środa, 12 sierpnia 2020

Jak podróżować w czasie koronawirusa? – Olga Tokarczuk, „Bieguni”

Nie dajcie się zwieść Komitetowi Noblowskiemu – Bieguni Olgi Tokarczuk to nie żadna nadmiernie ambitna cegła, a przemiła, lekka lektura, angażująca czytelnika zarówno ciekawymi historyjkami, jak i sympatyczną rozkminą. Nie myślcie też, że książkę opowiadającą o podróżach źle się czyta w czasie koronawirusa, gdy egzotyczne eskapady są utrudnione. Wprost przeciwnie – jej lektura w dobie pandemii odkrywa nowe atuty i sensy.


Nie jestem aż tak ekologiczna, by marszczyć brwi na nieistniejącą narratorkę,
która radośnie rozbija się po świecie generując ślad węglowy.

Biegunów Olgi Tokarczuk czytało mi się dużo bardziej potoczyście niż cokolwiek w ostatnim czasie. Ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę, że jestem fanką czytelniczej popkultury, która okazjonalnie wzięła się za coś „ambitnego”.


LEKTURA PODRÓŻNA – ŁATWA I PRZYJEMNA

Ta łatwość czytania bierze się pewnie ze struktury tej powieści. Gdzieś na początku Biegunów narratorka kokieteryjnie daje do zrozumienia, że książka ta jest lekturą podróżną, „wagonową” – czytadłem, którym można umilić sobie chwile lotu czy przejazdu, po czym bez żalu zostawić w kabinie czy przedziale. Myślę, że jest to całkiem prawdziwe. Bieguni mają niezobowiązującą, nieco poszatkowaną budowę. Luźne, a przy tym ciekawe rozmyślania i wspominki narratorki na tematy ogólne związane z podróżą, przeplatają się z również ciekawymi i angażującymi czytelnika historyjkami fabularnymi: a to jakieś zaginięcie, a to miłostka z nauką w tle, a to dzieje drugoplanowej postaci znanego wydarzenia historycznego.


Dzięki tej budowie Bieguni świetnie nadają się do czytania dla zabicia czasu, krótkimi partiami – na przykład właśnie w podróży. Główny zamysł książki i tak jest dość wyrazisty, można go zapamiętać nawet przy niezbyt wnikliwej lekturze, a znajomość szczegółowych powiązań pomiędzy pomniejszymi wątkami i fragmentami nie wydaje się być niezbędna, by czerpać z lektury Biegunów satysfakcję i intelektualne korzyści.

Wielkie piękno, czyli żółciutki Lipsk na uboczu
centrum Warszawy. Pamiątka z mikrowycieczki po stolicy.


MAPA ŚWIATA, MAPA LUDZKICH ŻYŁ

A jaki jest ten główny zamysł książki? Wygląda na to, że splecenie dwóch tematów: podróży i anatomii ludzkiego ciała. Podróż jest, zwłaszcza na początku, tematem przewodnim. Narratorka rozpoczyna opowieść od wspomnień z dzieciństwa i początków swojego życia nomady. Te podróżnicze wspomnienia – opisy odwiedzanych miejsc, historie zasłyszane od współpasażerów i miejscowych, przemyślenia i fantazje związane z podróżowaniem, przestrzenią, kartografią – stają się kanwą całej książki. Także pierwsza dygresyjna historyjka – opowieść o Kunickim – traktuje o rodzinnej, wakacyjnej podróży.


Bardzo szybko w narracji Biegunów pojawia się jednak ten drugi ważny temat, dotyczący anatomii. Jedna z pierwszych turystycznych przygód, jakie opisuje narratorka, to zwiedzanie przyszpitalnej wystawy anatomicznych osobliwości – preparatów zdeformowanych organów ludzkich i zwierzęcych. Autorka podsumowuje: „Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia”1i pewnie to zdanie, jakkolwiek by nie oceniać słuszności takiej negatywnej motywacji, można potraktować jako pierwszy zwornik między dwiema przewodnimi myślami w Biegunach, dotyczącymi podróży i ciała. Tych wątków anatomicznych robi się z czasem w książce Tokarczuk więcej. Mamy m.in. historię doktora Blaua, współczesnego eksperta w dziedzinie plastynacji, czyli konserwacji zwłok z zachowaniem ich oryginalnego wyglądu; wątki jego mistrza, XVII-XVIII-wiecznego anatoma, dr. Ruyscha, oraz jego córki i ucznia; czy też końcowy wątek – kolejny zwornik tematu podróży i tematu ciała – wylew krwi do mózgu jednego z bohaterów opisywany tak, jak opisuje się powódź albo zatopienie kontynentu, gdzie anomalia zdrowotna powodująca zanik pamięci i świadomości człowieka porównana jest do fizycznego zniszczenia geograficznego świata.


Ta sama mikrowycieczka i ten sam Lipsk – jeno w kontekście.


EKOLOGICZNE DYLEMATY PODRÓŻNIKA

Czy, obok wspomnianej niewątpliwej przyjemności z lektury, wyciągnęłam z Biegunów Tokarczuk coś jeszcze? Raczej nie, jeśli mówimy o rzeczach naprawdę wielkich i pięknych: to misterne, choć też i dość luźne splecenie dróg i żyłek nie zaprowadziło mnie do żadnego splotu słonecznego ani węzła komunikacyjnego, nie przeżyłam żadnej duchowej epifanii, ciężkiej rozkminy moralnej czy wstrząsu estetycznego.


Przy czym ja oczywiście jestem tylko prostą młodą kucharką, wszędzie szukającą doznań teologicznych i popkulturowych, ale, co ciekawe, również postępowi eksperci od literatury przyznają niekiedy, że nie są pod etycznym wrażeniem Biegunów. Maciej Jakubowiak w artykule w Dwutygodniku o Noblu dla Olgi Tokarczuk wbija na przykład Biegunom szpileczkę za pochwałę mobilności, która w naszych czasach nie jest do końca moralnie niewinna.2 Nie wiem, czy jestem tak ekologicznie wrażliwa, by aż marszczyć brwi na nieistniejącą narratorkę, która radośnie rozbija się po świecie, generując ślad węglowy. Jeśli coś wywoływało we mnie pewien dyskomfort, to raczej fakt, że powieść czytałam w pandemii, w której loty do egzotycznych krajów zaczęły się kojarzyć zgoła inaczej i bardziej abstrakcyjnie, niż było to kilkanaście lat temu, w czasie publikacji książki.


Odpadły trzy literki, został słoń Babar, czy Barbar.
Nie trzeba jechać do Disneylandu, by spotkać
postaci z bajki!


MIKROPODRÓŻE W PANDEMII

Ale Bieguni to, przyznaję po namyśle, dobra lektura na pandemię – i to jest druga wartość, którą wyciągnęłam z lektury tej książki Tokarczuk. Myślę, że jest to też dobra lektura w obliczu zmian w podróżniczych przyzwyczajeniach, które, być może, czekają nas w związku ze zmianami ekologicznymi czy ekonomicznymi. 

 

Przede wszystkim – poszatkowana struktura Biegunów czyni z nich, jak wspomniałam, dobrą lekturę podróżną – jednak niekoniecznie na wielogodzinne rejsy samolotem czy wycieczkowcem, czy też na trasy kolejowe na miarę Transsibu. Weźcie lepiej Biegunów na eskapadę tramwajem, między założeniem maseczki przy wejściu a zdezynfekowaniem łapek przy wyjściu spokojnie zdążycie przeczytać któryś z ich minirozdziałów. Z podobnych powodów zaplanujcie tę książkę Tokarczuk jako lekturę na popas podczas mikrowycieczki do parku w sąsiedniej dzielnicy. Zresztą historia „zakutanej biegunicy” pokazuje, że uwalniającą podróżą może być wszystko – nawet dreptanie w miejscu czy kołysanie się na boki. A zatem każda nasza mikrowycieczka, każda wyprawa do lasu, który tworzą trzy drzewa za domem (jak to robił bohater Stroiciela lasu Marka Stokowskiego), każde odnalezienie Bieszczadów w zakątku ogrodu (czego dokonała moja kochająca góry przyjaciółka po odkryciu powołania do zakonu klauzurowego) – to doświadczenie, które pozwoli nam identyfikować z sytuacjami opisanymi w Biegunach nawet w obecnej sytuacji.


No i jeszcze to, że według narratorki Biegunów podróżujemy, bo uciekamy przed złem. Jako młodą kucharkę, a zatem osobę, która niekoniecznie musi sobie własnoręcznie budować duchowość, zazwyczaj niespecjalnie ekscytuje mnie w literaturze tego typu górnolotne, New Age’owe pipczenie (choć doceniam samą próbę rozkminy, po co tak naprawdę robimy coś, co jest pozornie oczywiste). Jednak teraz, w pandemii, zyskuje to sporo sensu. Przypomniałam sobie o tym, kiedy ostatnio, uziemiona na stołecznym dworcu na dwie godziny (pandemiczne limity miejsc siedzących), złapałam się na tym, że nie mam wcale aż takiej jak zwykle ochoty zaszyć się z książką w kawiarni czy rozłożyć się na trawniczku w parku. Wolę wyjść z dworca i pokursować sobie po uliczkach, bo po co generować zagrożenie w tak ludnym miejscu. I co? Zyskałam sporo dobra w postaci świeżych obserwacji i paru fajnych zdjęć. „Kiwaj się, ruszaj się, ruszaj”.3

 

PRZYPISY

1 O. Tokarczuk, Bieguni, Kraków 2019: Wydawnictwo Literackie, s. 24.

2 M. Jakubowiak, „Kibicowskie emocje”, Dwutygodnik, wyd. 266, 10/2019, https://www.dwutygodnik.com/artykul/8520-kibicowskie-emocje.html (pobrano 12.08.2020). O istnieniu tego miłego nawiązania dowiedziałam się od Ziuty.

3 O. Tokarczuk, op. cit., s. 291.

 

 ILUSTRACJE

Obrazek z nagłówka: Clker-Free-Vector-Images z Pixabay

Zdjęcia z mikrowycieczki po Warszawie: autorka 

niedziela, 2 sierpnia 2020

William Onyeabor – dlaczego afrykański Kraftwerk ucichł?

Rzadko zachwyci mnie jakiś wykonawca muzyki pop. William Onyeabor, ze swoimi retro elektronicznymi bitami, ciepłym wokalem i wartościowymi tekstami, jest jednym z tych nielicznych. Prócz świetnych piosenek – to doskonała muzyka na lato – ten nigeryjski muzyk tworzący w latach 70-tych i 80-tych miał fascynujące życie. Był multiinstrumentalistą, biznesmenem, wodzem plemienia i duchownym, a na końcu tajemniczo zniknął z popkultury.

Ciepła i jasna elektronika w stylu retro, magnetyczne bity i ciepły wokal – trochę
jak u Daft Punk. A do tego teksty o tematyce pacyfistycznej, mądrościowej i biblijnej.


Słuchałam ostatnio radia KEXP, alternatywnej rozgłośni z Seattle, w której w związku z protestami w Stanach puszczali akurat sporo
muzyki czarnoskórych twórców. Przez różnicę stref czasowych gdy u mnie był późny ranek, u nich panował blady świt, a zatem muzyczka leciała raczej chilloutowa, takie neutralne tło.


I nagle usłyszałam kawałek, który mnie zelektryzował. Niesamowicie radosne, energetyczne brzmienie, mocno „wkręcający się” refren, magnetyczna oldskulowa elektronika w tle i wokale: ciepły głos męskiego solisty i nieco etnicznie brzmiący żeński chórek, wszyscy śpiewający z sympatycznie egzotycznym akcentem.



Całość tak mocno przyciągała uwagę, że stwierdziłam, że to pewnie jakiś wielki, klasyczny hit, który jakimś cudem dotąd mnie ominął, coś na miarę Glorii Jimiego Hendrixa czy Roxanne The Police – charyzmatyczność owego kawałka była porównywalna z tymi utworami. Kiedy jednak sprawdziłam nazwisko wykonawcy, okazało się, że nic mi ono nie mówi: był to niejaki William Onyeabor, piosenka zwała się Atomic bomb.


NIGERYJCZYK, PREKURSOR TECHNO, WÓDZ I BIZNESMEN

Zaintrygowana, zaczęłam guglać informacje o tym wykonawcy. Jak się okazało, Onyeabor był Nigeryjczykiem, żył w latach 1946–2017 ale tworzył muzykę jedynie przez osiem lat (1977–1985), wydając na własną rękę dziewięć albumów.1 Muzyka była tylko jedną z dziedzin, którą się zajmował: był również biznesmenem (zajmował się realizacją zamówień publicznych i miał własny młyn; w 1987 r. otrzymał nawet tytuł Zachodnioafrykańskiego Przedsiębiorcy Roku), miał żonę i dzieci, został też obwołany wodzem plemiennym w swoim rodzinnym Enugu i ponoć był pastorem.2 Jak wspomina autor noty pożegnalnej na stronie wytwórni muzycznej Luaka Bop, był społecznikiem i osobą mocno przejętą problemami współczesnego świata.3



BYĆ JAK DAFT PUNK – ZANIM TO BYŁO MODNE

Choć w latach osiemdziesiątych XX w. William Onyeabor tajemniczo wycofał się ze świata muzyki, został na nowo odkryty przez hipsternię i współczesnych wykonawców, a jego muzyka jest uważana za prekursorską dla techno.4 Często bywa porównywany z Kraftwerk i klasykami nurtu afrobeat.5 Mnie klimatem i charakterystycznym połączeniem synestetycznie ciepłej i jasnej elektroniki w stylu retro, zachwycająco natarczywych bitów i również ciepłego wokalu kojarzy się jednak przede wszystkim z Daft Punk i ich płytą Random Access Memory. Atomic Bomb to zresztą pierwszy kawałek pop, który naprawdę wpadł mi w ucho od czasu, gdy ukazało się Get Lucky autorstwa właśnie Daft Punk.


PRZYJEMNE POGLĄDY W TEKSTACH PIOSENEK

Ciekawe są teksty jego utworów. Przyjemny światopogląd Onyeabora – lokalnego społecznika, który ponoć oglądał wiadomości z USA, Europy i Chin, by zrozumieć różne punkty widzenia ludzi z całego świata, i późniejszego chrześcijańskiego kapłana – dobrze wydaje się pokazywać kawałek pt. Better change your mind:


Ameryko,

ty myślisz, że ten świat jest twój, ha?
A ty, Rosjo, hej tam,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
(...)

Ty, biały,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
A ty, czarny,
ty myślisz, że ten świat jest twój?
(...)

Jeśli myślisz tak,
to źle,
Lepiej zdanie zmień.
(...)

Bo nikt wśród ludzi i państw,
tylko Bóg,
ma w ręku świat.

[przekład własny; da się zaśpiewać]


Innym przyjemnym ideowo kawałkiem jest Why go to war, gdzie podmiot liryczny pyta białych i czarnych ludzi, dlaczego idą na wojnę, skoro potrzebują pokoju, i czemu zawsze chcą zatrzymać pocisk wymierzony w nich samych a nigdy nie dbają o ten wymierzony w innego człowieka.



TECHNIAWKA” Z AFORYZMEM

Teksty piosenek Williama Onyeabora, jak przystało na kawałki prekursorskie wobec tanecznej muzyki elektronicznej, mają strukturę podobną do współczesnych tekstów muzyki house: krótkie frazy lub zwrotki, przerywane partiami instrumentalnymi i wielokrotnie powtarzane. Różnią się jednak od nich treścią.


We współczesnych tekstach tzw. „techniawek” strasznie drażni mnie ich miałkość i nieadekwatność. Zasłyszane lub podczytywane przeze mnie kawałki Darude’a, Tiesto, Armina van Buurena i im podobnych z reguły okazywały się być albo okrągłymi frazami o miłości sprawiającymi wrażenie, jakby tekściarz całą wiedzę o niej czerpał z tekstów innych „techniawek”, albo frazesami o treści ludycznej lub autotematycznej.


Na tym tle Onyeabor tchnie miłą jednostkowością.
On również ma kilka (bardzo niewinnych) kawałków zabawowo-miłosnych, takich jak Beautiful Baby. Jednak większość jego tekstów świetnie wykorzystuje budowę utworów tanecznej elektroniki, których teksty przypominają trochę powtarzające się mantry albo wykuwane lekcje, i tę powtarzalną, mnemotechniczną strukturę wypełnia treściami, które rzeczywiście warto przemedytować lub wbić sobie w pamięć.


I tak wiele tekstów Onyeabora ma charakter „mądrościowy”, powtarzane między instrumentalnymi wstawkami zdanie to często jakaś
uniwersalna sentencja na temat ludzkiego życia. Przykładem piosenka When the going is smooth and good:

Gdy masz w życiu ogromny fart,
wielu ludzi z tobą jest za pan brat.

Lecz gdy cię w życiu dosięgnie pech,

wielu, wielu ludzi ucieknie precz.

[przekład własny; da się zaśpiewać]


Dodatkowym plusem jest styl tych tekstów – nie silą się na żadną konwencję (nie na darmo Onyeabor był prekursorem), są proste, treściwe, kolokwialne, napisane w uroczej angielszczyźnie wskazującej, że autor nie jest rodzimym użytkownikiem angielszczyzny i nie wstydzi się tego.


BIBLIA I NIGERYJSKIE BULWY

Inne kawałki Onyeabora otwarcie – a przy tym kreatywnie – nawiązują do cytatów biblijnych. Kolejnym „mądrościowym” tekstem jest np. Good name, który jest oparty na wersecie ze starotestamentowej Księgi Przysłów (Prz 22:1) – jednak ładnie go kolokwializuje i zwraca się do słuchacza:

Mam dobre imię,
to więcej niż skarb,

nikomu, nikomu, nikomu nie odsprzedam go.

Czy masz dobre imię?

Czy masz dobre imię?
Nikomu, nikomu, nikomu nie sprzedawaj go.

[przekład własny; da się zaśpiewać]

Inna piosenka, Anything you sow, to z kolei nawiązanie do fragmentu nowotestametowego Listu św. Pawła do Galatów (Ga 6:8). Tu z kolei podmiot liryczny modląc się, zadaje Bogu pytanie o przyczynę zła na świecie i słyszy uzasadnienie nawiązującego do Pawłowego „co człowiek sieje, to i żąć będzie”. Mamy tu przy tym piękny smaczek kulturowy: Onyeabor zamienia charakterystyczną dla Biblii metaforę związaną ze zbożem i zastępuje ją bardziej swojskim dla Nigeryjczyka nawiązaniem do bulwiastej rośliny będącej podporą tamtejszej kuchni i gospodarki. Śpiewa więc: „gdy siejesz pochrzyn, oczekuj pochrzynu”.



DLACZEGO WILLIAM ONYEABOR ZAMILKŁ?

Wygląda jednak na to, że społecznictwo i pozytywny przekaz w piosenkach nie zadowoliło sumienia Williama Onyeabora i zdecydował się on na większy duchowy hardkor.


W okolicach roku 1985
stał się „nowonarodzonym” chrześcijaninem (w rozumieniu protestanckich kościołów ewangelikalnych), po czym zamilkł jako świecki muzyk i odciął się od dawnego życia. Zaszył się w swojej posiadłości w Enugu, poświęcił się wyłącznie wierze, działalności biznesowej i społecznej, został też wyświęcony na pastora.


Pomimo fali wielkiego wzrostu zainteresowania jego muzyką w latach 2013–2014, związanej ze wznowieniem jego nagrań i trasą koncertową supergrupy wykonującej jego przeboje, kontakt dziennikarski z nim był niemal niemożliwy. Pytany o muzykę czy swoją przeszłość, odpowiadał z uśmiechem:
„chcę rozmawiać tylko o Bogu”.6


LEPSZA CZĄSTKA

I co ja na to? Kiedyś taka historia, jak ta o zamilknięciu Williama Onyeabora, bardzo by mnie zasmuciła. Wolę historie, gdzie Bóg zgadza się, by ktoś do końca życia, na Jego chwałę, zajmował się tym, co kocha i co jest jego talentem.


Ale obecnie wydaje mi się, że wybór, którego dokonał Onyeabor, może być w pewnych przypadkach lepszą opcją. Może odkrył większe piękno, a może uciekł od czegoś, co go w poprzednim życiu męczyło. Bo przecież my, odbiorcy, chcemy cieszyć się sztuką, a tymczasem twórcy może nie być z tą sztuką równie wesoło.


William Onyeabor obrał swoją najlepszą cząstkę a nam zostawił na pamiątkę dziewięć albumów zawierających tyle dobra i talentu w muzyce i tekstach, że wydaje mi się, że Pan Bóg wiedział, co robi, nie powołując go do służby czynnej od razu.



PRZYPISY