niedziela, 12 grudnia 2021

Kat-krętacz i literatura wysoka (Gene Wolfe, Księga Nowego Słońca: Cień i Pazur, Miecz i Cytadela)

 Księga Nowego Słońca Gene’a Wolfe’a, prócz radości, jaką dało mi obcowanie z kolejnym wybitnym pisarzem czerpiącym z wrażliwości katolickiej, usatysfakcjonowała mnie również jako fankę Jacka Dukaja. Podobna ścieżka rozwoju fabuły, to samo wysokojakościowe przemieszanie odmian gatunkowych i porównywalny stopień radosnego lekceważenia czytelnika i jego wygodnictwa.

Gene Wolfe, Księga Nowego Słońca
W Księdze Nowego Słońca występuje niewiarygodny narrator.
Przykład: kwestia natury klejnotu zwanego Pazurem Łagodziciela.

Za Księgę Nowego Słońca autorstwa Gene’a Wolfe’a (wydaną przez wydawnictwo MAG w serii „Artefakty”, póki co w dwóch częściach pod tytułami Cień i Pazur oraz Miecz i Cytadela) zabrałam się z podobnych powodów, co za opisywany tu ostatnio zbiór opowiadań Flannery O’Connor. Od dawna słyszałam o znakomitości tego pisarza – nie tylko na tle innych autorów science fiction, ale też literatury amerykańskiej jako takiej. Mój zapał był tym większy, że, podobnie jak O’Connor, Gene Wolfe był znany ze swojej wiary katolickiej, której ślady można znaleźć w jego dziełach. Czytałam już wcześniej inną książkę Wolfe’a, głównonurtowy Pokój, i jej wieloznaczność w połączeniu z faktycznie bliskimi mi, bardzo subtelnymi, motywami duchowymi, zachęciła mnie, by sięgnąć po jego utwory fantastycznonaukowe.

 

Księga Nowego Słońca, inaczej niż sugeruje forma wydawnicza, składa się tak naprawdę z pięciu tomów: Cień kata, Pazur Łagodziciela (w Magu, jak i często w wydaniach anglojęzycznych, wydane razem jako Cień i Pazur) Miecz liktora, Cytadela Autarchy (w Magu razem jako Miecz i Cytadela) oraz Urth Nowego Słońca (w Magu ukaże się osobno w nadchodzącym roku). W notce skupię się zatem na pierwszych czterech tomach; Urth Nowego Słońca jest jeszcze przede mną.

 

Opowiadają one, z początku w konwencji mrocznego fantasy, historię ucznia a następnie czeladnika bractwa katów imieniem Severian. Spędziwszy dzieciństwo i nauczywszy się katowskiego fachu w siedzibie bractwa w niejakiej Wieży Matachina w mieście Nessus, Severian naraża się przełożonym, pomagając pięknej więźniarce. Zostaje wydalony z bractwa i tak rozpoczyna się jego długa wędrówka, podczas której odwiedza osobliwe miejsca, poznaje różne dziwne postaci i przybiera niespodziewane role życiowe. W miarę jego wędrówki czytelnik natyka się na coraz więcej motywów, które bardziej niż z gatunkowym, akcyjnym fantasy kojarzą się z science fiction lub symbolicznymi i formalnymi zawiłościami literatury wysokiej.

 

KSIĘGA NOWEGO SŁOŃCA A LITERATURA WYSOKA

 Co do przynależności fantastycznej Księgi Nowego Słońca do literatury wysokiej, słyszałam o niej wiele przed lekturą – o tym, że Wolfe bywa zaliczany do najwybitniejszych pisarzy amerykańskich swojej epoki, a na temat wielopoziomowości i symboliki jego dzieł rozpisywane są kolejne analizy. Wstępnie nastawiłam się zatem na wyszukiwanie intertekstualności czy erudycyjnych nawiązań. Jednak, pomimo posiadania pewnych podstaw wiedzowych, niczego się nie dopatrzyłam; książki te na moim poziomie odbioru wydają się mocno samowystarczalne. Doceniłam jednak ich misterną strukturę.

 

Księga Nowego Słońca miejscami ma budowę szkatułkową, napotkani przez Severiana bohaterowie opowiadają mu swoje historie, przytaczane są opowieści zawarte w książce, którą protagonista bierze na pamiątkę z Wieży Matachina. Ważnym motywem jest sztuka teatralna, kojarząca się z teatrem absurdu lub witkacowską Czystą Formą, odgrywana przez trupę aktorską, do której Severian dołącza u początku swojej drogi. Wszystkie te szkatułkowe historie, a owa sztuka szczególnie, zmyślnie łączą się z fabułą, a jeśli ktoś czytałby uważniej, niż ja, pewnie doceniłby tę zmyślność jeszcze bardziej.

 

Przykładów na kunszt literackiej formy Księgi Nowego Słońca jest więcej. Na uwagę zasługuje choćby stylizacja cyklu na przekład z języka i kultury opisywanej planety i epoki, podkreślana przez notkę „od tłumacza” dodaną do każdego tomu. Są też zabiegi świadczące o samoświadomości narracji, na przykład bezpośrednie zwroty do czytelnika, gdzie narrator zdradza, dlaczego pewne rzeczy opisuje tak a nie inaczej. Widać na tej podstawie, że Wolfe, nie mniej niż heroicznymi przygodami Severiana, jest zainteresowany formą, w jakiej opowiada historię.

 

Mamy też do czynienia z niewiarygodnym narratorem: w miarę czytania można odkryć, że opowiadający Severian myli plany czasowe, postrzega świat przez pryzmat własnych niedoskonałości, na przykład choroby czy skrajnego zmęczenia. Bywa też, że wersja wydarzeń, którą wcześniej przekonująco nam przekazał, jest zakwestionowana przez innych, na oko bardziej kompetentnych bohaterów. Przykładem są członkinie zakonu Peleryn spotkane w lazarecie, które naruszają zaufanie czytelnika do jego wcześniejszej wiedzy na temat natury Pazura Łagodziciela.

 

Poza tym, choć wiele zdarzeń w tych książkach wydaje się nie mieć klasycznego, „przygodowego” związku przyczynowo-skutkowego, w miarę czytania okazuje się, że motywy powracają i spójnie się ze sobą splatają. Szczególnie dobrze widać to w finale Cytadeli Autarchy, gdzie wiele postaci wcześniej pozornie „porzuconych” przez narratora okazuje się odgrywać ważną rolę.

 

Także pojawiające się w opowieści artefakty czy sceny pozornie niemające wpływu na akcję są opisane tak sugestywnie, że czytelnik jest pewien, że nie są one tylko pustymi ozdobnikami, a czechowowskimi strzelbami. Jednak by w pełni usłyszeć wystrzał (mnie nie zawsze się to udawało), trzeba by pewnie przeczytać te książki z wnikliwością akademickiego krytyka, a jeśli nie, to przynajmniej – jak sugeruje w finale sam Severian – przeczytać je dwukrotnie.

 

GRATKA DLA FANÓW DUKAJA

Choć cztery tomy składające się na Cień i Pazur oraz Miecz i Cytadelę czytałam bardzo długo, przez około kwartał, a swoje kompetencje czytelnicze uważam za nie najgorsze, uważam, że nie wyciągnęłam z cyklu Gene’a Wolfe’a wszystkiego, co w nim jest. Ślizgałam się po powierzchni, koncentrując się na akcji, bohaterach, klimacie, wątkach etycznych i sklejaniu tego w imponującą całość w miarę wyjaśniania się kolejnych zawiłości fabuły. W tym sensie lektura Księgi Nowego Słońca przypominała mi mój odbiór książek Jacka Dukaja. Łapię je fabularnie, odgaduję część tropów intelektualnych i ogólnie wyciągam z lektury wiele satysfakcji. Jednak mam świadomość, że autorowi niespecjalnie zależy, by wytłumaczyć mi wszystkie swoje pomysły i część z nich po prostu mnie omija. Podobnie jak Dukaj, tym razem Wolfe wydawał się wymagać ode mnie więcej sił intelektualnych i zaangażowania, niż byłam w stanie dać. A może faktycznie wszystko wyjaśnia się u niego po ponownej lekturze?

 

Jak zasugerowałam na początku, fani Dukaja mogą mieć wiele satysfakcji z lektury Księgi Nowego Słońca również z innych powodów. Należą do nich zbliżony sposób rozwoju fabuły (nie będę rozwijać, poczytajcie sami) czy też, podobnie jak np. w Dukajowskim Lodzie czy Extensie, przemieszanie sztafażu fantasy/quasihistorycznego z pomysłami science fiction. Tu dodam, że ta warstwa w cyklu Gene’a Wolfe’a, choć znacząca dla fabuły i ciekawa, wydaje się mniej rozwinięta i technologicznie przekonująca niż u polskiego autora. (Podobnie, odkrywanie elementów „naszego” świata towarzyszących u Wolfe’a wątkowi fantastycznonaukowemu, choć również udane, nie miało takiej siły rażenia, takiej grozy, jak np. w Kantyczce dla Leibowitza Millera czy w cyklu haińskim Le Guin.)

 

GENE WOLFE – NIENACHALNY KATOLIK

W Księdze Nowego Słońca Wolfe’a bardzo przypadły mi do gustu – również nieobce prozie Dukaja – wątki nawiązujące bardziej lub mniej luźno do chrześcijaństwa. Choć Wolfe jest tu wyjątkowo nienachalny, luźne podobieństwa między wiarą chrześcijan a czcią, jaką mieszkańcy Urth obdarzają niejakich Prastwórcę i Łagodziciela czy ich wiarą w nadejście Nowego Słońca, mogą wydać się osobie wierzącej krzepiące.

 

Subtelne sugestie treści bliskich chrześcijaństwu widać również w warstwie obyczajowej. Choćby w uroczym według mnie, „prorodzinnym” zakończeniu jednej ze szkatułkowych historii. Narrator stwierdza w nim, że mężczyźni z jego stron bardzo kochają swoje rodziny: „Powiada się nawet, że kiedy mężczyzna pcha swoją łódź po kamieniach, w szurgocie, jak wtedy powstaje, można usłyszeć dwa powtarzane bez przerwy słowa: żona i dzieci, żona i dzieci, żona i dzieci…”[1]

 

Wszystko to są jednak bardzo delikatne przebłyski, świat Księgi Nowego Słońca jest bowiem mroczny i pełen występku, od okrucieństwa i grzechów seksualnych poczynając, co zresztą może być przeszkodą dla części czytelników lub przynajmniej częściowo psuć im lekturę. Dlaczego tak tam jest – tego po części dowiemy się pod koniec. Historia trochę podobna jak w biblijnej Księdze Sędziów, której okrutna treść, bulwersująca czytelników, którzy natrafią na jej wyrwane z całości fragmenty, jest smutno i słusznie uzasadniona dwoma ostatnimi zdaniami (u Wolfe’a wyjaśnienie pojawia się wcześniej).

 

FANTASTYKA JAKO BALAST

Na zakończenie dwie uwagi z perspektywy czytelnika fantastyki. Po pierwsze, Severian, główny bohater Księgi Nowego Słońca, może być dla nas, współczesnych fantastów, o tyle ożywczy, że praktycznie nie da się go lubić czy trzymać za niego kciuków. Jeśli przywykliśmy szukać w popkulturze bohaterów, z którymi możemy się utożsamiać, czy też reprezentujących grupy, do których należymy, tu możemy od tego schematu spokojnie odpocząć: katowski czeladnik już choćby przez wzgląd na swój zawód nie budzi sympatii, do tego kręci, ciągle dopuszcza się wątpliwych etycznie i logicznie czynów, a jego przygody stają się z rozdziału na rozdział coraz mniej zbieżne z jakimkolwiek naszym doświadczeniem w tzw. realu. To może być uwalniające, bo nabierając dystansu do protagonisty, lepiej docenimy kunszt samej opowieści, choćby niewiarygodność narracji.

 

Po drugie, sztafaż fantasy wydawał mi się ciążyć w odbiorze części zawartości Księgi Nowego Słońca. Być może wspomniane wcześniej wysokoliterackie walory tego cyklu były dla mnie tak trudne do uchwycenia właśnie dlatego, że Wolfe ubrał je w dekoracje, które zazwyczaj kojarzymy z bardzo typowo gatunkową prozą przygodową. Nie oznacza to oczywiście, że odmawiam wybitnym dziełom fantasy wstępu do literatury wysokiej, bo byłaby to po prostu nieprawda czego przykładem nie tylko Wolfe, ale i książki Tolkiena, Le Guin, nagrodzona nagrodą Nike powieść Radka Raka czy choćby pełny kunsztu literackiego cykl smoczogórski Wita Szostaka. Jednak tym razem w przypadku Wolfea schematy poznawcze okazały się dla mnie zbyt silne. Co tu kryć, Severian zbyt mocno kojarzył mi się z – fakt, również na swój sposób wybitnym literacko, ale jednak typowo ludycznym – Conanem. Trudniej jest dopatrzeć się subtelnej symboliki magicznego klejnotu czy spotkania epickiego osiłka z jakimś magiem, gdy wcześniej poznało się ileś historii, w których klejnoty i magia były po prostu tworzywami dla niezobowiązujących „przygód”. Wspomniany już Pokój Wolfe’a, pozbawiony ciężaru takich dekoracji, wydawał się łatwiejszy do interpretowania.

 

 

G. Wolfe, Cień i Pazur, Warszawa 2020: Wydawnictwo MAG

G. Wolfe, Miecz i Cytadela, Warszawa 2020: Wydawnictwo MAG

Ilustracja: Hans-August Beer z Pixabay



[1] G. Wolfe, Miecz i Cytadela, Warszawa 2020: Wydawnictwo MAG, s. 334.

niedziela, 14 lutego 2021

Odtrutka na rasizm (Flannery O'Connor, „Ocalisz życie, może swoje własne”)

O Flannery O'Connor (1925–1964), wybitnej amerykańskiej autorce opowiadań i powieści i zarazem głęboko wierzącej katoliczce, dowiedziałam się w latach późnolicealnych lub wczesnostudenckich z któregoś ówczesnego czasopisma hipster katolickiego, prawdopodobnie była to, wówczas znakomita, „Fronda”. Choć do niedawna nie miałam okazji, żeby przeczytać którekolwiek z jej dzieł, czytywałam w międzyczasie kolejne teksty o niej i zafascynowała mnie sama jej osoba.


Urzekł mnie rys abstrakcji w osobowości O'Connor – na przykład jej zachwyt nad ptakami, zwłaszcza pawiami.

Fascynowała – to mało, przyznam się, że stała się dla mnie trochę wzorem osobowym. Kochana przez czytelników i doceniana przez krytyków jako znakomita pisarka o iskrzącej inteligencji, niestroniąca od drastycznych i kontrowersyjnych tematów, bezlitosna w obnażaniu prawdy o ludziach – uwielbiam znajdować takie persony i dowiadywać się, że łączyli to z silną wiarą, i zawsze, a we wczesnej młodości szczególnie, trochę chciałam sama dążyć do stania się kimś takim.


DLACZEGO FLANNERY O'CONNOR JEST WSPANIAŁA

Dodatkowo urzekł mnie rys abstrakcji w osobowości O'Connor – na przykład jej zachwyt nad ptakami, zwłaszcza pawiami, czy też to, że w dzieciństwie została opisana w prasie lokalnej, bo udało jej się nauczyć swoją kurę chodzić do tyłu. I wreszcie to, że jej religijna żarliwość nie stała na przeszkodzie wolnemu stylowi bycia, w tym uczestnictwu w barowym życiu bohemy, dyskusjom na „krawędziowe” tematy i udzielaniu rozmówcom „krawędziowych” ripost – choćby słynny bon mot „Jeśli to tylko symbol, do diabła z tym” rzucone drżącym głosem w rozmowie z mniej wierzącą pisarką na temat Najświętszego Sakramentu. Do tego wszystkiego Flannery, moim zdaniem, bardzo ładnie wyglądała.


Te wszystkie cechy sprawiały, że w młodości nieraz marzyłam, by też stać się taką przenikliwą, uduchowioną intelektualistką, która przyjaźni się z wielkimi ludźmi epoki (znała się m. in. z Mertonem i Chestertonem) a podczas barowych dyskusji rzuca, w dobrej wierze i w dobrym celu, uwagami mocniejszymi, niż jej liberalni znajomi.


WRAŻENIA Z LEKTURY OPOWIADAŃ

Takoż i wzięłam się w końcu za czytanie jej prozy, a konkretnie za kompletny zbiór jej opowiadań wydany pod tytułem Ocalisz życie, może swoje własne. Są znakomite, ale z drugiej strony, żyjąc przez lata legendą autorki, teraz, po lekturze i odświeżonym researchu na jej temat, odczułam, jak to jest, gdy legenda zderza się z rzeczywistością.


WĄTKI RELIGIJNE – RADOŚĆ Z EGZOTYKI

W istocie, tematyki religijnej jest w tych opowiadaniach sporo, choć jest to zrobione w najuczciwszy z możliwych sposobów. Jestem pewna – i odzew czytelniczy to potwierdza – że te teksty z jednakowym zainteresowaniem przeczyta zarówno osoba religijna, jak i niewierząca. Wiara występuje tu po prostu jako jeden z tematów – nieraz bardzo ważny dla bohaterów i niekiedy pchająca ich do bardzo dramatycznych działań, jak w przypadku małego, wychowanego w ateizmie Bevela we wstrząsającym opowiadaniu Rzeka, czy tytułowego bohatera, entuzjasty tatuaży, w pełnych emocji Plecach Parkera.


Jest to jednak zrobione bez popadania w niszowość – osoba nieznająca teologicznych detali nie będzie miała wrażenia, że te teksty traktują o rzeczach dla niej nieinteresujących. Co więcej, uważam, że motywowane wiarą osobliwe decyzje czy przemyślenia bohaterów mogą, szczególnie właśnie dla odbiorców niewierzących, mieć posmak ciekawej egzotyki. Muszę przy tym przyznać, że we mnie, jako osobie wierzącej, te wątki religijne wprawdzie wzbudziły właśnie zaciekawienie i poruszenie, jednak nie było w tym zachwytu czy duchowej łączności z odczuciami bohaterów; nie znalazłam tam odbicia własnej wiary.


Może to kwestia różnicy epok i sytuacji – we współczesnej Polsce po Soborze mamy inny krajobraz duchowy, niż w protestanckich Stanach trzy czwarte wieku temu. Najsilniejszym przeżyciem religijnym odnośnie do Flannery O'Connor i jej twórczości pozostaje więc dla mnie fakt, że pośród „naszych” mamy tak wybitną pisarkę, która potrafi w tak ciekawy sposób opowiedzieć o swoim doświadczeniu religijnym w prozie.


ŚMIERĆ I DRGAWKI PRZEZ SZOK KULTUROWY

Osobliwe decyzje, czyny, myśli i reakcje postaci z opowiadań Flannery O’Connor to kolejna sprawa, która mnie urzekła. Autorka reprezentuje literacki nurt amerykańskiego południowego gotyku, którego flagowymi cechami są właśnie osobliwość, groteska, niestronienie od okrucieństwa, pokazywanie zewnętrznych lub wewnętrznych ułomności bohaterów oraz ich przerysowanych emocji. Nie miałam wcześniej świadomie do czynienia z tym nurtem (gdy czytałam Faulknera, nie wiedziałam, że on też w nim pisze, zresztą czytany przeze mnie Intruz jest chyba mało gotycki) i muszę przyznać, że poczułam się w tym emocjonalnym klimacie jak ryba w wodzie.


Takie przesadne (z punktu widzenia normalsa) reakcje emocjonalne i cielesne na sprawy, które dla człowieka nieceniącego spraw ducha wydają się błahe a dla osoby mocno duchowej – wprost przeciwnie, to coś, o czym zawsze chciałam czytać i co chętnie włączam we własne próby fabularne, jeśli już się zdarzają. U Flannery O'Connor takie skrajne emocje wywołują niekiedy wspomniane już przeżycia religijne (jak w wypadku nawrócenia Ashbury’ego w opowiadaniu Dreszcz), ale najczęściej – szok kulturowy związany z kwestiami bliskimi amerykańskiemu Południu z połowy XX wieku, czyli tarciami między białymi a czarnymi, klasą posiadającą a tzw. „białą hołotą”, czy też miejscowymi a imigrantami.


W opowiadaniach dzieją się zatem dantejskie sceny. Staruszkowie i gospodynie w średnim wieku dostają ataków lub umierają na miejscu, bo ktoś, kogo uważali za gorszego od siebie – osoba o innym kolorze skóry lub imigrant – dostał równe im prawa lub zachował się niezgodnie z ich oczekiwaniami. Krzepki dziadek dokonuje morderstwa na krewnym, który ośmielił się identyfikować z drugą, mezaliansową stroną rodziny. Liberalna nastolatka wpada w histerię połączoną z atakiem epilepsji, bo nie spodobało jej się to, co powiedziała kobieta czekająca z nią w kolejce do lekarza.


BOHATEROWIE FLANNERY I RASA

Przeniesienie przez Flannery O'Connor na zewnątrz tego, co zazwyczaj dzieje się w psychice człowieka, pozwala dokładniej przyjrzeć się pewnym mechanizmom – szczególnie mocno akcentowanym przez autorkę kwestiom związanym z dyskryminacją – co może mieć korzystny skutek etyczny dla czytającego i, szczególnie w naszych napiętych czasach, działać pojednawczo.


Osoba, która rzeczywiście zwykła traktować innych jako gorszych, w opowiadaniach O'Connor zobaczy swoje emocje na tacy, poddane wiwisekcji eksponującej – co tu dużo mówić – ich brzydotę. Niektórych mogą również przekonać (w moim przypadku było to przyjemne w odbiorze przekonywanie przekonanej) morały O'Connor na temat równości biednych i bogatych czy czarnych i białych w dostępowaniu zbawienia, z pierwszeństwem dla tych mniej uprzywilejowanych. Taki morał najdobitniej przedstawiony został w często cytowanej wizji pani Turpin w opowiadaniu Objawienie.


Korzyść moralną i zachętę do budowania pokoju mogą tu znaleźć jednak również ci, którzy z dyskryminacją walczą. Flannery O'Connor w swoich wiwisekcjach uczuć rasistów czy klasistów jest bowiem bardzo empatyczna i pokazuje, że to wszystko nie jest takie proste. Zwolennicy szerzenia równości i sprawiedliwości za pomocą ognia, siarki, cancelu i calloutu mogą zadumać się np. nad tym, że niektóre podziały siedzą w ludziach i wspólnotach ludzkich tak głęboko, że trudno je wyrwać drastycznymi metodami bez zrobienia komuś krzywdy (przykładem otwierające zbiór opowiadanie Pelargonia). O ile to ich jeszcze obchodzi. Bardzo poruszające i wyraźnie pokazujące tę drugą stronę medalu są również te opowiadania, w których przywiązanie do dyskryminacyjnej wizji świata wykazują osoby, które są dla innych bohaterów bardzo drogie – np. czyjaś ukochana żona (opowiadanie Uchodźca, nawiasem mówiąc zawierające bardzo w tym temacie interesujący wątek polski) czy mama (słynne, również z powodu odniesień do filozofii Teilharda de Chardin, opowiadanie Spotkanie).


FLANNERY I RASA

Na koniec powiem, że przy okazji wspomnianego odświeżonego researchu o Flannery O'Connor zimnym prysznicem okazało się dla mnie odkrycie, że, szczególnie we wcześniejszym okresie życia, ona sama również miała tzw. problemy z rasizmem. Oczywiście nie sprzyjała jakiemukolwiek uciskowi, przemocy czy nierówności wobec czarnoskórych, jednak emocjonalnie czuła się ponoć nieswojo w związku ze zniesieniem segregacji, za młodu niechętnie siadała w komunikacji miejskiej obok osób czarnoskórych a i później, już jako pisarka, miewała okazjonalne opory przed interakcją towarzyską z nimi (tu można przeczytać bardzo wielostronny artykuł na ten temat w New Yorkerze, a tu – mądry tekst autorstwa siostry ze zgromadzenia paulistek).


Cóż, może jest to morał dla katolików, że nigdy nie można odpuszczać – nawet jeśli jakaś nasza słabość wydaje nam się taka głęboko zakorzeniona, i taka swojska i nasza, i wszyscy naokoło to rozumieją, i w ogóle nie chcemy być tacy świętoszkowaci w każdej dziedzinie, więc sobie pozwalamy kogoś mniej kochać czy w czymś tam sobie folgować. Bo może np. później zostaniemy kimś sławnym i jakaś mała Shee, czy inna siostra Helena, odczują przez nas czasowe zgorszenie.


Ale ogólnie rzecz biorąc, mam szczerą nadzieję, że Flannery O'Connor jest w niebie (wraz ze zwizualizowanymi przez siebie w Objawieniu ludźmi różnych stanów i ras) a czytać ją – zarówno ze względu na doskonałość literacką, jak i na wspomniane sprawy moralne – bardzo warto.


Flannery O'Connor, Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane [The Complete Stories], przeł. M. Skibniewska i M. Kłobukowski, Warszawa MMXIX: Wydawnictwo W.A.B.

Ilustracja: OpenClipart-Vectors z Pixabay

niedziela, 31 stycznia 2021

Restauracja inna niż wszystkie (W. Szostak, „Cudze słowa”)

 

Jak wielu z nas wie, Cudze słowa Wita Szostaka to powieści obyczajowa, w której siedmiu bohaterów (dwie kochanki, przyjaciel z dzieciństwa, ojciec, wykładowca-mentor, kolega ze studiów i podwładny w pracy) przedstawia siedem różnych wersji historii życia Benedykta Rysia – w młodości wybitnie się zapowiadającego studenta filozofii, a następnie spiritus movens niezwykłej krakowskiej restauracji z kuchnią śródziemnomorską. 

Mnie w niniejszej notce interesuje obecność w tej książce trzech funkcji: nieuchwytnego piękna, dobrej fabuły oraz ciekawie literacko ogranej duchowości chrześcijańskiej. Na koniec ponarzekam bonusowo na konflikt pokoleń, który trochę z początku popsuł mi odbiór Cudzych słów.

 

Fabuła w Cudzych słowach jest i wciąga. To wielki atut na tle większości polskiej głównonurtowej literatury najnowszej.

Notka zawiera ogólne, lecz sugestywne odniesienia do fabuły Cudzych słów, w tym do zakończenia. Osoby, które obawiają się spoilerów, zachęcam do lektury mojego tekstu po przeczytaniu książki.

 

PIĘKNO

Szukam tej cechy w każdej książce Wita Szostaka od czasu, gdy zachłysnęłam się nią w Oberkach do końca świata. Zachwyt wytłumaczyć jest trudno i musicie mi uwierzyć na słowo: w Cudzych słowach on też jest, a dokładnie w pierwszej części powieści, zanim nie zaczyna go przyćmiewać kolejna szukana przeze mnie funkcja, czyli fabuła. W miarę jak autor coraz bardziej zaciekawia czytelnika a to rozwojem jakiegoś romansu, a to upadkiem czy mrocznym sekretem któregoś z bohaterów, to subtelne, charakterystyczne dla prozy Szostaka piękno przestaje być widoczne, ustępując innym bodźcom. Najwyraźniej dostrzegłam je chyba w początkowej części historii Józefa, ojca Benedykta, z jej czułością, pokręconą, błądząca dobrocią i żalem. I może też w historii Jakubka, gdy tę rodzinę małego Benedykta opisywał, a także dużo później, gdy duży Jakub przychodzi do „Isoli”.


FABUŁA

Fabuła w Cudzych słowach jest i wciąga. Wspomniane romanse, upadki, mroczne sekrety, do tego obraz formacyjnej przeprowadzki, bezwzględnego akademickiego wyścigu szczurów, marzycielskiego biznesplanu gastronomicznego tudzież cennych rad rodzica jednego z bohaterów na temat zamążpójścia – te wszystkie wydarzenia budzą taki stopień plotkarskiej ciekawości, że książkę trudno odłożyć. To wielki i rzadki atut, jeśli spojrzymy na Cudze słowa na tle reszty polskiej głównonurtowej literatury najnowszej. Jakiś czas temu nadrabiałam zaległości w tej dziedzinie i wyrywkowa lektura wybranych książek Tokarczuk, Karpowicza, Shutego, Vargi czy Drotkiewicz utwierdziła mnie w przekonaniu, że jeśli jakiś współczesny polski pisarz aspiruje do pisania poza schematami powieści gatunkowych, chce powiedzieć coś ważnego, popisać się kunsztem językowym, to zazwyczaj dzieje się to kosztem przyzwoicie napisanej fabuły. Cudze słowa takie nie są, co wydaje się potwierdzać hipotezę, że wśród naszych pisarzy dobrych fabuł mniej boją się – wyszkoleni w popkulturze – postfantaści.


Dwiema wisienkami na torcie są dwa cudowne twisty fabularne na końcu powieści – zaskakujące, misternie spinające wszystkie wątki, obracające w proch nasze wcześniejsze wyobrażenia na temat czytanej historii. Te twisty uratowały moje pozytywne mniemanie o Cudzych słowach, bo przed doczytaniem do końca trochę miejscami kręciłam na tę książkę nosem – o czym napiszę w końcowej części notki.


Kolejna sprawa – dialog z duchowością chrześcijańską. Nim się tym zajmę, wytłumaczę, co, oprócz subiektywnych zapatrywań, każe mi uważać, że jest to ciekawy temat literacki.


(DYGRESJA: DLACZEGO WARTO PISAĆ O CHRZEŚCIJAŃSTWIE?)

Sprawa jest prosta: uważam, że duchowość – a dokładniej sfera Mitu w sposób, w jaki rozumiał ją np. C.S. Lewis – to ogólnie ważny temat dla literatury. Wątki chrześcijańskie są zaś w tym temacie dobrym wyborem dla naszych lokalnych pisarzy – czy to w realizmie, czy w światotwórstwie – bo dla większości z nas są po prostu najbardziej dostępne i emocjonalnie najbliższe, nawet jeśli dla niektórych w sposób negatywny. Duchowości egzotyczne, wyparta słowiańszczyzna czy new age w większości przypadków mają pod tym względem, moim zdaniem, dużo mniejszą siłę, nie mówiąc już o racjonalizmie, który w duchowość jest zazwyczaj z definicji uboższy.


To w duchowości chrześcijańskiej większość z nas jest zanurzona (nawet gdy ktoś jej nie podziela), to jej legendarium i imaginarium znamy i to ono na nas działa – pozytywnie lub nie – a zatem to na jej podstawie jesteśmy w stanie tworzyć dobry realizm lub przekonujące fantazje. Na niwie fantastyki myślę, że to jest właśnie niewypowiedziany morał eseju Sapkowskiego Piróg, albo nie ma złota w Szarych Górach, z którym pewnie ów autor za nic by się nie zgodził: skoro nie potrafimy budować dobrych opowieści rodzimowierczych jak Anglosasi, bo silniej wyparło je u nas chrześcijaństwo, to może spróbujmy, czy nie będzie nam się ich dobrze budowało właśnie na chrześcijaństwie?  


Tegoroczna Nike wydaje się to potwierdzać w sposób pozytywny a niedawna krytyka pod adresem Dukaja w związku z niewłaściwym odwzorowaniem egzotycznej kulturowo i religijnie bohaterki – w sposób negatywny.


WĄTEK CHRZEŚCIJAŃSKI: TEOLOGIA CIAŁA

Wróćmy do Wita Szostaka i Cudzych słów. W poprzednich książkach tego autora moja spragniona takich właśnie swojskich duchowych tematów czytelnicza dusza znajdowała ukojenie, jednak zawsze były to wzmianki bardzo delikatne: a to zachwycający wątek Meistera Eckharta w Oberkach..., a to subtelne, bardzo szczerze brzmiące odniesienia we Wróżeniu z wnętrzności (piszę o nich w tej notce). W Cudzych słowach mamy mniej takiego subtelnego ducha, a więcej ciała, a konkretnie – teologii ciała. Otóż: dwoje bohaterów – kolega Benedykta ze studiów, Szymon, i jego dziewczyna Magdalena – fascynując się za młodu filozofią personalistyczną i jednocześnie sobą nawzajem, zaczynają na własnym związku testować moralne wytyczne promowane przez zwolenników owego nurtu teologii. Zaczyna się między nimi gra, w której miesza się filozofia, duchowość i erotyka.


Ten wątek jest różnie interpretowany przez recenzentów książki. Paweł Cybulski z Przy muzyce o książkach sprowadza go do dekonstrukcji przez Szostaka „»filozofii« Jana Pawła II, która nie wytrzymuje najprostszej konfrontacji z życiem. Zwłaszcza z życiem ludzi wybitnie myślących, którzy próbowali wcielać ideały tej myśli w życie”.1 Abstrahując od mojej – odmiennej – oceny teologii ciała i jej praktyczności, smutne wydaje mi się takie spłaszczenie wielowymiarowej książki Szostaka do głosu w polityczno-obyczajowej wojence (w recenzji pojawia się pełna uznania uwaga, że autor pisze „jakby na przekór zaleceniom ministra Czarnka”2). Tym bardziej, że wybitność myślenia (i w ogóle wiarygodność jako bohaterów) Szymona i Magdaleny to sprawa mocno dyskusyjna. Bliżej mi emocjonalne do rozpoznania Adama Skalskiego z portalu Katedra, który dopatruje się w historii Magdaleny i Szymona poważnej dyskusji ze wspomnianym nurtem teologii.3 Ale generalnie nie całkiem zgadzam się z tym, że teologia ciała jest w Cudzych słowach przywołana gwoli intelektualnej czy obyczajowej polemiki.


Moim zdaniem funkcja tego wątku jest czysto literacka: teologia ciała jest tu użyta, by w nowy i świeży sposób połączyć dwa mocarne tematy literackie (i życiowe): wiary religijnej i seksualności. Nie wiem, na ile subiektywnie, ideowo, jestem zachwycona rozegraniem tego tematu w Cudzych słowach od pewnego momentu książki. Zastanawiam się nad jego zbytnimi podobieństwami do obiegowych, jurnych „prawd” na temat seksualności i związków. Na pewno jednak temat ten jest bardzo zgrabnie użyty pod względem fabularnym: teologia ciała jest zarówno świetnym motywem dla zawiązania się wątku romansowego, jak i dla splecenia owego romansu z głównym wątkiem książki. Faktem jest też, że finalna sytuacja rodzinno-uczuciowa tej historii czyni ją w moim subiektywnym odczuciu lepszą również pod względem ideowym, dopowiada do niej pewien morał.


Podsumowując – pomimo zastrzeżeń, cieszę się, że ktoś – bardziej czy mniej subtelnie – wprowadził teologię ciała do literatury. Nie spotkałam jej dotąd jako tematu literackiego i chętnie poczytałabym kolejne historie, który ograłyby ten temat – może w sposób bardziej mi odpowiadający, niż w Cudzych słowach.


JEDZENIE I KONFLIKT POKOLEŃ

Miałam ponarzekać na tematy pokoleniowe, które w początkowej części książki trochę zraziły mnie do Cudzych słów. Punkt wyjściowy jest taki: zarówno większość bohaterów, jak i „autor wewnętrzny” wydają się reprezentować punkt widzenia tzw. pokolenia X w jego polskim wydaniu. Dotyczy to przede wszystkim głównego wątku Cudzych słów, dotyczącego restauracji „Isola”. Przez lwią część powieści wokół jadłodajni prowadzonej przez Benedykta i Weronikę unosi się atmosfera zachwytu: jakie to wspaniałe, że ta kuchnia śródziemnomorska, i jak cudownie, że to takie miejsce inne niż wszystkie, w dodatku ciągle ewoluuje, a to wycofują stałą kartę dań i każdego dnia jest coś innego, a to zapraszają gości do gotowania... A ten restaurator jaki charyzmatyczny, a to się dosiądzie i uraczy historią z życia, a to zgromi za chęć polania pilawu keczupem... A jak wspaniale, że ta „Isola” to coś więcej, niż zwykły biznes: pracownicy są powoływani jak apostołowie i codziennie biesiadują do późna jak rodzina, tacy są zżyci, no i w ogóle bycie tam to bardziej duchowe misterium, niż zwykłe przyjście na posiłek...


Ten balonik zostaje pięknie przekłuty w finale powieści, jednak przez większość jej trwania czytelnik musi z tą wizją żyć i znosić kolejne mistyczne zachwyty nad knajpką „inną niż wszystkie”.4 I to jest pewnie bardzo OK, jeśli ktoś taką wizję choć trochę kupuje. Jest to prawdopodobne w przypadku czytelników, którym – podobnie jak większości bohaterów Cudzych słów – blisko jest mentalnie do pokolenia X. Wizja roztaczana w Cudzych słowach może spodobać się np. osobie, która doświadczyła zachłyśnięcia się możliwością podróży i dostępnością egzotycznych kuchni po epoce PRL, czy też nowego, kapitalistycznego podejścia do biznesu, gdzie praca staje się „czymś więcej”, misją i wizją, wartością samą w sobie, a w walce o klienta – również tego gastronomicznego – pojawiają się coraz to nowe, rewolucyjne pomysły. 

 

Taka osoba, jeśli dodatkowo wychowana była przed epoką powszechnej promocji higieny emocjonalnej i asertywności, może łatwiej zachwycić się charyzmatycznym bohaterem, który w imię sobie tylko znanej agendy ingeruje w życie erotyczne przyjaciół a biznes prowadzi tak, jakby był nie usługodawcą, a karzącym prorokiem, choć żadnej moralnej prawdy w zamian od tego proroka nie uświadczymy.


Mnie, jako że bardziej identyfikuję się z pokoleniem Y (w powieści reprezentowanym przez Weronikę), ta wizja od początku wydała się podejrzana. Co więcej, w trakcie czytania martwiłam się, że autor „to wszystko tak na serio” i gdyby nie zakończenie, chyba trochę bym się do niego zraziła. Zachwyty nad pilawem, jagnięciną itp. przywodziły mi na myśl motywacyjne historyjki o rzucaniu korpo i przeprowadzce do cudownej Prowansji. „Niesamowite” pomysły wdrażane w „Isoli” kojarzyły mi się nie tyle z literacką transgresją, co z jak najbardziej mającymi miejsce w realu zabiegami restauratorów, by przyciągać klientów coraz to większymi nowościami. Nieformalna atmosfera, elastyczne menu, zapraszanie gości do przygotowywania potraw czy osób wykluczonych do współpracy to przecież wszystko pomysły z życia wzięte. Sam przywołany przeze mnie wcześniej cytat dotyczący „Isoli” niebezpiecznie kojarzy się ze sloganem „restauracja inna niż wszystkie”, którym często bywa określana pewna restauracja bynajmniej nie włoska, a amerykańska

 

Nie zachwyciła mnie też wizja „powoływania” pracowników czy przyjacielskiego ucztowania obsługi noc w noc – wolę transparentną rekrutację, przewidywalne godziny pracy i oddzielenie aktywności zawodowej od prywatnej. Jeśli natomiast chodzi o postać Benedykta i jego oddziaływanie na otoczenie, to osoba, której nieobca jest podstawowa wiedza o zdrowiu psychicznym (a to chyba częściej i wcześniej zdarza się u „igreków”, niż u wcześniejszych pokoleń), nie da się zwieść zachwytom roztaczanym przez większość akcji powieści i dość szybko dostrzeże w nim manipulatorskiego, nieodpowiedzialnego partnera raniącego bliskich, toksycznego szefa i złego usługodawcę (ten keczup szczerze mnie zdenerwował).


ZAKOŃCZENIE JEST SUPER


Ale tak jak powiedziałam, zakończenie jest cudowne i naprawia ten pokoleniowy niedostatek, akcentując przy tym atuty powieści, których subiektywne wyliczenie zawarłam w poprzedniej części notki. A przy okazji oddaje głos rozsądnej, „igrekowej” Weronice, z czego po kibicowsku się cieszę.



Wit Szostak, Cudze słowa, Warszawa 2000: Powergraph.

Ilustracja: 🎄MerryChristmas🎄 z Pixabay

Przypisy:

2 Tamże.

4 W. Szostak, Cudze słowa, Warszawa 2020: Powergraph, s. 265.