W poprzedniej części cyklu o postfantastyce napisałam, o co mi chodzi z samym terminem oraz jakich pisarzy zaklasyfikowałabym jako postfantastów. Najbardziej prototypowi okazali się Wit Szostak, Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch i Jakub Małecki, zatem w dzisiejszej notce skupię się na najnowszych książkach właśnie ich autorstwa – Wróżeniu z wnętrzności, Innej duszy, Drachu i Dygocie – i opowiem, dlaczego – jak cała postfantastyka zresztą – są dla mnie szczególne.
A
szczególne są z całą pewnością, bo nasi autorzy
postfantastyczni to bodaj pierwsi pisarze w mojej czytelniczej
biografii, którzy zmusili mnie do czytania z własnej woli, i to z
pasją, książek, które z okładki zapowiadają się mniej więcej
tak: polski autor, facet, z bieżącego pokolenia, pisze coś
mainstreamowego, plus-minus realistycznego, czasem może trochę z
motywami Bildungsroman, czasem w jakiś inny sposób
tożsamościowe albo parabiograficzne, trochę jest tam o jego
własnym (lub pożyczonym) regionie, trochę wciśnięte obserwacji
psychologicznych, szczypta realizmu magicznego, tyci erotyki itp. Jak
coś takiego słyszę, od razu się jeżę, bo oczekuję czegoś w
rodzaju Gnoju Kuczoka.
A tymczasem postfantaści są dla mnie całkowicie inni – in plus.
A dlaczego?
Niestety,
nie potrafię znaleźć ciekawego wytłumaczenia na poziomie wysokiej
teorii literatury, natomiast bardzo łatwo idzie mi to na poziomie
niższym, subiektywnym. Pisząc tego bloga odkryłam, że dla mnie
jednymi z takich najbardziej intuicyjnych, organicznie odbieranych
tematów w literaturze, są wątki
dotyczące duchowości (w dużej mierze po prostu wątki religijne) i
relacji (wątki romansowe, rodzinne itp.).
Sama się tym odkryciem zdziwiłam, bo zanim założyłam Samą
porcelanę, wydawało mi się,
że jakbym miała wybierac sobie morfę, to wolałabym raczej kogoś
w rodzaju mentalnej zakichanej wojowniczej księżniczki, niż laski
spod znaku Kirche, Küche und (póki
co) Komputertastatur.1
No
i wiem, że ten zestaw tematów na pierwszy rzut oka nie wygląda
ambitnie. Szymon Hołownia prowadził swego czasu blog pt. "Z
pamiętnika młodej kucharki", nabijając się, że tak jak
tytułowa postać, on też interesuje się tylko religią i
popkulturą. Pozwalam sobie pożyczyć tę etykietkę i zrobić z
niej aparat metodologiczny dzisiejszego posta, zamieniając tylko
tematykę popkulturową na wątki kobiece i uczuciowe. Cztery
książki postfantastów, o których dziś zamierzam napisać, będę
zatem analizować z perspektywy młodej kucharki. (Jakby
mnie ktoś chciał posądzić o klasizm, to chciałabym nadmienić,
że demograficznie od tej postaci dzielą mnie dosłownie milimetry.)
Albo
inaczej – z perspektywy szczeżui.
To taki rodzaj małża. Żyje sobie w wodach słodkich, a więc
raczej mętne rzeczki czy bajorka, niż morskie czy oceaniczne prądy
- stąd skojarzenie z moją perspektywą, bo piszę w fantastycznej
niszy, w pewnym dystansie do Głównego Nurtu. Szczeżuja jest ponoć
dość wrażliwa na warunki wodne, a zatem ma świadomość istnienia
tego czegoś większego, co ją opływa – to odpowiednik wątków
duchowych w mojej analizie. W siedliskach rzecznych natomiast małż
ten chętnie skupia się w ławice – jest zatem widać również
wyczulony na kwestie relacji międzyosobniczych.
Muszla szczeżui w jej naturalnym środowisku, tj. w bajorku. |
Nim
przejdę w końcu do sedna, usprawiedliwię się jeszcze, że
metodologię
młodej kucharki (lub też szczeżui) w badaniach literackich
poniekąd
propsowali najlepsi. T.S. Eliot w eseju, z którego ściągnęłam
tytuł notki2,
wymienia cechy, które powinien posiadać każdy dojrzały autor.
Jest wśród nich powszechność podejmowanej tematyki – i tu Eliot
jedzie po autorach zarówno oświeceniowych, jak i sobie
współczesnych, że zaniechali głębokiego podejścia do tematyki
religijnej i w ten sposób zamknęli się na solidny kawał ludzkiego
doświadczenia. Inną pożądaną cechą u pisarza jest tzw.
dojrzałość obyczaju, a tę, według Eliota, najlepiej widać w
tym, w jaki sposób dany autor opisuje relacje damsko-męskie. Można
zatem powiedzieć, że Eliot każe zwracać uwagę dokładnie na te
rzeczy, na których ja się dzisiaj chcę skupiać, jupi.
Wspomniałam
o Gnoju Kuczoka
jako o modelowym przykładzie książki mainstreamowej, której nie
miałabym ochoty czytać. Ale w sumie dlaczego, skoro mówi o czymś
trudnym, uniwersalnym, i zawiera duży ładunek emocji? Przyłożenie
testu młodej kucharki daje pewną hipotezę. Co taka postać mogłaby
czuć przy lekturze Gnoju?
Może odczułaby dysonans
poznawczy pomiędzy współczuciem głównemu bohaterowi –
cierpiącemu dziecku – a żalem do tzw. autora wpisanego w dzieło, który jej ulubione
wątki po prostu neguje,
ewentualnie przedstawia w sposób niekoniecznie zachwycający młode
kucharki. Religia jest tu przedstawiona jako nic więcej, niż
bzdura dla zwariowanych starszych panien i księży-oblechów, z
której rozsądny człowiek, taki, jak główny bohater, oczywiście
wyrasta. W kwestii romansu mamy wizję małżeństwa rodziców
młodego K. jako siedliska wszelkiego zła, wspartą przeoryginalną
obserwacją, że żarli się, ale się nie
rozeszli, bo nie mieli na to siły. Dla kontrastu pojawia się
przelotny romans wujka młodego K. z mężatką,
przedstawiony jako przesympatyczna odskocznia od okrutnych norm
społecznych, plus jeszcze trochę metaforyki pokazującej, że
ludzie to w sumie w tej dziedzinie całkiem jak zwierzęta, i
pomstowania na tradycyjny wzorzec męskości. Jeśli ktoś podziela
tę wizję świata, może się ucieszyć, ale jakby tak chcieć to
sproblematyzować, to nie bardzo jest co i trochę to wszystko wieje
konwersacyjnym komunałem.
Przypadek
to albo nie przypadek, w każdym razie w czterech książkach
naszych postfantastów, o których dziś piszę, pól do
problematyzacji tematów interesujących młodą kucharkę znalazłam
z kolei bardzo dużo. Przyjrzyjmy się bliżej.
1. Wróżenie z wnętrzności Wita Szostaka, czyli moralitet
W
zasadzie już o tej książce pisałam,
ale nie z perspektywy młodej kucharki (tzn. zawsze w pewnej mierze
piszę trochę z tej perspektywy, ale wtedy starałam się zachować
pozory). Zatem jeśli chodzi o kwestie duchowe – jak juz
pisałam, Wróżenie z wnętrzności to według mnie
przypomnienie, że ten świat i wszystkie jego radości to marność
nad marnościami: całe to piękno, całe wspaniałe życie
porównywanych do bogów Mateusza i Marty okazuje się w końcu
niczym innym, niż rozczarowaniem, odosobnieniem i nostalgią.
Ta
wizja świata podoba się młodej kucharce. Z jednej strony jest po
średniowiecznemu pouczająca, zachęca, żeby zaglądać głębiej i
nie skupiać się tylko na winie, przyprawach do mięsa i wyśmienitym
towarzystwie. Z drugiej – w odróżnieniu od innych tego typu
współczesnych, smutnych obrazków, rozczarowanie światem we
Wróżeniu z wnętrzności nie wydaje się być ani rozpaczą,
ani pewnością, że nic poza tymi doczesnymi rzeczami nie ma.
W Jak
być dobrym Nicka Hornby'ego, książce również
traktującej o rozczarowaniu, na końcu mamy scenę, w której główna
bohaterka, Katie, niby odnajduje szczęście,
jednocząc się z mężem i dziećmi we wspólnym działaniu –
podczas ulewy muszą naprawić rynnę, żeby woda nie lała się
przez okno – ale w pewnym momencie Katie wygląda przez to okno i
widzi, że jest za nim tylko pustka. We Wróżeniu z
wnętrzności natomiast w samym finale zamiast pustki jest
czekanie. I nieczynny dworzec, o którym (chyba?) nie jest
powiedziane, że kiedyś nie zacznie znowu działać.
W
książce Szostaka warstwa religijna bywa też napomknięta tu i
ówdzie w sposób bezpośredni. Te fragmenty są jakieś takie
naturalne, i ładne, i wzruszające: np. to, kiedy Błażej zapadł w
swój dziwny stan i matka wzywała do niego różnych specjalistów,
a wśród nich, w naturalny sposób, znaleźli się też
duszpasterze. Albo kiedy pod koniec życia ojca Błażeja i Mateusza
sprowadzono do pomocy starszą kobietę z pobliskiej wsi, która
"pokazała, co robić i obiecała się modlić" (s. 231).
Jest tego wszystkiego mało, ale zostało opisane tak, jakby było
czymś w świecie tej książki całkowicie naturalnym – tak jak
naturalne jest dla dziecka, które rodzice prowadzą za rączkę do
kościoła i niewiele się ono nad tym wszystkim zastanawia, ale jest
mu dobrze i bezpiecznie. Może młoda kucharka podczas lektury tych
fragmentów mogłaby czuć sie podobnie – tak po dziecięcemu
ululana tą wizją.
I wiem, że wszyscy jesteśmy różni, ale żyjąc
w tej kulturze, wielu z nas ma prawdopodobnie jakieś, przynajmniej
jedno, wspomnienie związane z szeroko pojętym churchgoingiem
czy wiarą w Boga w ogóle, które jest dobre, jasne, jakoś tam
wzruszające – i z takimi właśnie wspomnieniami kojarzy mi się
to, jak o religijności pisze Szostak. W ogóle zastanawiam się, czy
siła utworów tego pisarza nie polega na tym, że są w nich
momenty, które przypominają nam o rzeczach, o których w którymś
momencie życia zapomnieliśmy, a które były właśnie bardzo
dobre i szczęśliwe. Mój ulubiony tekst o Dumanowskim,
popełniony niegdyś przez Tsiara z forum Drugiego Obiegu Fantastyki,
też mówi o aktywowanym pod wpływem książki wspomnieniu. Być
może podobna jest geneza siły Oberków do końca świata,
ale żebym w to uwierzyła, ktoś musiałby mnie przekonać, że
istnieje coś takiego, jak pamięć genetyczna.
Co
do tematyki kobiecej i uczuciowej, to przy pierwszym czytaniu ten
wątek we Wróżeniu z wnętrzności wywarł na mnie
przygnębiające wrażenie, ale po namyśle stwierdzam, że podobnie
jak to vanitas vanitatis w wątku metafizycznym, też jest on
bardzo konstruktywny i pouczający. Marta na początku drażniła
mnie swoją idealnością, ale w sumie co złego jest w ideałach?
W teologii istnieje coś takiego, jak gradualność
– stopniowe dążenie niedoskonałego osobnika do ideału.
Czemu nie można by zastosować tego i w sprawach bardziej
przyziemnych? Co do Marty – młodej kucharce może być miło
poczytać o kimś, kto nawet jak cały dzień robi w ogródku, to
dalej jest ładny, a jego uregulowany zwyczajami tryb życia trzyma w
harmonii egzystencję całej rodziny. Nawet jeśli samej się tak nie
umie, to przecież często by się chciało, bo kto by nie pragnął
sprawić ludziom dookoła trochę radości – na przykład, jak
Marta, ładnym zewnętrzem, umiejętnością łagodzenia konfliktów
albo wprowadzaniem ładu i harmonii. A jak się ma literackie wzorce,
to pewnie jest to łatwiejsze zadanie, niż tak na oślep.
Dodatkowo,
Marta jest osobą silną i jest twórczynią. Co prawda
feministyczne status quo jest niby takie, że im silniejszą i
bardziej osiągającą sukcesy się jest, tym lepiej, ale załóżmy,
że nasza młoda kucharka należy do tych nieprzekonanych i łączenie
przebojowości z kobiecością to dla niej
jednak trochę godzenie wody z ogniem; załóżmy, że uważa ona, że
tym rzeczom trudno jest ot tak, bez kompromisu,
współegzystować. Jeśli tak, Wróżenie z wnętrzności daje
jej przykład, jak taki kompromis może wyglądać. Marta jest żoną
twórcy i sama również tworzy – ale znajduje sposób, żeby nie
umniejszyć i nie poranić Mateusza swoją artystyczną drogą,
spełniając się w tym, że "żyje" z malowania, i we
wspieraniu działalności męża.
Jeśli młoda kucharka nie jest
przy tym jakąś wściekłą przeciwniczką emancypacji, może ją
natomiast ucieszyć fakt, że kiedy Mateusz przestaje być twórcą,
Marta nie przerywa swojej kariery i dalej nie ma w tej kwestii
problemu. Jakiś czas temu wspominałam tu o Zeldzie Fitzgerald,
której – prawdziwa – historia jest raczej nieszczęśliwym
przykładem losu kobiety-ukochanej-twórczyni i w porównaniu z tym
historia Marty z Wróżenia
z wnętrzności ma
działanie całkiem kojące. Kucharka, która ma dodatkowo skołatane
nerwy apokaliptyczną wizją małżeństwa przedstawioną u Kuczoka,
z powieści Szostaka dowiaduje się, że może jednak się da.
2. Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, czyli jakie to uniwersum?
Inna
dusza to
opowieść o bestialskim seryjnym mordercy mieszkającym w
prowincjonalnej Bydgoszczy. Jeśli
chodzi o kwestie duchowe, w tego typu książkach można się
potencjalnie spodziewać problematyzacji pytania – skąd zło?
Z Gnoju Kuczoka
– też powieści o złu dziejącym się na prowincji – młoda
kucharka mogła wywnioskować, że pochodzi ono oczywiście z
człowieka i nie ma od niego ucieczki, oblepia człowieka jak
specyfik umieszczony w tytule (główny bohater zaczyna nienawidzić
tak samo jak ojciec i mówi, że nigdy nie uwolni się od wizji
swojego rodzinnego domu).
W
Innej duszy
zewnętrzne
wyjaśnienie pytania o zło również znajduje się w tytule –
morderstwa popełnia niby jakaś wraża dusza, wstępująca w
człowieka w chwili zbrodni. Jednak prawdę mówiąc, po całych
stuleciach rozkminiania przez moralistów kwestii unde
malum, to
wyjaśnienie wydaje się to dość płytkie, ironiczne w tej
płytkości (przecież nikt chyba w takie inne dusze nie wierzy) i
generalnie ten motyw jest w książce chyba głównie po to, żeby
fajnie się nazywała i żeby można było wrzucić fajny gadżet z
obrotowymi oczami pod sufitem. Przy lekturze powieści Orbitowskiego
młodej kucharce może nasunąć się natomiast jeszcze
jedno
metafizyczne pytanie, bardziej intrygujące, biorąc pod uwagę
tematykę – skąd to całe, zawarte w tej książce, dobro?
Bo jest tak:
wyobraźcie sobie opowieść o małomiasteczkowej społeczności, o
ludziach o ograniczonych horyzontach, takim zbiorowisku Januszów,
Grażyn, Sebixów i Andżeli. Wyobraźcie sobie ich twarze, kiedy
idą na osiedlowy wiec z transparentami, albo kiedy uczestniczą w
mszy z papieżem, który odwiedził akurat ich zapyziałe miasteczko.
Te ich wszystkie zwyczaje, te śmieszności i prowincjonalizmy, te
uprzedzenia, małe poglądziki, przepocone ciuchy, tandetne
meblościanki. (Kuczok, na przykład, mocno sobie na takich typkach w
Gnoju używał, choćby opisując przesiąknięte
zaściankowością i dulszczyzną wujostwo głównego bohatera.)
Wyobraźcie sobie rodzinę
z ojcem pijakiem, który po każdym epizodzie przyrzeka poprawę, a
żona i syn dają się zrobić w konia i przyjmują go z powrotem.
Albo stateczną rodzinkę nowobogackich, niechętną osobom spoza
swojej klasy społecznej.
A teraz wyobraźcie
sobie, że ta opowieść jest poprowadzona tak, że wszystkie te
persony są przedstawione jako bardzo sympatyczne, godne zrozumienia
i ciepłych uczuć i jakoś tam piękne, każda z osobna.
Trudno
sobie taką narrację wyobrazić? A
taka właśnie jest Inna
dusza
Orbitowskiego.
Na wiecu – czy raczej
marszu przeciw przemocy po śmierci Darka – mamy rzeczywiście
przeróżne małomiasteczkowe typki: idą "draby o płaskich
twarzach, jakaś dzieciarnia, studenci, starzejące się matki i
tłusty starzec, unoszący pod pachą ręcznie napisaną kronikę
miasta" (s. 154). Są oni jednak opisani bez złośliwości,
wręcz czule – narrator opisuje ich uczucia ("Każdy znał
Darka. Każdy go lubił.") i używa zaimka "my". Obraz
mszy z papieżem jest podobny – to nie pochylenie się z
obrzydzeniem nad zdewociałą menażerią, ale trochę dziwny, a
trochę rozczulający obraz modlącej się wspólnie ludzkiej
układanki, dobrych i złych, młodocianych przekręciarzy ramię w
ramię z przykładnymi mieszczanami, panem z monopolowego i
miejscowym zboczeńcem.
Nowobogacka rodzinka to
nie zestaw prześmiesznych indywiduów, współczesnych Dulskich, z
których tylko boki zrywać, ale mikrokosmos złożony z młodej
dziewczyny o nieliniowo pokręconej emocjonalności, faceta, który
się emocjonalnie posypał po rodzinnej tragedii i jego żony, która
musi go teraz dźwigać, no bo co zrobi, nie zostawi go takiego.
Młoda kucharka nie mówi, że to źle albo dobrze, że tam Dulscy, a
u Orbitowskiego mikrokosmos. Różnica polega na tym, że tamta
wizja, wpierająca jej, że jest pewnie taka sama, jak ci Dulscy,
może jej, być może, ponuro dać do myślenia, natomiast to, co
jest u Orbitowskiego, jest po prostu wzruszające. Zwykło się chyba
myśleć, że książki, które piętnują potencjalne wady
czytelników, mają pewną wartość edukacyjną. Zastanawiam się,
czy w tym wypadku wzruszenie nad ludzka rożnorodnością i
poczciwością nie może przypadkiem zdziałać więcej na rzecz
uczynienia odbiorcy lepszym człowiekiem.
Ten
litościwy sposób opisu postaci pojawia się w Innej
duszy nawet
w odniesieniu do czarnych charakterów. Wesoły Fido, pedofil i szef
meliny dilerów, ma w pewnym momencie monolog, w którym tłumaczy
się ze swoich czynów, i robi to tak, że czytelnikowi może zrobić
się go żal. W wypadku Jarka – mordercy – to pozytywne
nastawienie ociera się wręcz o estetyzację zbrodni, kiedy np.
narrator mówi o nim jako o pięknym zwierzęciu. Ten ton może się
nie spodobać młodej kucharce. Ale znowu kiedy w innym momencie
Jarek jest wizualizowany tak, jakby był świętym, może się jej
nasunąć taka nadinterpretacja – a może to nie jest upiększanie
zbrodniarza, a pokazanie, kim i on mógłby się stać, gdyby nie
straszne rzeczy, które zdecydował się robić?
Najbardziej
jednak zadziwia w Innej
duszy obraz
rodziny Krzyśka Hoppego.
Pop-psychologia, zdrowy rozsądek i autor wewnętrzny Gnoju
Kuczoka
nie mieliby tu wątpliwości: ci bohaterowie to skończeni idioci.
Czemu rodzice Krzyśka się nie rozwiodą, skoro jest źle, po co
wybaczać, skoro pan Hoppe wraca do rodziny tylko po to, by znowu
oszukiwać i psychicznie krzywdzić. Nikt normalny tak nie robi.
Tymczasem, choć w rodzinie Hoppe pogwałcone są wszystkie reguły
rozsądku i higieny psychicznej, w postępowaniu tych ludzi widać
jakąś zadziwiającą nadwyżkę dobra, dobra, które pomimo
ewidentnie obecnego zła – nałogu, kłamstwa, nędzy, kradzieży,
złych myśli o sobie nawzajem – jakoś się nie zeruje. Kiedy
matka po raz kolejny radośnie szykuje uroczystą kolację, bo ojciec
łaskawie wrócił do jakiejś pracy, kiedy tenże ojciec w trochę
żałosny, ale jednak emocjonalnie rozdzierający sposób próbuje
odzyskać kontakt z synem po kolejnym ciągu, kiedy Krzysiek, choć
zdarza mu się płakać ze złości i życzyć ojcu śmierci, przy
każdej kolejnej okazji, kiedy ten potrzebuje pomocy, po prostu robi,
co trzeba – taszczy do domu, myje, przebiera – a pod koniec
książki podejmuje decyzję taką, jaką podejmuje, to można
odnieść wrażenie, że to wszystko jest czymś więcej, niż
naiwnością i toksycznymi więziami, że nawet jeśli świat tego
nijak nie doceni, bo to takie niepsychologiczne, to to dobro musi
gdzieś jakoś zostać zapisane i zachowane. Choć Inna
dusza opowiada
o rzeczach trudnych i strasznych, to można odnieść wrażenie, że
dobra jest tu więcej.
Jest
to pewna przesłanka odnośnie do światotwórstwa w tej powieści. W
jakiej mechanice działają ci bohaterowie?
Mnie kojarzy się taka: w latach 90. Tischner napisał był tekst do
świątecznego wydania "Poradnika Domowego", w którym
stwierdził, że Boże Narodzenie ma nam pokazać, że zasadą świata
jest miłość.* W domyśle – mimo wszystko, pomimo wszelkich
okropności, które się na tym świecie dzieją. I wydaje mi się,
że chociaż z czwórki dziś tu opisywanych autorów to Szostak jest
backgroundowo tischnerystą, jednak to Inna
dusza,
pomimo okropieństw, które opisuje, jest napisana najbardziej w
uniwersum Tischnera.
Jest
może jeden wyjątek w tej łagodnej, pełnej wyrozumiałości wizji
świata, którą przepojona jest Inna
dusza
i dotyczy ona drugiego ulubionego tematu młodej kucharki – kwestii
kobiet (tematykę
miłosną zostawiam, bo poza opisanym już obrazem małżeństwa
Hoppe – przemocarnym, zwłaszcza w finale – nic innego nie
przykuło mojej uwagi). A zatem - jeśli ktoś jest w Innej
duszy
opisany mniej miłosiernie – bardziej na zasadzie pamfletu, z
obnażeniem śmiesznostek i ogólnie ludzkiej marności, to są to
niektóre młode bohaterki kobiece.
W trochę mniejszym stopniu
dotyczy to przeintelektualizowanej, ale jednak sympatycznej Dagmary,
czy też Beaty, siostry Darka – pustawej, ale jednak dość
ambitnej i budzącej względną sympatię, bo narrator daje nam ją
trochę poznać i zrozumieć jej emocje. Dużo okrutniejszej
wiwisekcji są jednak poddane Ania i Magda – dwie dziewczyny, które
Jarek spotyka nad morzem. Detale życia studentek-współlokatorek, z
pustą, nieapetyczną lodówką czy kultem spontanu i tego, jak to
fajnie poznawać nowych ludzi z ciekawymi historiami, są podane z
niesamowitym drygiem obserwacyjnym, ale tak jak w wypadku pana Hoppe
brzydka historia o brzydkiej postaci była podszyta czułością, tak
tu pod pozornie niewinnym obrazkiem kryje się gryząca ironia. Czyta
się i aż chce się źle myśleć o Ani – zapatrzonej w siebie
panience z dobrego domu i Magdzie – dziewczynie, która przez fakt
noszenia grunge'owego swetra i glanów jest i przez Jarka, i przez
narratora w opisach zdeklasowana jako kobieta, a jej problemy
psychiczne są przedstawione jako coś śmiesznawego i żałosnego.
Młoda kucharka czyta i trochę ją te opisy bolą, bo z racji
demografii widzi w tym wszystkim dużo z siebie i nie jest to ładny
widok. Ale
to boli tak ładnie, z klasą, tak, jak potrafi boleć opis w dobrej
literaturze i generalnie każda niewygodna prawda.
(Ten okrutny i trafny zarazem obraz bohaterek kobiecych jest jeszcze
lepiej widoczny w Szczęśliwej
ziemi,
ale o tym napiszę, być może, innym razem.)
3. Drach Szczepana Twardocha, czyli odwrócony kerygmat
Pomimo
drastycznych różnic tematycznych i estetycznych dzielących Dracha
i
Wróżenie
z wnętrzności,
w tematyce kobiecej i uczuciowej młoda kucharka widzi w obu
książkach podobne rzeczy.
Pierwsze podobieństwo to przemożna bohaterka żeńska – kobieta
idealnie kobieca, która tę kobiecość ma zakodowaną w sposób
wrodzony, organiczny, w tak idealny sposób, o jakim każda czytająca
te książki młoda kucharka może tylko pomarzyć. Różnica jest
taka, że cudowną Martą zapewne każdy chciałby być a bezwolną,
okrutnie amoralną Caroline Ebersbach – przypuszczalnie nikt.
Jednak i tak kucharce może się zrobić głupio, że nie jest, jak
Caroline, czystym
dzianiem się;
może wręcz stwierdzić, że sam fakt, że siedzi, czyta Twardocha i
ma rozkminy, zamiast się dziać, to jakieś takie niekobiece.
Drugie
podobieństwo z Wróżeniem...
to mitologizacja małżeństwa;
w
zasadzie mamy to również i w Innej
duszy.
U Szostaka dostajemy pouczający podręcznik dobrych manier we dwoje
w wykonaniu Mateusza i Marty, u Orbitowskiego – niesamowitych
państwa Hoppe i
rodziców Darka, których
historie pokazują, że może się popsuć wszystko i w środku, i
dokoła, a i tak z samej idei pozostania razem w węźle będzie
emanowało dziwne piękno. U Twardocha w zasadzie jest podobnie, jak
u Orbitowskiego. Jest małżeństwo Josefa i Valeski, zawarte z
rozsądku, pozbawione więzi, rozdarte zdradą i przez większość
ich życia w praktyce niebyłe. I w zasadzie nie wiemy nic o tym,
jaką ta relacja ma siłę, aż do ostatniego spotkania małżonków,
kiedy prawie nadprzyrodzona intuicja każe Valesce wybiec do męża,
choć z logicznego punktu widzenia nie ma prawa wiedzieć, że on tam
jest, i choć czekają ją za to ohydne konsekwencje. Jak
sobie pomyślę o historii życia często przywoływanego przez
Twardocha Sándora
Máraiego,
o tym, jak (przynajmniej w warstwie deklaratywnej, w świetle swoich
książek autobiograficznych) w ciągu życia odnosił się on nieraz
do swojej żony Loli, a jak wstrząsająco (dla mnie – aż
odstręczająco, młodym kucharkom ciężko jest pogodzić się z
tym, że zdarzają się takie historie) ważna okazała się ich
relacja małżeńska pod koniec ich życia, to się zastanawiam, czy
historia małżeństwa Magnorów to nie jest przypadkiem jeszcze
jedno nawiązanie Twardocha do Máraiego, tylko tym razem
niewymienionego z nazwiska.
To
są wątki uczuciowe w Drachu,
a co do metafizycznych...
W swojej recenzji Morfiny
Ziuta3
wysnuł niegdyś pewną – niewesołą – teorię na temat
zawartego w tej powieści porządku metafizycznego. Bardzo weszło mi
to w głowę i chociaż Morfiny
ostatecznie
jeszcze nadal nie przeczytałam, wracała mi ta myśl przy innych
czytanych "Twardochach". Co do Wiecznego
Grunwaldu,
przystałabym w sumie na podobnie mroczną diagnozę. Czytając
Dracha,
stwierdziłam, że chyba znowu będzie to samo, ale tym razem już
zupełnie bezpośrednio: cytat
na początku rozdziału III łopatologicznie pokazuje, że narratorem
Dracha
jest Lewiatan
(nie jakiś przeciekawy, niedookreślony ktoś, mówiący sennym,
ciepło-beznamiętnym głosem jak trędowaty król Jerozolimy z
Królestwa
niebieskiego Ridleya
Scotta, jak sobie to – zafascynowana – wyobrażałam na
początku). Później ten subtelny chwyt zostaje jeszcze poprawiony,
gdy sam narrator stwierdza, że jest słowiańskim bogiem Zmejem,
czyli niby tym złym, no ale wiecie, on tak naprawdę nie był taki
zły, bo mamy postmodernizm i należy odwracać porządki i czytać
against
the grain,
no sami wiecie, no.
Młoda
kucharka mogłaby więc stwierdzić, że metafizyka Dracha
to jakieś naiwne silenie się na mroczność;
coś, co w sumie dobrze zna choćby z tekstów zespołów
kindermetalowych z Bravo
i nie ma tu dla niej nic nowego. Albo w drugą stronę: mogłaby się
zacząć bać, że to jakaś demoniczna narracja namawiająca ją
potencjalnie do złego i zagrażająca jej duszy.
Z
tym, że przynajmniej mnie osobiście i subiektywnie, ta narracja do
niczego nie wydaje się namawiać. Metafizyka
Dracha
jest
skonstruowana tak, że dość głupio i niewygodnie byłoby w nią
zacząć wierzyć czy odnosić do realnego życia. Dlaczego? Może to
zbyt skromna narracja, właśnie wcale nie tak "totalna",
jak grzmi reklama na okładce? Można wkręcać sobie metafizyczne
jazdy na motywach monumentalnej narracji takiej, jak np. Władca
pierścieni,
ale jeśli będziecie próbowali zrobić to samo z małym światem,
stworzonym dla opowiedzenia jakiejś skromnej, jednostkowej historii
– bo ja wiem? na przykład ze światem wgrywanych narracji z
opowiadania "Sztuka porozumienia" Anny Kańtoch? –
znajomi zaczną na was prawdopodobnie dziwnie patrzeć.
A
może ta mroczna metafizyka nie rzuca się – przynajmniej mnie –
na duszę, bo jest falsyfikatem? Albo inaczej - odbiciem. Nie wiem,
na ile Twardoch by się dzisiaj pod tym podpisał, ale w 2011r. na
Polconie zadeklarował, że w swoich książkach stara się przekazać
odwrócony
kerygmat – przekonuje ludzi, jak ważne są wiara i nadzieja przez
ukazanie mrocznej wizji życia bohaterów, którym tych wartości
brakuje.4
(Popatrzyłam w Internet i najpierw wystraszyłam się, że jestem
jedyną osobą na świecie, która używa tego sformułowania5
i mam coś z głową, ale nie, jest jeszcze tu).
Nie wiem, czy ten odwrócony kerygmat pasuje do całej treści
Dracha,
ale mógłby skojarzyć się młodej kucharce przynajmniej z jednym
momentem: kiedy Józef Magnor przebywa w kopalni i oswaja się z
panującą tam ciemnością, wtapia się w nią i w niej jakby
odnawia. Nie potrafi mi się to nijak skojarzyć z czymkolwiek
diabolicznym, z jakimś doświadczeniem wdeptywania czy wtapiania się
w zło. Natomiast jeśli by przekształcić ten obraz jak negatyw i
zamiast ciemności postawić jasność, to otrzymujemy dość znaną
kulturowo tęsknotę mistyków, żeby znaleźć się w czymś dobrym
i jasnym, odpocząć w tym i trochę się w to wtopić. Tomasz Merton
na odwyrtkę.
Drugie
skojarzenie, jakie może nasunąć się młodej kucharce w związku z
tą przyjazną czernią kopalni w Drachu,
to uczucie, kiedy ktoś przez jakiś czas ma fobię przed ciemnością,
ale później mu mija i zaczyna odkrywać na nowo przyjemność
wyjścia późnym wieczorem na spacer i to, jaka ta ciemność robi
się na nowo miła, aksamitna, i bezpieczna. (Wiem, że tak jest, bo
tak kiedyś miałam.) No, a pozbywanie się lęków to przecież w
naszej kulturze zdecydowanie domena jasnej, a nie ciemnej strony mocy
i od strony racjonalnej, i duchowej: trudnią się tym zawodowo i
lekarze, i egzorcyści.
Odwrócony kerygmat - wizualizacja w przestrzeni miejskiej. Odpowiednikiem tego, co pokazuje literatura, jest widok w kałuży. |
4. Dygot Małeckiego, czyli następna antyhagiografia6
Ta
książka też bardzo mi się podobała, ale podczas czytania miałam
subiektywne wrażenie, że Małecki
trochę mniej nowości potrząsa kwiatem, niż poprzedni trzej
autorzy. Recenzenci
zachwycali się, że Małecki jest trochę jak Myśliwski albo
Tokarczuk, no i faktycznie, miałam wrażenie, że czytam coś
bardziej podobnego do innych rzeczy, które znam z mainstreamu, niż
do twórczości pozostałych postfantastów. Zaaplikowałam filtr
młodej kucharki. Być może to przypadek, ale tym razem
nie znalazłam nic szczególnie zachwycającego w tematyce
uczuciowo-kobiecej:
ot, ktoś tam się zakochał, ktoś się ożenił, ktoś kogoś
zdradził. No, może to, że Emilia to dość fajna postać kobieca:
pani ścisłowiec z osobliwym fizycznym utrudnieniem i z bogatym
życiem emocjonalnym, które narrator bogato nam opisuje. Pozostałe
wymienione rzeczy młoda kucharka może spokojnie znaleźć w
dowolnym romansie, telenoweli albo rubryce "Historie prawdziwe"
w jakimś czasopiśmie dla młodych kucharek, więc nie ma się czym
ekscytować.
W
tematyce religijnej jest więcej zachwytów. Na
przykład taka sprawa: w fabule Dygotu
kwestie związane z wiarą to albo mechaniczny rytualizm chętnie
przypisywany prostym ludziom – bohaterowie wykonują jakieś
praktyki, obchodzą święta, ale nie ma wiele o tym, jak to
przeżywają osobiście – albo świadome odejście od religii,
jakiego dokonał np. wujek Sebastiana. Mamy też jawny bunt przeciwko
Absolutowi: w trudnej sytuacji życiowej Sebastian udaje się do
kościoła i w wulgarny sposób wykłóca się z Bogiem, wypowiadając
przy okazji pewien postulat.
Później
ta tematyka już nie wraca, a sama trudna sytuacja schodzi na dalszy
plan. Postępowanie
Sebastiana wydaje się spójne z ogólnymi przekonaniami co bardziej
sensownych bohaterów – upił się, to się na religię
ponatrząsał, a tak poza tym to wiadomo, że nie ma co sobie tymi
bredniami zawracać głowy. Tak jak nauczył Sebastiana wspomniany
wcześniej wujek, nikt rozsądny w takie rzeczy nie wierzy.
I
można by założyć, że Bóg nie odgrywa w tej narracji żadnej
znaczącej roli. Z
tym że jest taki mały szczegół – przypomnijcie sobie, co to
była za trudna sytuacja, w której Sebastian postawił ultimatum
Bogu podczas pijackiej sceny w kościele.
A
teraz przypomnijcie sobie, jak się ta sytuacja – już po scenie w
kościele i po jej zejściu na dalszy plan – rozwiązała, i jak
bardzo to było logiczne z perspektywy, powiedzmy, nauk
przyrodniczych i zwykłej logiki wydarzeń.
To
pierwsza sprawa. Druga
to opowiedziana w Dygocie
historia
księdza Kurzawy, który
poszczuł parafian na Wiktora, oskarżając małego albinosa o
nieszczęścia dotykające okolicę, a później robił jeszcze inne
ohydne rzeczy.
Ksiądz
Kurzawa, wikary z Osięcin, to postać historyczna.
W rzeczywistości nie nazywał się Zdobysław, a Józef i po śmierci
proboszcza nie miał za bardzo jak kogokolwiek szczuć, bo kiedy po
proboszcza przyszli hitlerowcy, nie został w kuchni w samej
bieliźnie, krojąc szynkę weselną, ale wywieziono ich tam i
rozstrzelano obu. Ksiądz Józef podobno miał szansę uciec, ale
zdecydował się zostać z proboszczem. W 1999r. obaj zostali
wyniesieni na ołtarze jako błogosławieni.7
Jeśli
młoda kucharka znała tę historię przed lekturą Dygotu,
mogła poczuć dysonans poznawczy albo nawet rozżalenie. Bo – o
ile nie ma żadnych dodatkowych faktów biograficznych w życiu ks.
Kurzawy, o których kucharka nie wie – skąd ta złośliwość
narratora, który młodo zmarłemu męczennikowi II wojny, w dodatku
– według przekazu świadków – dobremu człowiekowi – pozwolił
przeżyć, ale dopowiedział tak paskudny sequel biografii?
Chociaż,
kto wie – może sobie pomyśleć kucharka – a może to nie jest
żadna złośliwość, tylko przestroga
przed tym, jakie paskudne rzeczy mogą stać się z nami, jeśli nie
wykorzystamy swojego momentu w życiu. Na przykład jeśli kiedyś
zdarzy się szansa, żeby czuwać przy kimś, kogo życie jest
zagrożone i w dalszej perspektywie być może samemu zginąć i
trafić do grona błogosławionych, ewentualnie jeszcze na witraż w
kościele w jakiejś małej miejscowości, a my będziemy zamiast
tego woleli zostać w kuchni i kroić szynkę weselną, odziani w
samą bieliznę. Młoda kucharka, podniesiona na duchu tą
interpretacją, doczytuje Dygot
do
końca i stwierdza, że to jednak bardzo fajna książka.
Podpis witrażu z prawdziwym ks. Kurzawą z kościoła w jakiejś małej miejscowości. |
Podsumowanie
To
są przykładowe zachwyty nad Wróżeniem
z wnętrzności Szostaka,
Inną
duszą Orbitowskiego,
Drachem
Twardocha
oraz Dygotem
Małeckiego,
jakie mogą spotkać młodą kucharkę, a jakich ta nieco rzadziej
doznaje, czytając większość innych autorów z polskiego
współczesnego mainstreamu – tu na przykładzie Wojciecha Kuczoka.
Jak
te zachwyty podsumować? Że
nie tylko wyrafinowany libertyn, ale także czytelnik o nastawieniu
mało transgresyjnym i bardziej tradycjonalistycznym znajdzie w
książkach postfantastów coś bliskiego sobie i będzie się przy
nich dobrze bawił, podczas gdy nie z każdą literaturą współczesną
ma tyle szpasu? Albo może oczko bardziej optymistycznie – że
Szostak, Orbitowski, Twardoch i Małecki trochę lepiej, niż
niektórzy inni współcześni mainstreamowcy, oparli się tendencji
ograniczania horyzontów, na które narzekał Eliot, dzięki czemu z
ich utworów można wyciągnąć ciekawe wątki religijne? I że może
też nieco lepiej, niż pokazuje średnia krajowa, wychodzi im
eliotowska dojrzałość obyczajów, przez co zamiast prostego
ucięcia tematu obyczajów stwierdzeniami typu "małżeństwo/archetypy
związane z płcią to zło" mamy ciekawe problematyzacje tych
tematów?
A
może to wszystko jest tylko moją nadinterpretacją. Co gorsza,
przedstawioną ze stronniczej i nacechowanej perspektywy młodej
kucharki. Przypuszczam,
że ta moja perspektywa wielu czytelnikom nic nie powiedziała,
części wydała się niestrawna poglądowo albo w jakiś inny sposób
krzywa. I w sumie ostrzegałam na początku, że nie potrafię
udowodnić wyjątkowości tych autorów inaczej, niż w sposób
bardzo subiektywny. Jak
wtedy wspomniałam, mój ogląd tego, co jest wyjątkowe w twórczości
postfantastów, jest równie ograniczony, jak pojęcie, jakie ma na
temat tajników hydrologii siedząca w jakimś bajorku szczeżuja.
Z
tym że szczeżuje mają jedną ciekawą właściwość:
choć to bardzo proste organizmy, są niesamowicie wyczulone na
jakość wody, w której się znajdują. Do tego stopnia, że używa
się ich do biomonitoringu sieci wodociągów miejskich. Jeśli z
wodą jest wszystko w porządku, szczeżuje otwierają
muszle, jeśli nie – zamykają je, i na podstawie tego ostrzeżenia
można uchronić przed skażoną wodą całe miasto.
Wydaje
mi się, że podobnie jest z odbiorem czytelniczym.
Może my, czytelnicy czytający potocznie i "dla siebie",
nie potrafimy precyzyjnie nazwać zjawisk literackich, których
świadkami bywamy. Myślę, że możemy jednak całkiem nieźle
wyczuwać, że o coś tutaj chodzi, że być może zadziałał jakiś
nowy literacki mikroprąd i w pewnym momencie napłynęła taka woda,
która służy nam lepiej albo gorzej, niż ta, w której
blechtaliśmy się dotąd.
Nie
wiadomo mi o żadnej spójnej diagnozie literackiej, jeśli chodzi o
twórczość postfantastów, ale widzę z żywych reakcji
czytelniczych – i własnych, i tych wyrażanych przez innych
odbiorców, że musieli oni chyba wnieść do książkosfery coś
szczególnego. Wydaje
mi się, na podstawie tych reakcji, że wielu czytelnikom okazali się
w jakiś sposób po prostu bardzo potrzebni. O
tych reakcjach, i ogólnie o odbiorze czytelniczym postfantastyki,
opowiem w trzeciej, ostatniej notce.
Kuczok,
Wojciech. 2003. Gnój.
Warszawa:
Wydawnictwo W.A.B.
Małecki,
Jakub. 2015. Dygot.
Kraków:
SQN.
Orbitowski,
Łukasz. 2015. Inna
dusza. Warszawa:
Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI.
Szostak,
Wit. 2015. Wróżenie
z wnętrzności. WarszawaL
Powergraph.
Twardoch,
Szczepan. 2014. Drach.
Kraków:
Wydawnictwo Literackie.
P.S.
Dziękuję Moni za cudowną historyjkę o szczeżujach!
* Tischner, Józef. 1998. "Dobroć odważna i mądra", w: "Poradnik Domowy – Numer specjalny" 2/98.
1Powinno
być Computertastatur, ale
aliteracja...
2Eliot,
Thomas Stearns. 1998 [1945]. "Kto
to jest klasyk?" Przeł. Helena Pręczkowska. [W:] Kto
to jest klasyk i inne eseje. Kraków:
Znak, 64-86.
3"Ta
powieść z dwuustą okładką", Ziuta
się dziwi,
5 grudnia 2012
(http://ziutasiedziwi.blogspot.com/2012/12/ta-powiesc-z-dwuusta-okadka.html)
4
Spotkanie autorskie ze Szczepanem
Twardochem, 26. Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki
Polcon, Poznań, 27 sierpnia 2011r.
5"Regularnik
Drugiej Ery", grudzień 2014, s. 13
(http://drugaera.org/wp-content/uploads/2014/12/Regularnik-grudzie%C5%84-2014.pdf).
6Po
Fausterii Wojciecha Szydy.
7Cybertowicz,
Jan. 2005. "Błogosławieni
męczennicy". (http://osieciny.pl/?id=120)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz