistycznej, mądrościowej i biblijnej.


Słuchałam ostatnio radia KEXP, alternatywnej rozgłośni z Seattle, w której w związku z protestami w Stanach puszczali akurat sporo
muzyki czarnoskórych twórców. Przez różnicę stref czasowych gdy u mnie był późny ranek, u nich panował blady świt, a zatem muzyczka leciała raczej chilloutowa, takie neutralne tło.


I nagle usłyszałam kawałek, który mnie zelektryzował. Niesamowicie radosne, energetyczne brzmienie, mocno „wkręcający się” refren, magnetyczna oldskulowa elektronika w tle i wokale: ciepły głos męskiego solisty i nieco etnicznie brzmiący żeński chórek, wszyscy śpiewający z sympatycznie egzotycznym akcentem.



Całość tak mocno przyciągała uwagę, że stwierdziłam, że to pewnie jakiś wielki, klasyczny hit, który jakimś cudem dotąd mnie ominął, coś na miarę Glorii Jimiego Hendrixa czy Roxanne The Police – charyzmatyczność owego kawałka była porównywalna z tymi utworami. Kiedy jednak sprawdziłam nazwisko wykonawcy, okazało się, że nic mi ono nie mówi: był to niejaki William Onyeabor, piosenka zwała się Atomic bomb.


NIGERYJCZYK, PREKURSOR TECHNO, WÓDZ I BIZNESMEN

Zaintrygowana, zaczęłam guglać informacje o tym wykonawcy. Jak się okazało, Onyeabor był Nigeryjczykiem, żył w latach 1946–2017 ale tworzył muzykę jedynie przez osiem lat (1977–1985), wydając na własną rękę dziewięć albumów.1 Muzyka była tylko jedną z dziedzin, którą się zajmował: był również biznesmenem (zajmował się realizacją zamówień publicznych i miał własny młyn; w 1987 r. otrzymał nawet tytuł Zachodnioafrykańskiego Przedsiębiorcy Roku), miał żonę i dzieci, został też obwołany wodzem plemiennym w swoim rodzinnym Enugu i ponoć był pastorem.2 Jak wspomina autor noty pożegnalnej na stronie wytwórni muzycznej Luaka Bop, był społecznikiem i osobą mocno przejętą problemami współczesnego świata.3



BYĆ JAK DAFT PUNK – ZANIM TO BYŁO MODNE

Choć w latach osiemdziesiątych XX w. William Onyeabor tajemniczo wycofał się ze świata muzyki, został na nowo odkryty przez hipsternię i współczesnych wykonawców, a jego muzyka jest uważana za prekursorską dla techno.4 Często bywa porównywany z Kraftwerk i klasykami nurtu afrobeat.5 Mnie klimatem i charakterystycznym połączeniem synestetycznie ciepłej i jasnej elektroniki w stylu retro, zachwycająco natarczywych bitów i również ciepłego wokalu kojarzy się jednak przede wszystkim z Daft Punk i ich płytą Random Access Memory. Atomic Bomb to zresztą pierwszy kawałek pop, który naprawdę wpadł mi w ucho od czasu, gdy ukazało się Get Lucky autorstwa właśnie Daft Punk.


PRZYJEMNE POGLĄDY W TEKSTACH PIOSENEK

Ciekawe są teksty jego utworów. Przyjemny światopogląd Onyeabora – lokalnego społecznika, który ponoć oglądał wiadomości z USA, Europy i Chin, by zrozumieć różne punkty widzenia ludzi z całego świata, i późniejszego chrześcijańskiego kapłana – dobrze wydaje się pokazywać kawałek pt. Better change your mind:


Ameryko,

ty myślisz, że ten świat jest twój, ha?
A ty, Rosjo, hej tam,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
(...)

Ty, biały,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
A ty, czarny,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
(...)

Jeśli myślisz tak,
to źle,
Lepiej zdanie zmień.
(...)

Bo nikt wśród ludzi i państw,
tylko Bóg,
ma w ręku świat.

[przekład własny; da się zaśpiewać]


Innym przyjemnym ideowo kawałkiem jest Why go to war, gdzie podmiot liryczny pyta białych i czarnych ludzi, dlaczego idą na wojnę, skoro potrzebują pokoju, i czemu zawsze chcą zatrzymać pocisk wymierzony w nich samych a nigdy nie dbają o ten wymierzony w innego człowieka.



TECHNIAWKA” Z AFORYZMEM

Teksty piosenek Williama Onyeabora, jak przystało na kawałki prekursorskie wobec tanecznej muzyki elektronicznej, mają strukturę podobną do współczesnych tekstów muzyki house: krótkie frazy lub zwrotki, przerywane partiami instrumentalnymi i wielokrotnie powtarzane. Różnią się jednak od nich treścią.


We współczesnych tekstach tzw. „techniawek” strasznie drażni mnie ich miałkość i nieadekwatność. Zasłyszane lub podczytywane przeze mnie kawałki Darude’a, Tiesto, Armina van Buurena i im podobnych z reguły okazywały się być albo okrągłymi frazami o miłości sprawiającymi wrażenie, jakby tekściarz całą wiedzę o niej czerpał z tekstów innych „techniawek”, albo frazesami o treści ludycznej lub autotematycznej.


Na tym tle Onyeabor tchnie miłą jednostkowością.
On również ma kilka (bardzo niewinnych) kawałków zabawowo-miłosnych, takich jak Beautiful Baby. Jednak większość jego tekstów świetnie wykorzystuje budowę utworów tanecznej elektroniki, których teksty przypominają trochę powtarzające się mantry albo wykuwane lekcje, i tę powtarzalną, mnemotechniczną strukturę wypełnia treściami, które rzeczywiście warto przemedytować lub wbić sobie w pamięć.


I tak wiele tekstów Onyeabora ma charakter „mądrościowy”, powtarzane między instrumentalnymi wstawkami zdanie to często jakaś
uniwersalna sentencja na temat ludzkiego życia. Przykładem piosenka When the going is smooth and good:

Gdy masz w życiu ogromny fart,
wielu ludzi z tobą jest za pan brat.

Lecz gdy cię w życiu dosięgnie pech,

wielu, wielu ludzi ucieknie precz.

[przekład własny; da się zaśpiewać]


Dodatkowym plusem jest styl tych tekstów – nie silą się na żadną konwencję (nie na darmo Onyeabor był prekursorem), są proste, treściwe, kolokwialne, napisane w uroczej angielszczyźnie wskazującej, że autor nie jest rodzimym użytkownikiem angielszczyzny i nie wstydzi się tego.


BIBLIA I NIGERYJSKIE BULWY

Inne kawałki Onyeabora otwarcie – a przy tym kreatywnie – nawiązują do cytatów biblijnych. Kolejnym „mądrościowym” tekstem jest np. Good name, który jest oparty na wersecie ze starotestamentowej Księgi Przysłów (Prz 22:1) – jednak ładnie go kolokwializuje i zwraca się do słuchacza:

Mam dobre imię,
to więcej niż skarb,

nikomu, nikomu, nikomu nie odsprzedam go.

Czy masz dobre imię?

Czy masz dobre imię?
Nikomu, nikomu, nikomu nie sprzedawaj go.

[przekład własny; da się zaśpiewać]

Inna piosenka, Anything you sow, to z kolei nawiązanie do fragmentu nowotestametowego Listu św. Pawła do Galatów (Ga 6:8). Tu z kolei podmiot liryczny modląc się, zadaje Bogu pytanie o przyczynę zła na świecie i słyszy uzasadnienie nawiązującego do Pawłowego „co człowiek sieje, to i żąć będzie”. Mamy tu przy tym piękny smaczek kulturowy: Onyeabor zamienia charakterystyczną dla Biblii metaforę związaną ze zbożem i zastępuje ją bardziej swojskim dla Nigeryjczyka nawiązaniem do bulwiastej rośliny będącej podporą tamtejszej kuchni i gospodarki. Śpiewa więc: „gdy siejesz pochrzyn, oczekuj pochrzynu”.



DLACZEGO WILLIAM ONYEABOR ZAMILKŁ?

Wygląda jednak na to, że społecznictwo i pozytywny przekaz w piosenkach nie zadowoliło sumienia Williama Onyeabora i zdecydował się on na większy duchowy hardkor.


W okolicach roku 1985
stał się „nowonarodzonym” chrześcijaninem (w rozumieniu protestanckich kościołów ewangelikalnych), po czym zamilkł jako świecki muzyk i odciął się od dawnego życia. Zaszył się w swojej posiadłości w Enugu, poświęcił się wyłącznie wierze, działalności biznesowej i społecznej, został też wyświęcony na pastora.


Pomimo fali wielkiego wzrostu zainteresowania jego muzyką w latach 2013–2014, związanej ze wznowieniem jego nagrań i trasą koncertową supergrupy wykonującej jego przeboje, kontakt dziennikarski z nim był niemal niemożliwy. Pytany o muzykę czy swoją przeszłość, odpowiadał z uśmiechem:
„chcę rozmawiać tylko o Bogu”.6


LEPSZA CZĄSTKA

I co ja na to? Kiedyś taka historia, jak ta o zamilknięciu Williama Onyeabora, bardzo by mnie zasmuciła. Wolę historie, gdzie Bóg zgadza się, by ktoś do końca życia, na Jego chwałę, zajmował się tym, co kocha i co jest jego talentem.


Ale obecnie wydaje mi się, że wybór, którego dokonał Onyeabor, może być w pewnych przypadkach lepszą opcją. Może odkrył większe piękno, a może uciekł od czegoś, co go w poprzednim życiu męczyło. Bo przecież my, odbiorcy, chcemy cieszyć się sztuką, a tymczasem twórcy może nie być z tą sztuką równie wesoło.


William Onyeabor obrał swoją najlepszą cząstkę a nam zostawił na pamiątkę dziewięć albumów zawierających tyle dobra i talentu w muzyce i tekstach, że wydaje mi się, że Pan Bóg wiedział, co robi, nie powołując go do służby czynnej od razu.



PRZYPISY