poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Niech nie zachodzi słońce (Sylwia Chutnik, "Kieszonkowy atlas kobiet")

Chutnik Hools, podpowiada mi za każdy razem przeżarta literaturą wyobraźnia. Czyżby Marysia z Kieszonkowego atlasu... miała naśladowców?

Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik przeczytałam ostatnio w ramach nadrabiania sztandarowych polskich tytułów głównonurtowych z ostatnich dwóch dekad. (Sprawdzam, na ile rzeczywiście książki postfantastów pozytywnie różnią się od uśrednionej reszty polskich głównonurtowców w kwestiach takich, jak bohaterowie, z którymi można się utożsamić, niecyniczne pokazanie elementów wrażliwości i eschatologii okołochrześcijańskiej czy życzliwy, pełen szacunku opis prostych, niepięknych ludzi.)


Choć ta moja wakacyjna wędrówka przez mainstream miała już kilka traumatycznych momentów (ach, ten Varga i Shuty), Kieszonkowy atlas... zbiór czterech opowiadań, każde z nich poświęcone bohaterowi lub bohaterce znajdującym się w jakiś sposób w spektrum kobiecości – stanowi jak dotąd jeden z jaśniejszych punktów.


Przede wszystkim, książka jest napisana wrażliwie. Nieraz zdarzało mi się już (i nie tylko mi) narzekać na schematyczne, oparte na stereotypach lub wręcz pełne wyższości przedstawianie w niektórych polskich głownonurtowych książkach postaci z tzw. dołów społecznych. 


U Chutnik wygląda to całkiem inaczej, niż w tych mniej chubnych przykładach – i wygląda bardzo ciekawie. Dwa pierwsze opowiadania – o straganiarce Czarnej Mańce i niezamożnej starszej pani, Marii Wachelberskiej – rozpoczynają się od obrazów dość groteskowo przedstawiających grupy społeczne, z których wywodzą się obie kobiety. Tu zgraja mętów społecznych wciskających klientom byle co, tam zbiorowisko kłótnic wściekle awanturujących się w kolejce u lekarza lub nieżyczliwie podglądających sąsiadów z okien. Stereotyp, nieprzychylność i typowy głównonurtowy klasizm, można by powiedzieć. 


W miarę biegu obu historii Chutnik wyłuskuje jednak z tych zbiorowisk postaci bohaterek i nagle okazuje się, że każda z nich ma tak naprawdę żywe emocje, realistycznie odtworzone motywacje, a jej historia – z groteskowej – staje się w pewnym momencie wręcz rozdzierająca. Choć te początkowe obrazy denerwowały mnie chwilami tą stereotypowością – dialogi w kolejce do lekarza kojarzyły się miejscami z gagami z kiepskiego kabaretu – to jestem w stanie wziąć to za dobrą monetę i dopatrzeć się w tym morału: jako masa może i nie jesteśmy zbyt pociągający, ale jeśli popatrzeć bliżej, żulica czy sąsiadka-dziwaczka też okazują się piękne.


Podobało mi się też od strony ideowej. Motyw "paniopana Mariana" z trzeciego opowiadania zniechęcił mnie, gdy przeczytałam o nim w blurbie zapowiadało się to na nachalnie ideologiczną dżęderową opowiastkę. Tymczasem otrzymujemy opowiadanie cudnie subtelne i apollińskie, tak niewinne, że nie zgorszyłoby zapewne nawet najbardziej purytańskiej pensjonarki. Myślę, że gdybym była niebinarna, też bardzo fajnie by mi się to czytało – w przeciwieństwie, tak myślę, do większości innych narracji o płciowej nieheteronormatywności – a ten odważny, nieskazitelny bohater (ma w sobie coś z arturiańskiego Galahada) mógłby mi być może wtedy pomóc jako role model.


No i wątki religijne. Na pewno przykuwa uwagę fakt, że wszystkie cztery główne postaci z opowiadań mają imiona będące wariacjami imienia Maria, a w fabułach tych historii często przewijają się nawiązania do Matki Bożej. Nie wszystkim mogą się one spodobać w kwestii wrażliwości, bo bywają "po bandzie", ale ciekawy i finalne słuszny teologicznie jest pomysł, że Maryja może być patronką kobiet również wtedy, gdy przepełnia je gniew lub bunt, gdy toczy je nałóg lub szaleństwo. 


Szczególnie poruszyły mnie dwa wątki. Pierwszy to historia o kanalarkach z Powstania Warszawskiego, które, według narratora, jak barwy wojowniczek, malowały sobie na policzkach dwie rysy takie jak na obrazie częstochowskiej Czarnej Madonny. 


Drugi to modlitewna relacja, jaką ma z Matką Bożą bohaterka czwartego opowiadania, mała buntowniczka Marysia. Dziewczynka jest przepełniona gniewem na wszystko wokół, ale z drugiej strony modlitwa jest dla niej czymś bardzo ważnym, te dwa sprzeczne żywioły walczą w niej ze sobą. Jak w życiu, można by powiedzieć. 


I tak, jak w życiu, na pierwszy rzut oka to gniew, to bycie tym bezkompromisowym rebelem, wydaje się być bardziej atrakcyjne, takie niemieszczańskie, uwalniające, autentyczne. Ale gdy przychodzi co do czego... zwróćcie uwagę, jak inaczej potoczyłyby się losy Marysi i jej wymarzonej przyjaciółki w zależności od tego, czy Marysia posłuchałaby Maryi, czy swojego gniewu. Zwróćcie uwagę, jakie opowiadanie Chutnik jest w tym miejscu ewangeliczne.


A, i zwróćcie też uwagę, jakie rekomendacje muzyczne daje Maryja małej buntowniczce. Ci, którzy mieli okazję wsłuchać się bardziej w TEN konkretny rodzaj muzyki, zgodzą się ze mną zapewne, że to dokładnie tak działa. Jak to czytałam, miałam (pozytywne) ciarki.


Chutnik, Sylwia. 2008. Kieszonkowy atlas kobiet. Kraków 2008: Korporacja Ha!art.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Jąkanie, wzruszenia i barszcz Sosnowskiego (Scatman John, „Scatman”)


Od wczoraj fazuję na autotematyczną piosenkę Scatman Scatmana Johna. To oczywiście jeden z czołowych szlagierów z dzieciństwa, ale ja nie mam nostalgicznej natury, więc nie o to chodzi: zachciało mi się tej piosenki ot tak, melodycznie. Odsłuchałam – faktycznie, tego było mi trzeba – po czym stwierdziłam, że sprawdzę gościa w Wikipedii, bo jedyne, co mi się z nim kojarzyło, to fakt przynależenia do zakazanego, mrocznego świata młodzieżowej popkultury, który eksplorowali starsi koledzy i koleżanki z podstawówki, a na który ja byłam podówczas za młoda.

W kontekście mrocznej popkultury zaskoczył mnie fakt, że Scatman John karierę muzyczną zaczął tak naprawdę od grzeczniusiego jazzu a jego ksywa i styl wokalu wywodzi się z odmiany wokalistyki jazzowej o nazwie scat. Aha, i wygląda na to, że i image Scatmana – wąs, melonik i ubiór semiformal – to nie była jakaś mroczna potrójna ironia zblazowanego popkulturysty, jak przeczuwałam w dzieciństwie, ale strój noszony na serio, wynikający z faktu, że facet był jazzmanem rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa.

Sama piosenka wzięła się stąd, że Scatman – oryginalnie John Larkin – ponoć masakrycznie się jąkał. Jak podaje Wiki, miał przez to bardzo trudne dzieciństwo i dopiero nauka gry na pianinie, a potem wokalu scat, pozwoliły mu na jako taką autoekspresję. Gwiazdą pop stał się jednak dopiero w 1995r., w wieku 53 lat: jego agent miał pomysł na połączenie scat z elementami dance i hip-hopu, jednak Larkin bał się, że publika odrzuci go przez jego jąkanie. Ostatecznie jego żona Judy – którą poślubił rok wcześniej – poradziła mu, by opowiedział o jąkaniu bezpośrednio w swojej muzyce.

I tak w Scatmanie mamy:

Każdy się jąka w ten czy inny sposób,
więc oto wiadomość dla ciebie:
nie pozwól, by cię to powstrzymało
jeśli Scatman tak może, możesz i ty.

Wszyscy mówią, że Scatman się jąka,
ale nigdy wtedy, gdy śpiewa,
choć nie wiesz jednego – powiem ci to teraz
jąkanie i scat to to samo...
Jestem Scatman.

A potem jeszcze coś takiego – to już nie jest o jąkaniu, ale za to jakoś złapało mnie za serce:

Wiem, że pytacie, co oznacza scat,
cóż, jestem uczonym i powiem wam tak:
gdy wy jeszcze śpicie, święci płaczą,
bo to, co zwiecie martwym,
nie miało jeszcze nawet szans przyjść na świat,
Jestem Scatman.

W 1998 roku – ledwie trzy lata po popowym debiucie – u Scatmana zdiagnozowano raka płuc. Wbrew sugestiom lekarzy, kontynuował działalność muzyczną, póki podczas koncertu w listopadzie 1999r. nie zasłabł na scenie (początkowo widzowie myśleli, że to fragment show). Pomimo cierpienia w ostatnich dniach życia, Larkin podsumował je tak: „Akceptuję wszystko, cokolwiek zrządzi Bóg... Miałem wspaniałe życie. Zakosztowałem piękna”. Zmarł w grudniu 1999 r. w swoim domu, w wieku 57 lat, przeżyły go jego żona i matka.

Aha, i jeszcze to: w intro do jego innej piosenki, Scatman's world, facet udający dziennikarza stoi u wrót tytułowego świata Scatmana i raportuje, że ludzie powracający zeń mają na twarzach ekstatyczny uśmiech albo wyraz nieskażonej niewinności jak u nowonarodzonego dziecka. Jako że sama piosenka i teledysk mają przekaz czysto utopijny, nie zaś np. nawiązujący do dragów czy innych szemranych środków wspomagających eskapizm, odbiorcy popkultury szukający enklaw braku ironii mają potencjany okazik do kolekcji. Poza tym w piosence występuje charakterystyczna dla lat 90-tych forma antyrasizmu, za którą bardzo tęsknię (kolor skóry jest nieważny, należy patrzać w duszę), a w 3:26 wizjonerski twórca teledysku umieszcza barszcz Sosnowskiego na wiele lat przed tym, jak stał się modny. Czego chcieć więcej?

Intelektualnymi fundatorami niniejszego wpisu są Wiki oraz pięknie wyśmiana przez Jerzego Jarniewicza tendencja Polaków do „upiększania” przekładanych tekstów. Nie chciało mi się robić researchu, chciałam opowiedzieć Wam ładną historię.