wtorek, 27 grudnia 2022

Podsumowanie roku 2022. #1 Juhani Karila, "Polowanie na małego szczupaka"

Zbliża się koniec roku, pora podsumowań. Przedstawiam serię kilku wpisów o tym, co mnie w 2022 roku zajęło i/lub ucieszyło na niwie literackiej, audiowizualnej i duchowej. Niezależnie od daty publikacji, bo jak zwykle liczy się tylko me, myself and I. Dziś powieść Polowanie na małego szczupaka, której autorem jest fiński pisarz Juhani Karila.

Jeśli kogoś, o dziwo, nie pociągają Kalevala, bąki, lingwistyka i sitowie, to Polowanie na małego szczupaka warto przeczytać też dla wątku obyczajowego i fabuły.

 

Tę książkę zapośredniczyli nam znajomi, miałam okazję czytać ją w warunkach bardzo sprzyjających eskapizmowi i jako wyzwalacz owego eskapizmu sprawdziła się wyśmienicie. Jest to dziejąca się podczas lapońskiego lata mocno fantastyczno-baśniowa, dość przaśna i zabawna, trochę kryminalna, trochę obyczajowa historia o dziewczynie, która z pewnych tajemniczych powodów co roku przybywa w swoje rodzinne strony, by upolować tytułową rybę. 

 

Ponieważ od czasu licealnych poszukiwań tolkienowskich kocham wszystko, co fińskie, już to było powodem, bym z entuzjazmem podeszła do tej książki. Kolejnym plusem dla mnie był komizm - począwszy od przaśnych historyjek takich, jak legenda o bożku Pierdunie, wpasowujących się idealnie w moje przedszkolne poczucie humoru, skończywszy na komizmie językowym - tłumacz, Sebastian Musielak, w bardzo udatny, zabawny, a zarazem w pełny szacunku sposób spreparował gwarę mającą oddawać dialekt Lapończyków. Trzeci powód, dla którego wsiąkłam w tę książkę, to sceneria. Kocham szuwary i zarośla, kojarzą mi się z rodzinnymi stronami a i obecnie uwielbiam wśród nich wędrować, a w Polowaniu na małego szczupaka mamy tego mnóstwo. Zresztą Elina, główna bohaterka, to jest taka właśnie szuwarowa dziewczyna, znająca się na przyrodzie i dobrze w niej funkcjonująca, przez co mocno się z nią identyfikowałam. 

 

Choć nie tylko przez to. Gdybym czytała tę książkę osiem czy dziesięć lat temu, pewnie strasznie spłakałabym się nad zakończeniem (bo wypada zaznaczyć, że jeśli kogoś, o dziwo, nie pociągają klimaty Kalevali, dowcipy o bąkach, eksperymenty lingwistyczne i sitowie, to Polowanie na małego szczupaka warto przeczytać również m.in. ze względu na łapiący za serce wątek obyczajowy i angażującą fabułę). Ale przeczytałam teraz, więc mogłam tylko pogodnie podumać, czego więcej byśmy się dowiedzieli, gdyby akcja potoczyła się tydzień, miesiąc czy rok dłużej.

 

Niebawem pojawią się kolejne odcinki podsumowania, pozostańcie na łączach.


Karila, Juhani, Polowanie na małego szczupaka. Przełożył Sebastian Musielak. Gdańsk 2021: Marpress. 

Obrazek autorstwa Gordon Johnson z Pixabay

niedziela, 20 listopada 2022

Trzy uwagi o "Hobbicie" J.R.R. Tolkiena w kontekście "Pierścieni władzy"

Za nami kontrowersyjny jakościowo serial Pierścienie władzy Amazona nawiązujący luźno do dzieł J.R.R. Tolkiena. Tymczasem ja od trzech kwartałów mam okazję w specyficzny sposób - bardzo powoli, na spokojnie i po kawałeczku - podczytywać Hobbita, czyli tam i z powrotem tego autora. I jak to bywa z bardzo dobrymi książkami czytanymi po raz kolejny (miałam tak m.in. z Lewą ręką ciemności Le Guin), odkrywam w nim nowe, wcześniej nie zauważone warstwy. Część z tych obserwacji wiąże się z Pierścieniami władzy i problemami, jakie nie tylko ja dostrzegłam w tym serialu.

 

W dobie starzenia się społeczeństwa fajnie czyta się fabuły przygodowe,
których bohater jest, jak w Hobbicie, nieco starszy.


Na początek kilka słów o moich wcześniejszych odczytaniach Hobbita. Pierwszy raz czytałam jeszcze jako mała dziewczynka. Zachęcił mnie tata i skupiałam się wówczas głównie na rozpoznawaniu postaci z opowiadanych mi przez niego bajek. Czułam satysfakcję, że wiem w końcu, kto to Gandalf, krasnoludy czy orkowie, byłam jednak niewyrobionym czytelnikiem i lektura była nieco mozolna. 

Wróciłam do lektury Hobbita na fali zachwytu filmem Drużyna Pierścienia Jacksona. Tym razem, mając w pamięci monumentalne obrazy z filmu i większą wiedzę tolkienistyczną (w tym dotyczącą chrześcijańskich inspiracji Tolkiena), dostrzegłam w tej książce wzniosłość i duchowe innuendo. Zachwyciła mnie dużo bardziej niż za pierwszym razem, kiedy traktowałam ją jednak głównie jako historyjkę o bajkowych stworkach.

Obecnie jestem nieco za połową Hobbita i pewnie trochę jeszcze potrwa, nim skończę. Póki co, zwróciłam uwagę na trzy sprawy, które umknęły mi, lub też nie wydawały się wystarczająco ważne wcześniej.

 

1. Hobbit mówi o rozwoju osoby w średnim wieku

Bilbo Baggins jest statecznym hobbitem-dżentelmenem, który zdobywa nowe umiejętności, przeżywa przygody, testuje swoje granice, wychodzi z bezpiecznych przyzwyczajeń i wydaje się czerpać z tego sporą satysfakcję. Zarówno w życiu, jak i w literaturze takie historie kojarzymy częściej z wiekiem młodzieńczym i literaturą młodzieżową. Tymczasem, w dobie długiego okresu dojrzewania i starzenia się społeczeństwa, bardzo fajnie i optymistycznie czyta się takie fabuły, w których bohater jest, jak w przypadku Hobbita, nieco starszy. 

Niestety, nie miałam okazji napotkać ich w życiu zbyt wiele. Jest co prawda ten nurt w literaturze obyczajowej, traktujący o kobietach w średnim wieku, które, często po rozwodzie czy ogólnie zakończeniu nieudanego związku, szukają w życiu nowych inspiracji (przykładem Nigdy w życiu Katarzyny Grocholi), ale mnie ten temat interesuje nie w warstwie romansowej, a psychologicznej i przygodowej

Z tego powodu dużo bardziej, niż z Grocholą, jest mi po drodze z Kronikami rozdartego świata Aleksandry Janusz, której bohater, Vincent, w okresie późnej młodości zaczyna przechodzić przemianę i awanturnicze przebudzenie podobne do tego, jakie widzimy u Bilba w Hobbicie. Tego typu inkluzywność (w tym wypadku dotyczącą osób z nieoczywistych grup wiekowych), niewymuszoną i prawdopodobnie nieplanowaną, cenię sobie dużo wyżej, niż agresywny "równościowy" marketing Pierścieni władzy, który bardziej niż na działania rzeczywiście dobroczynne wyglądał niestety na monetyzację gniewu.

 

2. Tolkien w Hobbicie: nie tylko fantasta, ale też realista

J.R.R. Tolkien był wykładowcą akademickim, stąd osoba zabierająca się do czytania jego książek może ulec stereotypowi i założyć, że był on osobą zafiksowaną na swojej dziedzinie, może nieco odklejoną od świata i niemającą ekspozycji na wiele aspektów życia, a to odklejenie może być widoczne w jego prozie. 

Czytając Hobbita po raz trzeci, jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo te założenia są nieprawdziwe. Jakiegokolwiek motywu bliskiego realizmowi bym w tej książce nie napotkała - czy to dotyczącego władania bronią białą, czy sposobu poruszania się i zachowań stadnych pająków, czy realiów podróżowania w czasach przedprzemysłowych - za każdym razem jestem zachwycona, jak bardzo one wszystkie budzą zaufanie i są pozbawione dostrzegalnych głupotek czy niedoróbek. Od czasu, gdy ostatnio czytałam Hobbita, miałam okazję zrecenzować sporo tekstów kultury i napisać trzy własne opowiadania, dzięki czemu przekonałam się, że logika i realizm opisywanego świata nie są wcale takie łatwe do osiągnięcia. 

Ta umiejętność budzi podziw szczególnie dziś, gdy w pop - i nie tylko - kulturze nieraz widzi się albo twórców, którzy nie pamiętają, że przysłowiowa farba z malowania cieknie w dół a nie w górę (jaskrawym przykładem filmowym jest cudowna, sześciodniowa podróż Galadrieli z rannym Halbrandem przez cały kontynent we wspomnianych Pierścieniach władzy), albo takich, którzy mają odwagę opisywać tylko wąski zakres tematów znany z własnego życia (tu każdy wstawi sobie własny ulubiony przykład, prym wiodą autorzy mainstreamowi). 

Chlubnymi odstępcami od tej reguły są twórcy, którzy albo potrafią przekonująco zmyślać, albo robią umiejętny risercz. W tej drugiej kwestii my, żyjący w dobie Internetu i mający mnóstwo pierwowzorów literackich w zakresie fantasy, mamy jednak dużo łatwiej, a i tak zazwyczaj wypadamy gorzej, niż Tolkien w Hobbicie.

 

3. Hobbit pokazuje, co jest nie tak z Harfootami z Pierścieni władzy

 W serialu Pierścienie władzy Amazona mamy kontrowersyjny wątek niejakich Harfootów - przodków Tolkienowskiej rasy hobbitów. Ci nomadyczni, niewysocy ludkowie, podobnie jak hobbici u Tolkiena i w ekranizacjach Jacksona, kreowani są na bohaterów pozytywnych i mających budzić sympatię. Jednak podczas gdy hobbici we wspomnianych dziełach rzeczywiście w większości na tę sympatię zasługują, serialowi Harfooci okazują się mieć okrutny zwyczaj pozostawiania za swoim konwojem na pastwę losu współplemieńców, którzy zachorowali, ulegli wypadkowi, lub okazywali się po prostu za słabi.

Ten wątek, sam w sobie nieprzyjemny i niespójny, od początku intuicyjnie wydał mi się też nietolkienowski. Jednak dopiero podczas lektury Hobbita uświadomiłam sobie, dlaczego. W powieści mamy co najmniej cztery sytuacje, gdy towarzysze podróży stoją przed dylematem, czy poratować jednostkę/i zaginioną/e lub spowalniającą/e resztę grupy. 

Pierwsza taka sytuacja ma miejsce w jaskiniach Gór Mglistych, gdy Bilbo, wydostawszy się z kryjówki Golluma, uznaje za swój obowiązek odszukać krasnoludów. Sprawa jest jasna: zachowuje się w porządku. Drugi przypadek dotyczy krasnoludów, które w tym samym czasie inną drogą wydostały się z jaskiń i uważały, że to Bilbo zaginął. Oni nie są równie chętni, by ruszyć na pomoc towarzyszowi, wyrażają nawet satysfakcję, że ten niespecjalnie dotąd przydatny kompan nie będzie im już zawadzał. Zostają jednak zgromieni przez Gandalfa i zmieniają zdanie. Tu mamy więc bohaterów kierujących się nie całkiem szlachetnymi pobudkami, którzy jednak potrafią zmienić zdanie pod wpływem zewnętrznego autorytetu. 

Trzeci tego typu dylemat trafia się drużynie w Mrocznej Puszczy, gdy Bombur wpada do zaczarowanego strumienia i zapada w śpiączkę. Tu towarzysze nie mają żadnych wątpliwości - pomimo wielkiego trudu, jaki nastręcza im dźwiganie otyłego pobratymca, z poświęceniem niosą go aż do momentu wybudzenia. Można by rzec, że krasnoludom jest tu łatwiej podjąć właściwą decyzję przez solidarność plemienną. Jednak na uznanie zasługuje fakt, że mimo ogromnego wycieńczenia nikt nawet nie zająknął się na temat ewentualnego porzucenia poszkodowanego. I wreszcie czwarta sytuacja ma miejsce podczas ucieczki przed pająkami - tym razem Bilbo rusza pierwszy, by sprowokować bestie, a krasnoludy podążają w przeciwnym kierunku z "rozpaczliwą nadzieją w sercu, że jednak Bilbo nie dał się złapać".* Widzimy tu ewolucję w podejściu moralnym krasnoludów, które zaczęły bardziej troszczyć się o los współwędrowca - a było to jeszcze zanim trafiły do elfickich lochów, gdzie ostatecznie przekonały się o jego przydatności.

Hobbit pokazuje więc, że lojalność wobec towarzyszy, również tych słabszych czy zagrożonych niebezpieczeństwem, jest w świecie Śródziemia obowiązującą wartością moralną. Jesteś pozytywnym bohaterem (Bilbo) - nie zostawiasz potrzebujących w opałach. Jesteś mniej moralnie jednoznaczny (krasnoludy na początku) - możesz mieć w tej kwestii skrupuły, ale jeśli ktoś mądry cię naprostuje, albo po prostu z czasem pójdziesz po rozum do głowy, to zachowasz się jak trzeba. Jeśli w oryginalnym tolkienowskim Śródziemiu byłaby społeczność, która miałaby do tego tematu takie podejście, jak Harfooci w Pierścieniach władzy, musiałaby to być banda prawdziwie czarnych charakterów, na pewno nie uroczych ludków, którymi mają niby być rodacy Nori Brandyfoot. Rozwiązanie zastosowane przez twórców Pierścieni władzy jest niezgodne z wewnętrzną etyką tego świata (więcej na jej temat napisał Ryszard Derdziński w tym artykule).

A czym dla Was był i jest obecnie Hobbit J.R.R. Tolkiena?

 

* J.R.R.Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem, przeł. M. Skibniewska, Warszawa 1997: Iskry, s. 172.

środa, 26 stycznia 2022

W Parmie było gorzej (Stendhal, „Pustelnia parmeńska”)

 Sięgnęłam po Pustelnię parmeńską Stendhala w celach edukacyjnych. Jeśli samemu chce się pisać lepiej, podobno należy czytać dobre, stare książki. Całe szczęście, lektura nie okazała się samokształceniowym mozołem, czytało się lekko i przyjemnie. Nasycone zostały, w większym lub mniejszym stopniu, wszystkie trzy z moich motywacji czytelniczych: potrzeba wzniosłości i moralnego zbudowania, zamiłowanie do plotkarstwa i rozrywki oraz miłość do tego, co dziwne. A po lekturze doceniłam naszą rzeczywistość, znośniejszą od stendhalowskiej Parmy.

 

 

Przyjemna jest nieprzewidywalność bohaterów Stendhala. Nie ma
żadnych zasad, więc czytelnik nigdy nie wie, co się za chwilę zdarzy.


Mała uwaga metodologiczna: Pustelnia parmeńska to dzieło klasyczne i pisząc na jego temat, trzymam się moich prywatnych zasad blogowania o klasyce, które wyłuszczyłam niegdyś w notce o fanpejdżu Recenzje z Lubimy Czytać. Osoby zainteresowane szczegółami tła historycznego książki, jej dokładnymi powiązaniami z biografią autora czy doniosłością dla dziejów literatury zapraszam do zapoznania się ze zwałami opracowań edukacyjnych, jakie zapewne powstały na temat Pustelni parmeńskiej. Mnie, choć zajrzałam tu i ówdzie, by zachować faktograficzną przyzwoitość, interesuje tylko własny subiektywny odbiór w dniu dzisiejszym i ogólnie me, myself and I.

 

Pustelnia parmeńska jest historią życia Fabrycego del Dongo, syna mediolańskiego margrabiego. Akcja przypada na pierwszą połowę XIX wieku. Żyjący w dusznym, arystokratycznym otoczeniu, Fabrycy najpierw, jako młodzieniec, ucieka z ojczyzny, by przyłączyć się do wojsk uwielbianego przez siebie Napoleona. Po niepowodzeniu przedsięwzięcia udaje się do Księstwa Parmy, gdzie w zdobyciu wykształcenia i pozycji społecznej pomaga mu można ciotka, księżna Sanseverina. Fabrycy wikła się w liczne afery miłosne i dworskie. Jednocześnie, jakkolwiek sprzeczne z powyższym zdaniem by to nie było, podejmuje kroki, by zostać duchownym.

 

OD LAURKI DLA NAPOLEONA DO PLOTKARSTWA

Książka Stendhala zaabsorbowała mnie od pierwszych stron, choć w trakcie czytania powód mojego zaangażowania się zmieniał. Początek, opisujący młodość Fabrycego, zirytował mnie, jak mi się wydawało, jednostronnością. Opis życia w zachowawczym, dewocyjnie pobożnym środowisku mediolańskim wydawał mi się łopatologiczny w swoim krytycyzmie, pozbawiony światłocienia. Podobnie łopatologiczny był dla mnie bezkrytyczny zachwyt narratora nad przybyciem w te okolice wojsk napoleońskich, które zostało opisane jako wydarzenie nieskończenie radosne, metafizycznie wręcz wyzwalające. Trudno mi było uwierzyć, że w dawnym życiu bohaterów nie było absolutnie nic dobrego a z kolei wojenny, było nie było, najazd może kojarzyć się wyłącznie z radosnymi potańcówkami z udziałem świetnie tańczących, dobrodusznych i radosnych wojaków, których kocha cała lokalna ludność. Faktem jest, że zjeżyłam się na takie przedstawienie sprawy, bo poczułam się dotknięta ad personam, jako osoba częściowo konserwatywna irytująca się na prosty podział na złych dewotów i dobrych „postępowców”. Jednak każdy czytelnik może się przekonać sam – czy te fragmenty powieści Stendhala nie tchną propagandą?

 

Dość szybko jednak moje zaangażowanie w lekturę przeszło od irytacji do plotkarskiego zaciekawienia. Gdy Fabrycy wyrusza, by dołączyć do wojsk napoleońskich, szybko okazuje się bowiem, że Stendhal krytykuje nie tylko jedną opcję polityczną. Żołnierze Napoleona, po bliższym poznaniu, okazują się równie głupi, zabawni i podporządkowani najniższym instynktom, jak bogobojni mediolańczycy. Sam Fabrycy również zaczyna wykazywać z czasem wszystkie te przymioty. Ten klimat równego braku sympatii czy aprobaty ze strony autora wewnętrznego dla niemal wszystkich bohaterów utrzymuje się w powieści przez większość jej akcji. Zarówno wojenne przygody Fabrycego, jak i jego późniejsze dworskie dzieje w Parmie (która, podobnie jak rodzinne strony Fabrycego, okazuje się siedliskiem wstecznictwa, moralnego rozkładu, intryg i nieokiełznanych namiętności) pełne są dziwacznych, przerysowanych postaci oraz ich nieprzewidywalnych, szalonych postępków. Trup ściele się wcale gęsto, romanse nie znają takich granic, jak więzy rodzinne, przysięgi małżeńskie czy stan konsekrowany, a dane komuś słowo, przyzwoitość czy logika nie znaczą nic.

 

To wszystko pozytywnie przekłada się na satysfakcję z lektury. Fakt, że wszyscy bohaterowie są groteskowi i antypatyczni, powoduje u czytelnika coś, co nazwałabym, w analogii do terminu Coleridge’a, chwilowym zawieszeniem empatii. W którymś momencie niepowodzenia sercowe Fabrycego czy emocjonalne cierpienia nadwrażliwej Sanseveriny przestają martwić a zaczynają złośliwie bawić, natomiast padające trupy zazdrosnych kochanków czy uczestników dworskich potyczek nie kojarzą się z tragediami, bardziej ze zbitymi pionkami w jakiejś grze. Stan jakże różny od tego, czego wymaga od nas moralność w realnym życiu – i może dlatego bardziej odprężający czytelniczo niż śledzenie nowoczesnych popkulturowych fabuł, często stawiających na identyfikację i empatyzowanie z bohaterem.

 

NIEPRZEWIDYWALNOŚĆ AKCJI

Przyjemna dla czytelnika jest również wspomniana nieprzewidywalność postępowania bohaterów Stendhala. Ponieważ nie ma tu żadnych zasad, czytelnik nigdy nie wie, co za chwilę się zdarzy. Podjęcie decyzji o małżeństwie nie wyklucza tu natychmiastowego odnowienia więzi z kochankiem. Zwycięska intryga dworska mająca chronić życie któregoś z bohaterów nie gwarantuje tego, że kilka stron dalej życie owego bohatera stanie się dużo bardziej zagrożone. Brawurowa ucieczka z niebezpiecznego miejsca może zakończyć się tym, że bohater, wiedziony niezrozumiałym porywem serca, z własnej woli piechotą wróci do matni. Pobożny ksiądz może ekspresowo wplątać się w romans a wierny swoim zasadom jakobin – zostać złodziejem, o ile tylko zysk będzie sobie wyliczał według demokratycznych zasad. Ta kompletna dowolność w przechodzeniu fabuły od punktu A do punktu B generuje mnóstwo zwrotów akcji, które wielu czytelników tak lubi, a przy tym daje poczucie dziwności i abstrakcyjności, które, jak już wspomniałam, osobliwie lubię ja.

 

WZNIOSŁOŚĆ I MORALNE ZBUDOWANIE, CZYLI OKRUCHY

Te cechy przemykają się w Pustelni parmeńskiej trochę opłotkami. Jednak, pomimo wielu niegodziwości przedziwnego świata tej powieści, można w nim znaleźć okruchy autentycznego dobra.

 

Podobała mi się scena na dworze w Parmie, gdy księżna Sanseverina, chcąc zdenerwować parmeńskiego księcia, bezczelnie zwraca mu uwagę, by zamiast prawić komplementy jej, poświęcił uwagę swej wzgardzonej żonie. Książę wpada we wściekłość, jednak stosuje się do rady. Skutkuje to jedną z niewielu sytuacji w tej powieści, gdzie jakaś relacja damsko-męska choć przez dwadzieścia minut przebiega, jak na współczesne standardy, normalnie.

 

Poza tym, wśród mnogości postaci negatywnych w Pustelni parmeńskiej, pomimo (zazwyczaj uzasadnionego) antyklerykalizmu autora wewnętrznego, pojawiają się dwie postaci wyglądające na zdecydowanie pozytywne i akurat są to postaci duchownych: od któregoś momentu przedstawiany jako nienaturalnie wręcz nieskazitelny don Cesare z parmeńskiej cytadeli, po którego spotkaniu z Sanseveriną narrator zauważa: „jego nieskazitelna cnota ujęła księżnę, nie przywykłą do takiego widoku. Spodobał jej się jako nowość”[1], oraz, wprawdzie dość ograniczony intelektualnie i omamiony astrologią, ale serdeczny, dobroduszny i uczciwy wychowawca Fabrycego z czasów dzieciństwa, ksiądz Blanès.

 

Także niektóre porywy nieokiełznanych bohaterów Stendhala – tylko niektóre, bo większość z nich pełna jest komizmu, nielogiczności lub po prostu brzydoty – robią nieco milsze i wznioślejsze wrażenie od innych. Pozytywne akcenty – pewien spokój, szacunek, wierność – pojawiają się m.in. w relacji hrabiego Mosca i Sanseveriny, która ostatecznie znajduje budujący finał. Także Fabrycy, choć robi często rzeczy głupie a niekiedy – straszne, miewa takie przemyślenia i chęci, które wydają się słuszne, a przynajmniej urocze. Między innymi jego relacja z Klelią, a także uczucia ich obojga, mają w sobie na pewnym etapie coś ładnego. Czytelnik może się zastanawiać: kto wie, może gdyby jedna więcej dotrzymana obietnica, jedna więcej odparta pokusa, nieco inaczej podjęte decyzje co do jakichś pustelni czy klasztorów – i byłoby możliwe ładniejsze, bardziej wyzwalające a mniej „parmeńskie” rozwinięcie niektórych wątków w tej powieści? Był taki moment, że spodziewałam się, że Pustelnia parmeńska wyjdzie jednak z, koniec końców, przewidywalnych ram powieści romantycznej i skończy się jak jakiś współczesny moralitet, jak bez mała Sztukmistrz z Lublina Singera, Emancypantki Prusa czy prawdziwa biografia Piotra Mamonowa.

 

MY MAMY LEPIEJ

Pomimo tych nielicznych, wyżej opisanych wątków Pustelni parmeńskiej, które wzbudziły we mnie przyjemniejsze wrażenie, głównym moim wrażeniem duchowym z tej książki jest jednak dystopijność jej świata i wdzięczność, że sama nie muszę w takim żyć. Współczesne, realne dramaty, skandale czy światopoglądowe rozchwianie bywa trudne, ale jednak najczęściej ostatecznie jest się na czym moralnie oprzeć. Nie tak jak w stendhalowskim Księstwie Parmy, gdzie nawet codzienne uczestnictwo we mszy świętej czy radykalne przyrzeczenie nie daje bohaterowi widoków na żadne duchowe wyzwolenie (w naszym świecie takie praktyki są jednak często oznaką pewnej przemiany i lubią wiązać się ze zmianą postępowania) a każda piękna miłość sama w sobie jest zwiastunem tego, że jej finał będzie niepiękny.

 

 

Stendhal, Pustelnia parmeńska, Warszawa 1988: Książka i Wiedza.

Ilustracja: Clker-Free-Vector-Images z Pixabay



[1] Stendhal, Pustelnia parmeńska, Warszawa 1988: Książka i Wiedza, s. 382.

środa, 19 stycznia 2022

Za co wolę serial „Wiedźmin” od książki (Andrzej Sapkowski, „Krew elfów”; „Wiedźmin”, Netflix, Sezon 2)

Jestem dość ciekawym przypadkiem odbiorcy wiedźmińskiej sagi: pomimo sporej ekspozycji na fantastykę jako taką, powieść Krew elfów Andrzeja Sapkowskiego przeczytałam dopiero teraz, równolegle oglądając jej serialowy odpowiednik, czyli drugi sezon Wiedźmina Netflixa. Dlaczego tak się stało i jakie są moje wrażenia – opowiadam w niniejszej notce.

Krew elfów Sapkowskiego i 2. sezon netflixowskiego Wiedźmina były dla mnie porównywalnie satysfakcjonujące.

 

Tekst zawiera spoilery.

Oglądanie netflixowskiego Wiedźmina od początku wiązało się dla mnie z radością, że nagle znów wszyscy gadamy o tym samym dziele kultury i tworzy się ta niesamowita wspólnota, podobna do tej, którą pamiętam z czasów ważnych fantastycznych premier książkowych z początku obecnego tysiąclecia. W przypadku drugiego sezonu Wiedźmina radość była mniej pełna, bo okazał się on kontrowersyjny artystycznie. Zamiast wspólnoty zajawki i lokalnej dumy znanej z dyskusji o sezonie 1. więcej było zatem dzielenia się rozczarowaniem bądź spierania o to, jak powinno się kręcić adaptacje. Jednak radość z gadania o tym samym tekście kultury z coraz większą grupą ludzi (sporą zasługę w mojej bańce miał w tej kwestii spot z Dawidem Podsiadło) pozostała.

 

JAK CZYTAŁAM SAPKOWSKIEGO 

Nie brałam udziału w sporach o drugi sezon „Wiedźmina” z powodu mojej specyficznej relacji z książkami Sapkowskiego. Wtedy gdy czytała je z wypiekami większość twardej fanbazy, czyli w nastoletniości, ja, ówcześnie idealistyczna tolkienistka, byłam do nich uprzedzona. Nie widziałam powodu, by tracić czas na jakieś mroczno-rubaszne historyjki pełne gagów o chędożeniu. Później, w czasach poststudenckich, zachęcona przez bliskich, sięgnęłam po oba tomy opowiadań Sapkowskiego: Ostatnie życzenie i Miecz przeznaczenia. Zareklamowano mi je tym, że Sapkowski fajnie opisuje emocje. Fakt, spodobał mi się opis opiekuńczej więzi Geralta i Ciri, sercowych rozterek Essi Daven czy poczciwości potwora o imieniu Dudu ukrytej pod pozorem grozy. Doceniłam też literacką jakość tych tekstów, choć rzuciły mi się w oczy cechy, które nie przetrwały próby czasu, takie jak „rewolucyjny” postmodernizm czy pastiszowa ironia względem konwencji gatunkowych, które, znalazłszy zbyt wielu naśladowców, obecnie bardziej nudzą niż dziwią.

 

Miłe, koniec końców, wrażenia z lektury Ostatniego życzenie i Miecza przeznaczenia Sapkowskiego przełożyły się na moje pozytywne wrażenia z pierwszego sezonu Wiedźmina Netflixa (napisałam wówczas pochlebny tekst o piosenkach z serialu). Mając swoje słabsze momenty, sezon ów mimo wszystko nieźle oddawał ducha opowiadań Sapkowskiego, a samo obcowanie z lubianymi bohaterami w oprawie miłej dla oka filmowej estetyki fantasy było przyjemnym przeżyciem. No i ta wspomniana wcześniej wspólnota odbiorcza.

 

Drugi sezon „Wiedźmina” oglądałam, jak wspomniałam, czytając jednocześnie po raz pierwszy Krew elfów – pierwszy tom sagi Sapkowskiego, na którym to tomie ten sezon się opiera. Czytałam go zatem, jak również wspomniałam, w dużo późniejszym wieku, niż większość znanej mi fanbazy (bo nie jako nastolatka), bardzo długi czas po premierze książki (która ukazała się w 1994 roku), a także bez tego ładunku emocjonalnego, który sprawił, że wielu fanów książki nie zostawia suchej nitki na serialu, mając duży żal o niewierność oryginałowi czy nieoddanie sprawiedliwości wątkom, które fanowska społeczność uznaje za ważne. Jak mi się zatem czytało i oglądało?

 

KREW ELFÓW I 2. SEZON WIEDŹMINA – RÓŻNICE W STRUKTURZE

Wśród fabularnych „nowości” wprowadzonych przez serial nie brak niestety żenujących ozdobników.

Muszę przyznać, że czytanie książki równolegle z oglądaniem serialu, z racji faktycznie sporej niewierności tego drugiego względem tej pierwszej, wywołało u mnie pewien mętlik w głowie. Zaczęło mi się mylić, co było w powieści a co na ekranie, i musiałam się ratować notatkami, pisząc na własny użytek równoległe plany wydarzeń dla obu wersji historii. Kiedy porównałam oba plany, zdziwiła mnie rozbieżność nie tyle w tym, co się działo (ostatecznie nie była aż tak wielka), co w sposobie prowadzenia fabuły.

 

Streszczenie Krwi elfów Sapkowskiego to historia bardzo liniowa, możliwa do opowiedzenia za pomocą zwięzłych, logicznie po sobie następujących punktów. Minimalistyczne jest też podejście autora do wprowadzania postaci: chociaż w trakcie akcji stopniowo łączą się losy kilku bohaterów, których znamy już z opowiadań, Sapkowski rzadko rozbija akcję na wątki równoległe (wyjątek czyni dla Jaskra), a o losach bohaterów, którzy mają dopiero dołączyć do głównego wątku (np. Yennefer), dowodujemy się za pośrednictwem listów otrzymywanych przez innych bohaterów czy krążących pogłosek. W poszczególnych scenach czy przygodach, jak w klasycznych dramatach czy dziewiętnastowiecznych nowelach, mamy zazwyczaj niewiele postaci i ogólnie cała historia jest dość kameralna: Sapkowski koncentruje się na losach Geralta, Ciri i Yennefer, dalej mamy szereg bohaterów drugoplanowych (Triss, wiedźmini, Nenneke itp.), a na najdalszym planie rysuje się wielka polityka czarodziejów, elfickiej partyzantki i poszczególnych królestw.

 

Plan wydarzeń drugiego sezonu netflixowskiego serialowego Wiedźmina jest dużo mniej liniowy. Po pierwsze, mamy równoległe, osobne wątki Geralta i Ciri, Yennefer, Jaskra oraz Fringilli i nilfgaardzkiego dworu. Po drugie, próba streszczenia fabuły serialu w punktach daje całkiem inny efekt końcowy, niż streszczenie książki. W wypadku serialu niektóre punkty planu są równie ascetyczne, jak w książce. Inne natomiast obrastają w wątki poboczne, w dygresje, w prorocze czy senne widzenia, w akademickie dociekania na temat monolitów czy powstawania wiedźminów, czy też w walki z potworami służące ewidentnie jedynie ożywieniu akcji. W ósmym odcinku wszystko to się w zasadzie splata, dość pośpiesznie jest też wprowadzone to, czego czytelnikowi książek mogło brakować w odcinkach wcześniejszych (narada królów, nawiązanie relacji między Yennefer i Ciri). Miłośnik logiki, domykania wątków i klasycznego zacięcia w tekstach kultury, taki jak ja, może się zatem czuć od biedy usatysfakcjonowany, tym bardziej, że prostota, łopatologia i brak zawiłości to przecież niekoniecznie znaki jakości tak w literaturze, jak i w filmie. Niemniej jednak, po dokonaniu takiej wstecznej inżynierii, bardziej elegancki, harmonijny i „wyrozumowany” od serialowego wydaje mi się plan wydarzeń w książce, i z tego powodu to jej fabułę, w kwestii struktury, oceniam jako milszą memu sercu od tej serialowej.

 

Równoległe poznawanie książki i serialu i związana z tym konieczność skupienia uwagi sprawiły, że mniej koncentrowałam się na fabularnych „nowościach” wprowadzonych przez serial i ich jakości. Faktem jest jednak, że mimo tego rozproszenia dostrzegłam, niestety, siermiężność części z nich. Nie brak tu niestety żenujących ozdobników: pulpowo ukazanych potworów, bohaterów wyskakujących na zasadzie deus ex machina itp. Fabuła wersji książkowej w tej kwestii poprowadzona jest jednak tak, że trudno się o cokolwiek przyczepić. Pewne rzeczy mogą się estetycznie podobać lub nie, być bardziej lub mniej literacko wysmakowane, jednak nie wywołują raczej uczucia żenady. Lepsze w porównaniu z serialowymi są również książkowe dialogi: u Sapkowskiego jest w nich kunszt, sens i humor, w serialu często sprowadzają się niestety do komunałów lub wręcz, jakże wymownych, spojrzeń i chrząknięć.

 

SAPKOWSKI – MISTRZ CZY NIEKONIECZNIE?

Nie znaczy to jednak, że Krew elfów uważam za jakieś całkowite literackie arcydzieło. Ostatnimi czasy, również z kręgów akademickich, docierały do mojej bańki wzmianki o śmiertelnie poważnym traktowaniu wiedźmińskiej sagi Sapkowskiego. Bardzo zdziwił mnie np. artykuł Krzysztofa Uniłowskiego, który, prócz bardzo dla mnie intuicyjnych rozpoznań co do nawiązań metatekstualnych w opowieściach o wiedźminie czy co do postmodernizmu, sugeruje, że autor wewnętrzny Sagi to poważny moralista, wykorzystujący swoje fabuły do uprawiania pedagogiki społecznej.[1] Oczywiście dostrzegłam w Krwi elfów pewne przemyślenia na temat wojny czy poszanowania inności, jednak nie wydały mi się one donioślejsze niż analogiczne motywy napotykane w innych znanych mi niezłych książkach fantastycznych. To akademickie zainteresowanie i uznanie wobec sagi o wiedźminie Sapkowskiego sprawiło natomiast, że do Krwi elfów podeszłam z wysokimi oczekiwaniami, szykowałam się niemal na dzieło genialne, tak w sensie głębi, jak i formy literackiej.

 

I co do formy, jak napisałam wyżej, jest to książka mająca swoje atuty, choć dopatrzyłam się i słabości. Zdziwiła mnie na przykład ekspozycja części wątków: Sapkowski ucieka się nieraz do tzw. infodumpów, przekazując czytelnikowi wiedzę o bohaterach czy elementach świata za pomocą dużych porcji informacji podanych w łopatologiczny sposób. Przykładowo, jest w stanie zarysować cały wątek nie korzystając z narzędzi fabularnych, ale opisując go, jak krowie na rowie, w pieśni barda i pogwarce wioskowych plotkarzy (tak zaczyna się powieść). Albo każe dwójce bohaterów rozmawiać ze sobą o tym, jak się poznali i kim właściwie są, jakby nie było to dla nich oczywiste (rozmowa Geralta i szypra).

 

Niezgrabny bywał też dla mnie np. sposób budowania postaci Geralta, z ciągłym powtarzaniem przez innych bohaterów, że jest on nieczułą maszyną do zabijania, i jednocześnie ciągłymi dostrzegalnymi w fabule dowodami, że to nieprawda. Takiego chwytu można by oczywiście użyć w sposób literacko kunsztowny, jako narzędzia do wprowadzenia ironii czy do wykazania niewiarygodności narratora, jednak w sposobie przedstawienia Geralta w Krwi elfów nie dostrzegłam niczego takiego i jawi mi się to po prostu jako uciążliwa niekonsekwencja. Innym nieznacznym minusem książki jest rozmyte, bałaganiarsko urwane zakończenie. Oczywiście, tomy serii można kończyć w ten sposób, ale jest on jednak mało szczęściodajny.

 

Z racji specyfiki języka filmu, żadne z tych uchybień nie zostało bezpośrednio przeniesione do serialu, ale pojawiają się inne. Ślady infodumpów widać tam w innych miejscach, np. w finalnym monologu Rience’a w ósmym odcinku. Jeśli chodzi o niedostatki w przedstawieniu protagonisty, serialowy Geralt, rycerz bez skazy, któremu niemal zawsze się wszystko udaje, ma cechy typowego Gary’ego Stu. Zakończenie sezonu jest bardziej domknięte i spektakularne niż zakończenie tomu, jednak akurat finalny odcinek ma tyle minusów, że ten ewentualny atut ginie w gąszczu wad.

 

Jeśli chodzi o kwestię wspomnianej ewentualnej ideowej głębi pierwszej części wiedźmińskiej sagi, kilka subiektywnych uwag zawarłam w poniższej sekcji.

 

GERALT SYMETRYSTA W KSIĄŻCE I SERIALU

Ojcowskie uczucia Geralta do podopiecznej, miejscami niemal metafizyczne, to motyw robiący osobliwie świeże wrażenie. W serialu jest on jeszcze bardziej zaakcentowany, niż w powieści.

W Krwi elfów Sapkowskiego, tak jak i w przypadku wiedźmińskich opowiadań z Ostatniego życzenia  i Miecza przeznaczenia, doceniłam sugestywność w przedstawieniu emocji. Szczególnie, znów, przemówił do mnie wzruszający motyw przybranego rodzicielstwa, tym razem zarówno ze strony Geralta, jak i Yennefer.

 

Co do warstwy ideowej, podobały mi się rozważania na temat neutralności i brania bądź niebrania udziału w konfliktach, w których żadna ze stron nam nie odpowiada. W dobie popularności rozkmin o symetryzmie ten wątek ma dziś może jeszcze większą moc niż w czasie ukazania się książki. W serialu Netflixa ten motyw ginie, a przynajmniej traci wyrazistość, za sprawą całkiem innego poprowadzenia wątku elfickiej partyzantki.

 

Jednak odbiorca spragniony wzorców moralnych niemieszczących się w spolaryzowanych kliszach może i w netflixowskiej wersji historii znaleźć coś dla siebie. Ciekawe jest m. in. napięcie między poglądami serialowych Geralta i Ciri na kwestię Vereeny i jej „inności”. Także ojcowskie uczucia Geralta do podopiecznej, miejscami wydające się niemal metafizyczne, niecofające się przed ofiarą z życia, to fajny i robiący na mnie osobliwie świeże wrażenie motyw. W serialu jest on chyba jeszcze bardziej zaakcentowany i wyidealizowany niż w powieści, w której Geralt popełnia, wytknięte przez Triss, błędy wychowawcze a jego relacja z podopieczną wydaje się bardziej oparta na posłuszeństwie wobec przeznaczenia i buncie wobec reszty świata niż na takiej wszechogarniającej, całkowicie bezinteresownej opiekuńczej miłości.

 

WIEDŹMIŃSKIE OBYCZAJE, CZYLI ZA CO DOCENIAM SERIAL

Jeszcze jedna sprawa w temacie idei: warstwa obyczajowa. Stwierdzam, że zostało ze mnie sporo z tego człowieka, który w nastoletniości wzbraniał się przed domniemaną zbereźnością sagi o wiedźminie. W tym kontekście zmiany, które w źródłowym dziele wprowadzili twórcy drugiego sezonu netflixowskiego serialu Wiedźmin – spowodowane zapewne takimi czy innymi kryteriami oglądalnościowymi – doceniłam na plus.

 

Przykładowo, pozytywniej odbieram postać serialowego Geralta – idealisty chorego z miłości do ukochanej kobiety i z troski o przybraną córkę, który dzielnie opiera się pokusie romansu z jedną z drugoplanowych postaci – niż Geralta książkowego, który ów romans jak najbardziej odbył, pozostała mu z niego miła relacja just friends, a i kolejną przelotną relacją erotyczną nie pogardza, natomiast więź z miłością swojego życia odnawia tylko ze względu na dobro Ciri.

 

Także postać Triss obyczajowo bardziej trafiła w moje gusta w wersji serialowej niż książkowej. Serial, w myśl minimalizmu języka filmu, oszczędza nam kwiecistych opisów jej erotycznej przeszłości, czy też wzdychania do faceta, który jest emocjonalnie „nie do wzięcia”. Serialowa Triss jest zatem w większym stopniu dobrą ciotką i ekspertką, niż erotyczną heroiną o podzielnej uwadze, co subiektywnie mi się podoba.

 

KSIĄŻKA SAPKOWSKIEGO VS SERIAL NETFLIXA: MÓJ WERDYKT

Dla wielu zabrzmi to jak bluźnierstwo, ale zarówno powieść Sapkowskiego Krew elfów, jak i drugi sezon netflixowskiego serialu Wiedźmin, oceniam w odbiorze jako porównywalnie satysfakcjonujące. Serial, jak to współczesne dzieło filmowe, ma swoje uroki wizualne – miło było popatrzeć na te majestatyczne góry, szarobure ujęcia z drona i efekty specjalne. Bardziej podobała mi się też obyczajowość niektórych bohaterów. Do atutów książki zaliczam z kolei lepszą jakość struktury, fabuły i dialogów. Poziom ogólnej radochy odbiorczej miałam zbliżony. W wypadku serialu tylko częściowo był on zepsuty wykonawczymi niedoróbkami a w wypadku książki – rozbieżnościami między mindsetem moim a autora wewnętrznego, w tym elementami, które nieefektownie się zestarzały od czasu lat 90-tych.

 

Podsumowałabym to tak, że emocjonalnie bliżej mi do drugiego sezonu Wiedźmina Netflixa, zaś intelektualnie wyżej cenię Krew elfów Sapkowskiego. I pomimo bardzo rozbieżnej oceny tych dzieł ze strony środowiska fanowskiego (saga – mistrzostwo, serial – chłam dla mas) dalsze ciągi obu z nich będę śledzić z porównywalną, całkiem znaczną, ochotą.

 

A. Sapkowski, Krew elfów, Warszawa 2001: supernowa.

Wiedźmin [The Witcher], Sezon 2, Netflix 2021.

 

Ilustracje:
Wilk - Image by
OpenClipart-Vectors from Pixabay
Chatka – Image by ElisaRiva from Pixabay 
Ojciec i córka – Image by
Please Don't sell My Artwork AS IS from Pixabay



[1] K. Uniłowski, Historia jako parodia : „Saga o wiedźminie” Andrzeja Sapkowskiego, 2017, „Nowa Dekada Krakowska: dwumiesięcznik kulturalny”, R. 6, nr 1/2 (2017), s. 20–30.