środa, 23 grudnia 2015

„Smok” Bagińskiego i kobiety



30 listopada miał premierę krótkometrażowy filmik fantastyczny pt. Smok w reżyserii Tomasza Bagińskiego. Kto jeszcze nie miał okazji, może go sobie zobaczyć tutaj – dajcie szansę, to tylko 13 minut, będziecie wiedzieli, o czym piszę. Tym bardziej, że sadzę w tej notce spoiler za spoilerem.


Cóż mogę powiedzieć? Fajny statek i sympatyczne roboty, fabuła prościutka, gdzieniegdzie jakby niedopracowana, a gdzieniegdzie okraszona kuriozalnymi pomysłami. Generalnie, filmik spłynąłby po mnie jak woda po kaczce, gdyby nie to, że Łaku w fejsowym wpisie wywołał temat sposobu przedstawienia w Smoku postaci kobiecych. Wpis jest w statusie dla znajomych, cytuję za zgodą autora:


Obejrzałem "Smoka", Bagiński dostarcza sporo zabawy. Nawet nie wiem czy nad takim pół serio szortem pochylać się z jakimiś serjaśnymi uwagami ale leży sposób prezentowania kobiecych postaci - albo są przechwytywaną nagrodą dla obu stron, albo nadtroskliwą i nie do końca zorientowaną mamą protagonisty. Bo i po co pokazywać że się pogrywa z legendą i z smoka robi terroryste w wunderwaffe skoro tak naprawdę się z nią nie pogrywa. Razi zwłaszcza ta inspiracja "Ghost in the Shell", gdzie przecież (chyba w serialu), pada bardzo fajne pytanie do głównej bohaterki-cyborga spod znaku - możesz mieć każde ciało, dlaczego zostałaś przy kobiecym? A tutaj mamy sprowadzenie całości do high-techowej owcy wypchanej siarką i smołą. (…)
(Łaku na swym profilu na Facebooku, 30.11.2015r.)


Ghost in the Shell nie oglądałam wygląda na to, że rzeczywiście Bagiński zepsuł ciekawy intertekstualny motyw i strywializował, sądząc po przytoczonym zdaniu, fajny sposób spojrzenia na kobiecość. Co do pozostałych rzeczy, to poczułam się na tyle zaintrygowana, że obejrzałam Smoka jeszcze raz, skupiając się właśnie na wizerunku kobiet. Poniżej subiektywne wnioski. Ton lekko polemiczny nie odnosi się do wpisu Łaka (któremu jestem generalnie wdzięczna za inspirację do zabawy w taką analizę i zapodanie motywu z Ghost in the Shell), ale wynika z mojego ogólnie przekornego nastawienia do tematu przedstawiania kobiet w kulturze.


Rzeczywiście, sporo (chociaż nie wszystkie – o tym za chwilę) scen ze Smoka z udziałem kobiet pokazuje bohaterki stereotypowo: kobieta bajerowana przez mężczyznę, bezwolnie przezeń uprowadzona, czy też naiwnie zatroskana o swoje dziecko. Mam jednak wrażenie, że stereotypizacji poddane są w tym filmie wszystkie postaci. Stereotypowo, przy użyciu wyświechtanych klisz pokazani są mężczyźni (macho – Kamczatkow, rycerz na białym koniu – Janek), przedstawiciele władz (oczywiście nieskuteczni i biorący łapówki), dziennikarze (koniecznie wścibscy i zadające debilne pytania), paneliści w TV (wiadomo, nic mądrego nie powiedzą, tylko się pokłócą), Rosjanie (Kamczatkow jako muzykalny brutal-romantyk), czy krakowianie (ich główną motywacją, by w ogóle wyjść z domu, jest zakup precli, vide 7:10). Taki sposób pokazania postaci jest strasznie dziwny, bo sugerowałby, że Smok to jakaś komedia charakterów, co jest nieprawdą, bo to przecież film(ik) akcji i komediowo przerysowani bohaterowie gryzą się z konwencją. Zamiast śmiesznie, jest zatem kuriozalnie, a dla widzów wrażliwych na stereotypy – potencjalnie krzywdząco.


To, że w kwestii stereotypów kobiety nie są, moim zdaniem, przedstawione w Smoku gorzej od innych grup bohaterów, nie znaczy, że nie ma w filmie scen, gdzie żeńskie bohaterki są źle traktowane. Niektóre momenty wywołały na mnie naprawdę przykre wrażenie. Zrobiło mi się niemiło, kiedy Kamczatkow pogardliwie wziął pod brodę Olę, gdy ta próbowała go atakować (6:25). Komentarz z Internetu z 7:10 o tym, że porwanym dziewczynom się należało, to chamski victim blaming, a rada, by kobiety nie wychodziły w ogóle z domów, by ustrzec się porwania – protekcjonalność i niemiłe ograniczenie wolności. Co prawda nie rozumiem feministycznego hejtu na komplementowanie kobiet, nawet w sytuacjach nieadekwatnych, ale telewizyjny komentarz z 11:51 na temat dopiero co wyswobodzonych ofiar porwania, informujący, że „wyglądają ślicznie” zrobił na mnie dość mroczne wrażenie: naprawdę, w sytuacji potencjalnego zagrożenia życia ważniejsze są inne rzeczy. A następujące zaraz potem pytanie dziennikarza do jednej z ofiar (11:52), czy Kamczatkow był „oziębły” i miał „nieświeży oddech”, to już w ogóle mrok. Wprawdzie wszelakie przesłanki wskazują na to, że Smok nie dopuszczał się na swoich więźniarkach żadnych aktów przemocy, w tym seksualnej (nie ma takich scen w filmie a dziewczyny po wyjściu z niewoli nie wyglądają na straumatyzowane), jednak skoro dziennikarz tak pyta, to zapewne sam uznaje, że przemoc seksualna jednak była, a w takim przypadku są to dość ohydne żarty.


W tym momencie nasuwa mi się jednak pytanie – i co z tego, że źle się czuję, oglądając te sceny? Na pewno te ordynarne zachowania bohaterów świadczą jakoś o nich samych i przyczyniają się do ich charakterystyki – możemy sklasyfikować internautów ze Smoka jako prymitywów, a dziennikarza – jako pozbawionego empatii idiotę. O samych bohaterkach-kobietach te akurat momenty filmu mówią niewiele. Osoba wierząca w to, że poprzez teksty kultury można i należy wychowywać społeczeństwo, może tu rzeczywiście znaleźć garść niewychowawczych przykładów. Ja akurat w tę wychowawczą rolę nie wierzę, więc powyższe swoje wrażenia odbieram po prostu na zasadzie „OK, ten utwór wywołał we mnie takie i takie emocje”.


Zresztą nawet jeśli by potraktować sztukę filmową jako potencjalny oręż do walki z nierównością płci, to Smok nie pokazuje kobiet wyłącznie jako słabych, biernych dam w opałach. OK, główne wątki – porwanie głównej bohaterki, dziewczyny więzione przez Kamczatkowa czy kobieta-cyborg, która nic nie robi – rzeczywiście pokazują kobiety jako postaci pasywne. Ale jest też sporo motywów, gdzie zaakcentowana jest siła kobiet i ich status równy męskiemu.


Rozumiem, na ten przykład, że postać mamy Janka nie kojarzy się z emancypacją, bo to taka stereotypowa mama. Z drugiej jednak strony, ma ona przemożny wpływ na syna (funkcja „Kontrola rodzicielska” w komputerze; telefon podczas akcji z cyborgiem), więc nawet jeśli jest stereotypowa, to jednak jednocześnie silna i mająca kontrolę.


Poza tym, kobiece bohaterki Smoka nie są ciągle sztampowo słodkie i miłe – są w filmie sceny, gdzie okazują złość, używają mocnego języka, a nawet przemocy: Ola, która ostatecznie daje się udobruchać, ale jednak reaguje gniewem, kiedy Janek ją filmuje (1:26); internautka Kasia Kowalskia [sic!] z 5:46, ucinająca seksistowskie komentarze na temat porwanych dziewczyn słowami „Co ty p******lisz gościu?!”, znów Ola, rzucająca się z pięściami na Kamczatkowa (6:25), czy też jedna z uwięzionych dziewczyn fizycznie atakująca wścibskiego dziennikarza (11:53).


Szczególnie ciekawa jest postać panelistki z telewizyjnej debaty (3:59). Już przez sam fakt, że w takim panelu bierze udział kobieta, robi się bardziej równościowo, niż w realu, gdzie często słychać narzekania, że do programów politycznych są zapraszani praktycznie tylko politycy-mężczyźni. A w Smoku kobieta-panelistka nie dość, że jest, to jeszcze wykazuje się największą stanowczością: po jakimś czasie niemrawej pogawędki na wizji, to ona nadaje ton, pytając surowo: „Jak można dogadać się z gangsterem?” (4:12), a kiedy pozostali rozmówcy – mężczyźni – nadal nie wykazują chęci do konstruktywnej dyskusji, energicznie opuszcza studio (4:26).


Wątek romantyczno-ratunkowy między Jankiem a Olą istotnie jest stereotypowy, ale Ola wykazuje inicjatywę, sama przysiadając się do Janka w 12:24 i dopominając o obiecane kino. Poza tym na początku filmu (1:05) widzimy ją, jak gra w kosza w mieszanym składzie, więc można wnioskować, że i krzepę fizyczną ma nie gorszą od facetów.


Co do równouprawnienia obyczajowego, to warto zauważyć, że dwuznaczne fotki robi w Smoku nie tylko bohater męski bohaterce żeńskiej (Janek fotografujący Olę), ale i bohaterka żeńska bohaterom męskim (Pinky Dragonetta robiąca zdjęcia skaterom w 1:00). W tej kwestii jest więc jeden do jednego. Przyznam się, że sama nie wiem, co w kwestii obyczajowości myśleć o fascynacji Kamczatkowem, jaką przejawia Pinky Dragonetta i internautka Dominica (ta ostatnia w bardzo bezpośredni sposób, słowami „Bierz mnie, Smoku!!!” w 7:09). Bo z jednej strony jest to takie wiernopoddańcze i tak naprawdę stereotypowe, ale z drugiej – no, mówią jednak dziewczyny, czego chcą, prawda?


A, no i nie żeby akurat mnie te wszystkie powyższe rzeczy, jako odbiorczynię, ziębiły czy grzały – pozbierałam je tylko po to, by pokazać, że bohaterki Smoka to jednak nie stuprocentowe ciepłe kluchy i pewne cechy stockowej Silnej Postaci Kobiecej można u nich znaleźć.


A część z przedstawień kobiet i tematów okołokobiecych w Smoku, pomimo pewnej kontrowersyjności, po prostu mi się spodobała. To cukierkowe, przerysowane zauroczenie Oli i Janka, z tymi ich uśmiechami i zacukaniem, oglądało mi się uroczo, wprost proporcjonalnie do tego, jak bardzo jest zapewne od czapy psychologicznie (no bo kto się jeszcze dzisiaj potrafi tak cieszyć drugą osobą i się tego nie wstydzić, no kto?). Nie ruszył mnie negatywnie motyw z filmowaniem i to, że Ola uznała je za komplement – ostatecznie, chodziło o zupełnie jawną sytuację w miejscu publicznym a Janek nie miał złych zamiarów. I motyw z mamą cieszącą się, że syn ogląda zdjęcia (ubranych!) dziewczyn a nie robotów, choć głupawy i moralnie wątpliwy, też ma jeden pozytywny aspekt. Przecież samotność i ucieczka w technologię to też poważny problem społeczny. Może mama Janka, przypominając synowi w taki, nieco koszarowy sposób, że ludzie są jednak ważniejsi niż przedmioty, przed czymś – na przykład taką właśnie samotnością i ucieczką – go uratowała?


Podsumowując, wrażenia co do wizerunku kobiet w Smoku mam mieszane, ale bardziej pozytywne, niż negatywne. Pewnie częściowo powodem są moje osobiste popkulturowe preferencje – niespecjalnie rusza mnie kult silnych bohaterek i odwracania tradycyjnych ról genderowych wszędzie, gdzie się da. Ale nawet pomijając to, myślę że taki właśnie sposób przedstawienia kobiet – zresztą, po dokładniejszym przyjrzeniu się, nie taki jednoznacznie stereotypowy – po prostu pasuje do stylistyki filmu i – szerzej – cyklu Legendy polskie. Po obejrzeniu drugiego filmu z cyklu – Twardowskyego – zdałam sobie sprawę, że przaśność, która wychodziła tu i ówdzie w kreacji postaci kobiecych w Smoku, to – stety bądź niestety – klamra kompozycyjna obu filmów. W Smoku mamy przaśnie przedstawione i przaśnie traktowane kobiety, a w Twardowskym główny bohater urządza w statku kosmicznym ołtarzyk z kibolskimi gadżetami i wykazuje się stereotypowo polskim cwaniactwem i niesubordynacją. Może zatem klisze w przedstawianiu i traktowaniu kobiet, w jakie na pierwszy rzut oka obfituje Smok, można odczytać również na zasadzie satyry na seksizm jako jeszcze jedną naszą narodową przywarę?




P.S. W grudniowym Regularniku Drugiej Ery moja recenzja Antipolis Tomasza Fijałkowskiego, a konkretnie m.in. dlaczego Antipolis jest fajną opowieścią o apokalipsie (bo są tam kawiarenki i kamieniczki) a Mad Max niefajną (bo brudno, obskurnie i dużo rdzy). Innymi słowy, porcelana level hard. Zapraszam!

poniedziałek, 30 listopada 2015

Piracka gra literacka, czyli jak inaczej wykorzystać szanty



1. Odpal kanał na youtubie (lub gdziekolwiek indziej), gdzie jest dużo szant.


2. Wyszukaj taką, której głównym bohaterem jest jakaś jednostka pływająca (statek, okręt, cokolwiek).


3. Większość szant, opisując jednostki pływające, personifikuje je: opisuje statek jak ukochaną kobietę lub dzielnego kompana, nadaje mu cechy charakteru, obdarza emocjami.


4. Potraktuj to, co jest w szancie powiedziane o tym statku tak, jakby był to opis człowieka.


5. Wynotuj wszystko, co jest w tekście szanty powiedziane o tej „postaci”.


6. Wykreśl elementy, które wskazują, że mamy jednak do czynienia z przedmiotem, a nie człowiekiem (np. czynności pokładowe, którym statek jest „instrumentalnie” poddawany przez załogę) czy ogólnie bytem nieczłekokształtnym (np. szczegóły budowy statku niepasujące do opisu budowy człowieka). Ewentualnie, ostrożnie i z szacunkiem zaadaptuj je tak, by pasowały do opisu osoby ludzkiej.


7. Wykreśl elementy, które kojarzą się zbereźnie. Z racji na to, że adaptujemy opis przedmiotu, a także na dość jednostronną wyobraźnię marynarzy, nie wyjdzie z nich nic ciekawego. Jeśli ta sfera będzie ci potrzebna w kreacji postaci, dodasz ją później.


8. Przejrzyj opis bohatera literackiego, który właśnie otrzymałeś. Dodaj szczegóły, które wydadzą ci się potrzebne. Poniżej dwa przykłady:

Czarny charakter, ale budzący sympatię. Nosi jakieś ckliwe, „mówiące” imię, np. Kordian albo Dolores. Trudni się przemytem. Niegdyś wykonywał uczciwszy fach, ale wszedł na drogę bezprawia pod wpływem namów swoich licznych kochanek. Ma konszachty z jakimś podejrzanym bóstwem (to pozwala wprowadzić wątek fantastyczno-mitologiczny). Jest pracoholikiem i perfekcjonistą. Przeciwnicy ciągle go ścigają, więc żyje w ciągłym stresie, co odbija się na jego zdrowiu. Dobrze wyczuł lukę rynkową i wydaje się niepokonany, ale jednak ostatecznie odpowiednie służby łapią go i szlachtują. Po fakcie okazuje się, że takich jak on było więcej, ale tylko o nim dowiedziała się opinia publiczna.

Samantha” (Zejman & Garkumpel)
Starsza, niepozorna kobitka, którą narrator zna z pracy (branża związana ze spedycją, muzyką albo jednym i drugim). Pełniła tam funkcję księgowej, kadrowej lub coś równie emocjonującego. Jest mocno przy kości i nosi niemodne ciuchy. W porównaniach z innymi pracownicami wypada fatalnie. Narrator czuje się z nią jednak szczególnie związany. Jest to związek o charakterze innym niż romansowy: może np. wspierała go psychicznie, kiedy zaczynał staż albo była jedyną osobą, która go tam w ogóle lubiła. Kobieta nie osiągnęła w swoim zawodzie wiele i w końcu odeszła na emeryturę, jej ulubionym zajęciem staje się siedzenie przy oknie jako tzw. poduszkowiec i wygrzewanie się w słońcu. Narrator, pozbawiony towarzystwa ulubionej współpracownicy, popada w depresję, co ma wpływ na dalszy kształt narracji – można rozważyć wprowadzenie tu pewnych nowoczesnych eksperymentów z formą opowieści.


9. Napisz utwór literacki, w którym będzie występował twój bohater. Opowiadanie, powieść, a może wiersz?


10. Opublikuj go.


11. Zgodnie z piracką tradycją, nie mów, skąd wziąłeś pomysł. Szanty to i tak wspólne dobro kulturowe, nikt nie powinien cię ścignąć za prawa autorskie. Możesz co najwyżej, w ramach wdzięczności, westchnąć za tych, co na morzu. Albo wypić ich zdrowie. Nie musi być z procentem: szpinakowo-jarmużowe smoothie też jak najbardziej obleci. Do dzieła!

piątek, 20 listopada 2015

„Wróżenie z wnętrzności” Szostaka: pięć łyżek miodu, jedna dziegciu, jedna nie wiem czego


1. Czy warto przeczytać Wróżenie z wnętrzności? Oczywiście, że warto. Kto wie, o co chodzi z Witem Szostakiem, to już i tak się zabrał albo zabierze. Kto nie wie – warto choćby po to, żeby wiedzieć, o czym ja tak cały czas (no, przynajmniej od czasu do czasu). Jeśli powody towarzyskie to za mało – przede wszystkim język. Podobnie jak w Oberkach do końca świata, jest tu tak niesamowicie muzyczna fraza, że gdyby to czytać totalnie bez zrozumienia, to i tak pewnie robiłoby wrażenie. Chciałabym, żeby istniała muzyka, która brzmiałaby tak, jak to jest napisane. Trochę się nawet bałam, że jak skończę czytać, to załączy mi się mówienie czymś podobnym, ale na szczęście nie. Poza tym – jeszcze z powodów, dla których warto przeczytać – jest w tej powieści dużo nienarzucającego się moralnego dobra (przykład w punkcie 5) i ponoć również solidna podbudowa filozoficzna. Ja się na tym za mało znam, ale tak ludzie mówią i intuicja też podpowiada, że tu idzie o tzw. coś więcej.


2. O czym to jest? Dla mnie u Szostaka najważniejsze są kwestie z punktu 1, więc mogłoby na dobrą sprawę być o czymkolwiek. Ale jest akurat o Mateuszu i Marcie – młodym, dzieciatym małżeństwie, które porzuciło życie w mieście i zamieszkało na górskim odludziu, w miejscowości o nazwie Poświatów, w willi przebudowanej z dawnej stacji kolejowej. Mieszka z nimi niepełnosprawny umysłowo brat pana domu, Błażej, który pełni funkcję narratora i z którego perspektywy poznajemy realia życia domowników. Narrator jest zatem osobą szczególną, a i realia są szczególne, bo w trakcie opowiadania rzeczywistość się odkształca – górska dolina zaczyna niekiedy przypominać tereny śródziemnomorskie, ludzie bywają bogami a kolacja ze znajomymi potrafi przemienić się w destrukcyjny rytuał ofiarny. Całość jest podzielona na pięć mniejszych historii, z których dwie ostatnie – zwłaszcza ich zakończenia – są najwspanialsze.


3. To jest potwornie smutna książka. Pokazuje same najlepsze rzeczy, jakie można sobie wymyślić w doczesnym życiu – góry i Śródziemnomorze, szczęśliwą miłość, przyjaźń i harmonijne życie rodzinne, kontakt z naturą, twórczość artystyczną i przynajmniej wspomnienie życia kulturalnego, pięknych ludzi, ładne wnętrza, dobre jedzenie, wino – jest w ogóle jeszcze coś innego fajnego na tym świecie? A we Wróżeniu z wnętrzności wszystkie te cudowności wydają się być zgromadzone w jednym czasie i miejscu akcji tylko po to, by pokazać, jak bardzo są do niczego. Główni bohaterowie mają wszystko, a i tak atmosferę w książce można by ciąć nożem, każdy sobie z czymś nie radzi, każdy gdzieś ucieka, a ze wspomnianych dóbr korzysta się bez radości – góry są po to, by się w nich kryć przed bliskimi, zaproszonych przyjaciół obserwuje się z niechęcią albo obraża przy stole... To dość dołujące i podczas lektury można w każdą z tych rzeczy – przynajmniej czasowo – zwątpić. Atmosferę rozładował nieco sam autor na spotkaniu poświęconym książce, podsuwając, że Poświatów można interpretować jako czyściec. Faktycznie – bohaterowie Wróżenia z wnętrzności są podobni do duchów Józia i Rózi z Mickiewiczowskich Dziadów. Niby opływają we wszystko, co dobre, a i tak dręczy ich nuda i trwoga. Z tym że Mateuszowi i Marcie brakuje czegoś innego, niż ziarnek gorczycy, bo cierpienia też niby doświadczyli, a i tak nic nie zrobiło się lepiej.


4. Wróżenie z wnętrzności, zgodnie z tytułem, jest pełne frazeologii związanej z organami wewnętrznymi i tak sugestywnie ją przywłaszcza, że trudno jej teraz dalej normalnie używać. A to takie przydatne zwroty były. „Wypruwanie sobie żył” - fakt, pewnie bywa powiedzeniem rodzinnym, tak jak w domu powieściowego Mateusza, ale jest też przecież takie użyteczne jako określenie przeciwieństwa hipsterskiej nonszalancji: „nie no, spoko, żył sobie nad tym nie wyprułam”. „Życie z otwartym przewodem” to z kolei przydatna fraza w życiu uczelnianym – zresztą to od dawna funkcjonuje jako mem, jest nawet taki fanpejdż na Facebooku. Z kolei frazeologia związana z czynnościami przewodu pokarmowego w odniesieniu do funkcji umysłowych jest mi szczególnie bliska jako miłośniczce dogłębnego i długotrwałego roztrząsania problemów wszelakich: wygodnie było powiedzieć, że coś trzeba przetrawić, albo że jest takie z trzewi. A teraz – po tej książce – jakoś tak głupio. Normalnie książka-złodziej.


5. (TROCHĘ SPOILER) Nie lubię zaprzęgania literatury do celów wychowawczych czy społecznych. Ale tutaj nie mogę się powstrzymać się przed jedną taką uwagą. U Szostaka totalnie niesamowity jest sposób pokazania niepełnosprawności i późnej starości. Kiedy któryś z tych motywów pojawia się w literaturze czy sztuce współczesnej – takiej bardziej eksperymentalnej, nie mam na myśli ugrzecznonych, familijnych obrazków – to z reguły na zapas zaczynam się bać. Zawsze wydaje mi się, że ktoś kogoś będzie źle traktował albo stanie się coś innego drastycznego. Jak w finale Cześć, Tereska Glińskiego. Albo że przynajmniej wyjdzie, jakim taka osoba jest problemem dla otoczenia. W Wróżeniu z wnętrzności poraża – i zachwyca – to, z jaką miłością pozostali bohaterowie traktują osoby niesprawne. Błażej, ze swoim odizolowaniem, niewidzącym spojrzeniem i „gęsioskórkowatym” podobieństwem do pana domu, jest przyczyną zakłopotania osób przyjeżdżających do Poświatowa. Cóż może być gorszym przewinieniem dla ludzi naszego pokolenia, niż budzenie konfuzji i wprowadzanie dziwnej atmosfery? A tymczasem nikt nie reaguje na niego nieprzyjaźnie, nikt się na niego nie gniewa, każdy odnosi się do niego z czułością – do samego wzruszającego finału książki włącznie. Podobnie jest z sędziwym ojcem Błażeja i Mateusza. Kiedy zaczyna mieszkać w domu Marty i Mateusza, w zasadzie wywraca ich życie do góry nogami i wymaga ciągłej opieki. I nie tylko nikt się na to nie skarży, ale wręcz te wszystkie czynności opiekuńcze – mycie, karmienie, spacery, rozmowy – są opisane jako coś w rodzaju pięknego rytuału. Metaforycznie widać, że wpływ ojca na otoczenie nie jest całkiem pozytywny: swoimi ponurymi wspomnieniami sprawia, że ogród Marty staje się szary. I co na to jego syn? Zaczyna wozić ojca po okolicznych górskich ścieżkach – nawet nie dlatego, żeby ten nie odbarwiał roślin w ogrodzie, ale, jak rozumiem, po to, by miał więcej przestrzeni do spokojnego snucia swojej szarości. A motyw „Nie chowaj się, wiem, że tam jesteś”, oprócz tego, że dość powala fabularnie, jest niemal podręcznikowym przykładem na to, jaką rozmowę należy odbyć z osobą u schyłku życia, żeby mogła w spokoju odejść. Czegoś podobnego uczą się na kursach przygotowawczych wolontariusze opieki paliatywnej.


6. Łyżka dziegciu: to i owo w Wróżeniu z wnętrzności mocno kojarzy się z niektórymi poprzednimi książkami Szostaka, a głównego twistu łatwo było się domyślić przed jego rozwiązaniem.


7. Marta, za wyjątkiem kilku konkretnych czynów, jest, jako bohaterka, chodzącym ideałem. Mądra, dobra, naturalnie piękna, związana z naturą, troskliwa dla rodziny, świetna i zaradna w tym, co robi zawodowo... Jednocześnie, choć narrator nazywa ją boginią Poświatowa, jest w tym wszystkim dość bliska zwykłemu życiu i zastanawiam się, czy tylko mnie wkręciło się smutne porównywanie się z nią i konstatacja, że tak mnie, jak i chyba każdej kobiecie bliżej jednak do jej głupich, nieautentycznych koleżanek, które przyjeżdżały do Poświatowa w gości. Strasznie dyskryminująca jest. Z kolei jej mąż Mateusz to, podobnie jak poprzedni męscy protagoniści Szostaka, postać bardzo ludzka i sympatycznie połamana. Swego czasu Ziuta pamiętnie pisał o jeszcze bardziej ludzkim i niedoskonałym głównym bohaterze Szostakowych Chochołów (tu i tu), zauważając, że wielu czytelników-facetów może odnaleźć w nim siebie, podczas gdy na czytelniczki jego bierność i nijakość zwykła działać jak płachta na byka. Mój odbiór tej postaci wpisał się zresztą w ten obrazek pamiętam, że pomstowałam na Chochoła aż miło. Ale kiedy czytałam Wróżenie z wnętrzności i wkurzałam się z kolei na idealną Martę, zachciało mi się naraz poczytać o kimś takim, jak Chochoł, ale żeby to była postać żeńska. Taka everywoman, zwykła, porządna dziewucha, która za wiele w sumie nie robi ani też zbyt wiele w życiu nie wygrywa, ma może jakąś tam rysę na charakterze, ale nie czyni to z niej ani wariatki, ani czarnej charakterki, ani femme fatale, ani jakże-słodkiej-w-swoich-niedoskonałościach Bridget Jones, a jeśli miałaby być boginią, to co najwyżej taką, jak z finału Solaris Lema. Taka bohaterka, przy której czytelniczka może się poczuć dobrze, stwierdzić – w sumie to całkiem jak ja, albo nawet – w sumie to całkiem jak my wszystkie z tego pokolenia. Jeśli ktoś taką Chochołkę z jakiejś książki kojarzy może podesłać namiary.

piątek, 6 listopada 2015

Miasto, Márai, Musierowicz

Kiedy przeprowadziłam się do miasta, rozkminiałam przez jakiś czas, na ile różni się postrzeganie przestrzeni przeze mnie i osoby mieszkające w mieście od urodzenia. Wyszło mi, że dla mnie naturalne jest widzenie swojego miejsca zamieszkania jako malutkiego punktu otoczonego przestrzenią – jeśli chce się załatwić jakąś sprawę (kino, lekarz, większe zakupy), należy punkt opuścić, przebyć jakąś przestrzeń i dotrzeć do innego punktu. Miejscy znajomi wydawali się natomiast postrzegać swoje rodzinne miasto jako coś w rodzaju zamkniętego zbioru punktów, w którym w zasadzie są wszystkie potrzebne rzeczy, a opuszczenie go i udanie się w przestrzeń zewnętrzną jest czymś wyjątkowym i na swój sposób trudnym.


Obycie z otwartymi terenami składa mi się z powodami, dla których lubię fantastykę. Jedna z rzeczy, które najbardziej mnie w niej urzekły, to fakt, że jest tam wizualnie dużo przestrzeni. W fantasy te wszystkie opowieści drogi i fantastyczne krainy, w science-fiction – przestrzenie kosmiczne. Podobne nastawienie miałam zresztą też wobec książek niefantastycznych: z lektur szkolnych bardziej Sienkiewicz (tu Afryka, tam jakieś stepy) niż Prus ze swoimi zakurzonymi miejskimi kamieniczkami; we własnych wyborach czytelniczych – też głównie książki, gdzie była jakaś fajna przestrzeń do wyobrażania sobie - czy to wizualna, czy duchowa. Rzadko poza to wychodziłam.


Oczywiście, nie mówię, że nie wychodziłam nigdy. Przykładem tytułowa Musierowicz. Ale pamiętam, że trudno mi było u niej oswoić tę miejską przestrzeń – nie wiedząc wtedy, jak wyglądają opisywane przez nią miejsca w Poznaniu, wyobrażałam je sobie, sztukując kawałki własnej miejscowości i miast, które jako tako znałam.


Márai1 sprawił, że wyszłam z tego antymiejskiego ograniczenia, i to na dobre. On jest bardzo miejskim pisarzem, a podczas lektury jego Dziennika zgadzałam się z nim w tylu kwestiach i tyloma się zachwyciłam, że jakoś łatwo przyszło mi zaufanie tej nowej, miejskiej perspektywie i wtopienie się w nią. Przestrzeni za dużo u niego nie ma, nie ma też zbyt wiele materiału dla wyobraźni wizualnej. Jest natomiast niesamowite skupienie na szczególe. Mam wrażenie, że czytając Dziennik, po raz pierwszy zaczęłam doceniać piękno, jakie może nieść realizm. Potem zaczęłam tego szukać też w innych książkach i generalnie trochę mi się przez to odkręciły upodobania czytelnicze.


A czemu właśnie jemu aż tak zaufałam? Bo (niestety, tylko do ok. 1970r.) chrześcijaństwo, wyrażane w niesamowicie jednostkowy sposób? Bo mądry konserwatyzm, potrafiący zrozumieć inność i idący w parze z wartościami humanistycznymi? Bo oryginalny punkt widzenia i odważne patrzenie na sztukę? W sumie te rzeczy można przecież znaleźć też u innych twórców.


Zastanawiam się, czy powodem nie była szczególna mieszanka wszystkich powyższych rzeczy, która tworzy razem etos patrycjusza. Wychowałam się na wsi, ale sporo moich przodków to mieszczanie. Myślę sobie, czy przypadkiem lektura Máraiego nie podziałała mi na coś w rodzaju pamięci genetycznej – może znalazłam u niego i wartości, i ogląd przestrzeni, który siedział gdzieś głęboko i sprawił, że poczułam się w jego książkach jak w domu.


Możliwe, że wcześniej z podobnego powodu spodobały mi się książki Musierowicz. Pomimo wszystkich jaskrawych różnic, Máraiego i Musierowicz łączy to, że w swoich książkach przedstawiają właśnie – i to oboje w bardzo zachęcający sposób – kodeks moralny człowieka z miasta. Dzieli ich opinia o tym, czy ten kodeks nadal istnieje i czy jest uwarunkowany pochodzeniem.


Márai opiewa etos przedwojennego, węgierskiego mieszczanina, ale pokazuje od razu, jak ten etos się rozpada. Jego Wyznania patrycjusza, choć opisują jeszcze środowisko miejskie z czasów, kiedy przedwojenny porządek, zależności społeczne i rodzina trzymały się dobrze, zapowiadają, że to wszystko powoli się kończy: że ten porządek tak naprawdę jest skostniały, że kolejne młodzieńcze zwątpienia w tradycyjne wartości to droga, z której nie ma powrotu, że w tym miejskim ciepełku tak naprawdę nie sposób wytrzymać, a gdy się człowiek już wyrwie, ten cały etos bardzo łatwo odrzucić i znaleźć się w próżni. Do tego etos patrycjusza u Máraiego jest jednoznacznie klasowy – jeśli nie jest się dobrze urodzonym mieszczaninem, po prostu nie ma się do niego dostępu. Osoby ze wsi, Żydzi, arystokraci czy służący są w Wyznaniach... traktowani jako postaci bez mała egzotyczne.


U Musierowicz etos patrycjusza jest natomiast jak najbardziej nierozpadnięty, aktualny i dostępny dla wszystkich chętnych. Fakt, jej bohaterki pochodzą w dużej mierze z mieszczańskich domów (lepszych lub gorszych), jednak wyznawane przez nie wartości nie wydają się w żaden sposób od tego pochodzenia zależeć.


W Wyznaniach patrycjusza Máraiego o wartościach religijnych dowiadujemy się przez pryzmat klimatu szkoły katolickiej, do której chodził główny bohater; pierwsze doświadczenia miłosne protagonista przeżywa dlatego, że jego grupa rówieśnicza uważa, że tak trzeba, a intelektualny punkt odniesienia stanowią książki stojące w biblioteczce rodziców w którymś z reprezentacyjnych pokojów rodzinnego domu. Wszystko jest uwarunkowane. Gdyby główny bohater przyszedł na świat w innej klasie społecznej a jego rodzice mieliby mniej lub więcej pieniędzy, wyglądałoby to pewnie zupełnie inaczej.


U Musierowicz cały etos można spokojnie praktykować nie mając nic oprócz dobrych chęci i ewentualnie karty bibliotecznej. Opisując go, pójdę za tym samym kluczem, co w wypadku Máraiego przed chwilą: religia, miłość, wartości intelektualne.


OK, zatem religia. W książkach Musierowicz często pojawia się poznański kościół dominikanów, do którego bohaterowie chodzą w niedziele i święta. Obchodzone są uroczystości religijne. Poza tym mało jest nawiązań religijnych (w jednym z ostatnich tomów mama Borejko mówi tylko do męża, by przy święcie zacytował może coś z Biblii, a nie ciągle rzymskich klasyków), ale to gdzieś tam jest, całkiem naturalnie i w sposób, w jaki może to robić każdy.


Jeśli chodzi o miłość, to u poznańskiej pisarki jest zwyczajnie i współcześnie. Nie ma mowy o jakimś uwikłaniu w status społeczny. Márai w Wyznaniach... opisuje cały łańcuszek kobiet, jakie przewijają się przez życie jego pierwszoosobowego bohatera – cudzoziemek, aktorek, najemczyń mieszkań – ale gdy przychodzi do żeniaczki, wybór pada na dziewczynę z jego miasta, o podobnym statusie społecznym, którą zna od dzieciństwa. U Musierowicz natomiast najlepsze historie miłosne to akurat mariaże społecznych kontrastów: Cesia i Jurek (Szósta klepka) – dziewczyna z wielopokoleniowej, inteligenckiej rodziny i chłopak-sierota, Patrycja i Baltona (Pulpecja) – córka wrogiego subkulturom filologa klasycznego i zbuntowany miłośnik „mrocznego rocka”, czy Cezary i Bella (Córka Robrojka) – potomek poznańskich nowobogackich i córka ich biednego znajomego.


Jeszcze w temacie etosu i miłości, wszystkie bohaterki Musierowicz są, statystycznie rzecz biorąc, niezwykle cnotliwe. Chociaż emocji na tym tle jest w Jeżycjadzie niemało, sytuacje miłosne są opisywane bardzo delikatnie: oszczędnie wypowiadane słowa (wielu bohaterów to introwertycy), przypadkowo spotykające się dłonie, atmosfera. A później te pary po prostu się pobierają. Można by się kłócić, że ta sfera została pominięta, bo to powieści dla młodzieży, ale kiedy Róża w Języku trolli jako pierwsza wyłamuje się z etosu i zachodzi w pozamałżeńską ciążę, okazuje się nagle, że ze sprawy robi się wielkie halo (na tle moralnym, nie na zasadzie, że dziewczyna wstyd przyniesie), a wkrótce potem młodsza siostra Róży, Laura, już otwarcie podejmuje decyzję, że chce czekać do ślubu. I nie ma w tym wszystkim mowy o jakiejś dewocji czy szczególnym nastawieniu ideologicznym – wydaje się, że bohaterki Musierowicz postępują w ten sposób ot tak, bo tak należy i tak jest piękniej. A piękne te historie miłosne w Jeżycjadzie rzeczywiście bywają.


I na koniec, wartości intelektualne w mieszczańskim etosie à la Musierowicz. Po pierwsze, zamiłowanie do czytania. Musierowicz w swoich felietonach Frywolitki bezpośrednio znęcała się nad osobami stroniącymi od lektury, przypisując im tzw. „ołowiane oko” czyli ciężkie, bezmyślne spojrzenie. Jej bohaterki mają z reguły pasję do książek i bardzo konkretne upodobania czytelnicze: Ida w Idzie sierpniowej zaczytuje się Jane Eyre, Natalia zgaduje się ze swoim ukochanym w kwestii zamiłowania do Baśni z tysiąca i jednej nocy, Gabrielę w co którejś książce widzimy chichoczącą nad dziełem jakiegoś rzymskiego klasyka.


Zamiłowanie do kultury antycznej i łaciny to zresztą kolejny filar intelektualnej formacji Musierowiczowskiej patrycjuszki: nie byłabym zdziwiona, gdyby w pokoleniu czytającym Musierowicz znalazła się spora grupa dziewczyn, które chętniej niż reszta populacji wplatają łacińskie sentencje i zwroty do codziennej mowy, a jeśli na studiach trafią na lektorat z języków martwych, nie uważają go, jak każdy normalny człowiek, za dopust Opatrzności (przypomnijcie sobie, jaką prasę miała łacina w starszych powieściach dla młodzieży).


Pod patrycjuszowski kult intelektu podchodzi też konieczność posiadania tzw. zainteresowań. Większość postaci u Musierowicz można wręcz odróżniać od siebie właśnie po ich pasjach: teatr (Aniela), żeglarstwo (Natalia), kolekcje (Patrycja), muzyka (Laura, Staszka Trolla). Generalnie to, co łączy te wszystkie bohaterki, to tzw. bogata osobowość.


I to właśnie bogata osobowość wydaje się w tych książkach być najbardziej cenioną cechą. Ona również – a nie jakieś nabyte dziedzicznie, klasowe uposażenie „panienki z dobrego domu” – jest gwarantem życiowego sukcesu bohaterek. Musierowicz zdaje się mówić: nie musisz być bogata (siostry Borejko), piękna (Aurelia Jedwabińska), zadbana (Cesia) ani starannie wystylizowana (Kreska); nie musisz też mieć, jak dawniejsze patrycjuszki, wyniesionej z domu kindersztuby (Patrycja w Pulpecji podsuwająca Marcelkowi taboret nogą; Natalia wpadająca w ordynarną furię w Nutrii i Nerwusie) ani wystudiowanych zachowań typowej kobiety (Gabrysia). Po prostu miej ideały i zasady, a jeśli to nie wystarcza, zaświeć intelektem i wszystko będzie dobrze.


Często bywa u Musierowicz właśnie tak, że bohaterki nadrabiają intelektem inne niedostatki. I dobrze na tym wychodzą. W jeżycjadowych historiach miłosnych, intelekt okazuje się np. silnym wabikiem na płeć brzydką i dobrym spoiwem związku. Cesia w Szóstej klepce robi niesamowite wrażenie na Jurku – miłośniku fizyki – faktem, że wie, kto to był Richard Feynman. Wie to, co prawda, przypadkiem od taty-inżyniera, ale w miarę, jak relacja z Jurkiem nabiera rumieńców, Cesia dokształca się, podczytując Feynmana wykłady z fizyki. Pyza i Patrycja decydują się rozpocząć ten sam kierunek studiów, co ich narzeczeni: odpowiednio astronomię i leśnictwo. Wszystkie te historie (SPOILER!!!) kończą się wspaniale. Generalnie, pomimo rozlicznych problemów rodzinnych, finansowych i zdrowotnych (SPOILER!!!) wszystkie historie bohaterek Musierowicz kończą się wspaniale. Każda przeżywa w końcu szaloną miłość, zakłada cudowną rodzinę, jest szczęśliwa i spełniona.


Jak wid, etos patrycjatu u Musierowicz jest w pełni demokratyczny. Na praktykowanie ideałów, przeczytanie jakichś książek i posiadanie hobby stać przecież absolutnie każdego, wcale nie trzeba do tego być z miasta ani z dobrej rodziny. Márai w Dzienniku formułuje określenie „arystokrata ducha”. Jest to człowiek, który wcale nie musi mieć szlacheckiego pochodzenia – jest arystokratą przez swoją szlachetną naturę i dumną postawę wobec świata i innych ludzi. W tym sensie bohaterki Musierowicz – a także czytelniczki, którym zachciałoby się je naśladować – można by nazwać patrycjuszkami ducha. Status szlachetnej mieszczanki wydaje się być, według tych książek, dostępny wyłącznie za osobiste zasługi, bez żadnych punktów za pochodzenie. Podobnie jak wizja wynikającego z niego szczęścia w życiu osobistym.


Jest z nim tylko jeden kłopot. Ten sam, co z Wyspami Bergamutami w wierszyku Jana Brzechwy. Jeśli zaobserwować współczesny (a może w ogóle – realny) świat – trudno dojść do innego wniosku niż ten, że takiego patrycjatu nie ma. I może nigdy nie było. Świat po prostu nie działa tak, jak u Musierowicz. Osoba, która zaufała wizji świata w jej książkach, może mieć problem.


Bo wyobraźcie sobie taką modelową Musierowiczowską patrycjuszkę. Być może niezbyt ładna, być może ubrana jak chłopczyca (Natalia), tylko na czarno (Aurelia) albo z braku kasy przerabiająca swetry dziadka na stroje dla siebie (Kreska), do tego nieumalowana (Cesia) i jak nic pachnąca kamienicą. Jej atutami są natomiast wysokie zasady moralne, znajomość łacińskich sentencji, ewentualnie jeszcze biegłość w dziedzinie, którą interesuje się obiekt jej westchnień. Jeśli chce zwrócić uwagę fizyka, czyta Feynmana; jeśli podoba jej się leśnik lub astronom, rozpoczyna studia na odpowiednim kierunku. I tu pytanie: jaką logiką trzeba się kierować, by założyć, że można stać się bardziej atrakcyjną jako kobieta, gdy zacznie się szpanować wiedzą o kwantach i kwarkach albo osiągnie ekspertyzę w wycince boru sosnowego?


U Máraiego etos patrycjusza rozpadał się jeszcze na kartach powieści. U Musierowicz w samych powieściach trzyma się on świetnie – rozpada się dopiero przy konfrontacji z rzeczywistością.


Czytelniczka Musierowicz, jeśli jej zaufała, musi w pewnym momencie zaakceptować fakt, że wyznawane przez nią wartości i zgromadzone atuty – jej wiara, zasady, wiedza – mogą jednak wcale nie zapewnić jej automatycznie bycia atrakcyjną kobietą, ślicznego domku na przedmieściach, wspaniałego mężczyzny u boku i życiowego spełnienia.


Generalnie – patrząc z perspektywy doczesnej – mogą nie zapewnić jej kompletnie niczego.


A to jest z kolei bardzo w duchu Máraiego. Po tym, jak pisarz traci dom podczas wojny, a jakiś czas potem, pozbawiony przez reżim komunistyczny możliwości normalnej artystycznej wypowiedzi, musi opuścić Węgry, pisze w Dzienniku: „Wszystko przepadło, wszystko. Język, dom, sens pracy, młodość. Nareszcie jestem wolny!”.2


Rozczarowana czytelniczka Musierowicz może odrzucić swój etos patrycjuszki ducha, stać się cyniczną, rozwiązłą nihilist i liczyć, że może to da jej upragnioną, doczesną nagrodę.


Ale może też tego nie robić i po prostu poczuć się wolna. Bez tego całego balastu - poczucia bezpieczeństwa, samospełniających się prospektów na rodzinę, szczęście i sukces, dumy z własnego intelektu i przekonania o własnej atrakcyjności jako kobiety. (Bo rozumiem, że innych balastów - kasy, urody, manier i prezencji jak u modelki - mogła nie mieć już wcześniej).


A potem ewentualnie sobie tę atrakcyjność i kobiecość wymyślić na nowo, bez sztucznych, intelektualnych podpórek. I pomyśleć, co konstruktywnego można zrobić ze znajomością wykładów Feynmana i łaciny, skoro jako metoda podrywu okazały się nic nie warte. Macie jakieś pomysły?



1 Sándor Márai (1900-1989) – węgierski prozaik, trochę również poeta. Autor Dziennika, który powala oraz wielu powieści, w których pojedyncze frazy również powalają. W Polsce ładnie pisali o nim Małgorzata Baranowska - tu i Szczepan Twardoch - tu i w wielu innych miejscach. To, że Márai jest u mnie drugim węgierskim pisarzem w tym kwartale, to nie przypadek ani jakaś moja szczególna specjalizacja, a prawo serii – o Krúdym przeczytałam właśnie u niego. (przyp. Shee)


2 Márai, Sándor. 2004. Dziennik. Warszawa: Czytelnik, 165.

czwartek, 29 października 2015

Sartorialny detektyw literacki: "Nomen omen" Marty Kisiel


O realizmie w fantastyce pisywano już sporo. Ja rzucę tylko skromnie, że sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy czytając książkę fantastyczną, natrafiam na kawałek akurat mniej fantastyczny a bardziej realistyczny i jest on napisany tak, że uśmiecham się z satysfakcją, myśląc: „No tak, przecież w życiu właśnie tak to wygląda!”.


W różnych powieściach fantastycznych te wyjątkowo trafne kawałki realistyczne dotyczą różnych wycinków rzeczywistości.


W Nomen omen autorstwa Marty Kisiel tym szczególnie dobrze opisanym wycinkiem rzeczywistości są ciuchy noszone przez bohaterów.


Nomen omen ukazało się w 2014 roku, dostało nominację do Zajdla. Jest to powieść przygodowa dziejąca się we współczesnym Wrocławiu, z elementami fantastycznymi tudzież historycznymi i sympatyczną główną bohaterką. Bohaterka ta, Salomea Klementyna Przygoda, zakompleksiona ale obdarzona poczuciem humoru dziewczyna w typie abnegacko-rockowym, przybywa do Wrocławia, by uciec przed swoją nieco dziwną rodzinką. Zamieszkuje na stancji u również dość dziwnej starszej pani, niebawem dołącza do niej będący istnym utrapieniem brat Niedaś, a wkrótce potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jest zagadka kryminalna, wątek z niemieckiej przeszłości Wrocławia, elementy paranormalne i nawiązanie mitologiczne.


Ogólnie, powieść bardziej młodzieżowa niż dla dorosłych i bardziej dziewczęca niż chłopięca. Intryga domknięta jest dość zgrabnie, nawiązania intertekstualne są całkiem inteligentne. Gdyby to było wszystko, powiedziałabym – dobra, róbcie, co chcecie. Ale to nie wszystko – jest jeszcze wątek tekstylny. I powiązany z nim, ukryty i dostępny jedynie drogą dedukcji, wątek hard s-f.


Temat ciuchów może być w powieści potraktowany zdawkowo, autor może też wystylizować bohaterów nieadekwatnie do realiów. Ja żadną fashionistką ani inną znawczynią nie jestem, ale będąc, jak każde z nas, codziennym praktykiem noszenia czegoś tam, w Nomen omen od razu widzę w tej kwestii porządna robotę. Bohaterów można sobie łatwo wyobrazić, bo ich style ubierania są wyraźnie zindywidualizowane, ale w sposób, który nie jest ani stereotypowy dla danej postaci, ani (w większości) karykaturalny. Ich ciuchy są opisane tak dobrze, jak psychika bohaterów w dobrych powieściach psychologicznych.


Przykładowo, rodzice Salomei to lekko zwariowani fani New Age, a matka jest dodatkowo z zawodu kreatywną krawcową. Gdyby autorka potraktowała sprawę stereotypowo, pewnie paradowaliby w barchanach z indyjskiego. Ale nie – mama Salki w którymś momencie ma na sobie np. ciemnoczerwoną suknię krakowskiej mieszczki i białe giezło, natomiast jej ojciec jest wówczas wystylizowany na Tyrolczyka, ale nie na zasadzie total look, lecz za pomocą drobnych elementów. Jest więc oryginalnie, choć nie w sposób przerysowany, a przy tym jest to nawet miłe dla oczu wyobraźni (taką suknię mieszczki to sama bym chciała).


Stosunek postaci do ciuchów jest niekiedy skomplikowany, co jest dobre. Salomea, na przykład, jest typem, który niespecjalnie się stroi, a w sytuacjach wymagających elegancji wręcz nie ma co na siebie włożyć. Jednak w chwili gorszego nastroju idzie do galerii i kupuje sobie na pocieszenie dwie bluzeczki. To przełamuje stereotypowy obraz dziewczyny, która totalnie ignoruje ubranie. Przy tym jest to bardzo realistyczne – na co dzień nie bardzo zważa na ciuchy, więc nie kupuje np. apaszki, która akurat pasowałaby jej do jakiejś stylizacji, a bluzeczkę, która jest bardziej elementem tożsamości, niż kompozycji wizualnej, szczególnie jeśli są na niej nadruki z czymś, z czym Salka się życiowo identyfikuje.


Z kolei brat Salki, Niedaś, choć leń i bałaganiarz, wyraźnie reprezentuje styl business casual. Ciągle pojawiają się w książce subtelne napomknienia o tym, jak to z kupy ciuchów w jego pokoju wystaje – jednak – koszula, nie przypominam sobie natomiast żadnej wzmianki np. o T-shircie. Choć chadza w dżinsach, posiada też spodnie, które wymagają starannego prasowania, w dodatku zakłada je nie na jakieś wielkie wyjście, a na nieformalne spotkanie. Również i jego image jest jednak delikatnie przełamany: Niedaś posiada starą, podniszczoną, wojskową kurtkę, którą nosi wszędzie, pieczołowicie naprawia, gdy zaczyna się pruć, a jej pranie traktuje jak rytuał.


Dzięki sprawnemu opisowi ciuchów, w Nomen omen łatwo odróżnić od siebie pobocznych bohaterów. Przykładowo, w powieści występują trzy bardzo podobne do siebie postaci, które można rozpoznać jedynie po diametralnie różnych sposobach noszenia się – ich rozróżnienie jest nawet w pewnym momencie motorem intrygi.


W wypadku postaci zupełnie epizodycznych bywa w Nomen omen tak, że to element ubioru jest nośnikiem ich tożsamości. Na przykład pani, która odwiedza właścicielkę stancji, ma na sobie pikowaną kurtkę obszytą sztucznym futerkiem w cętki. Salka wchodząc do domu, widzi tę kurtkę na wieszaku jeszcze zanim dostrzega samą panią. Gdy następnym razem jest wzmianka o osobie w takiej kurtce, wiemy już, że chodzi właśnie o panią, która wtedy przyszła w odwiedziny.


Przy tym wszystkim absolutnie nie ma w Nomen omen nudzących czytelnika, przydługich opisów wyglądu postaci. Te wszystkie uwagi są rzucone ot, tak – tu mała aluzja o lamówce kurtki, tam powtarzający się kolor, w jakim lubi chodzić dana bohaterka – obraz tworzy się mimowolnie i jest nakreślony z prawdziwą lekkością i wdziękiem.


Urzekła mnie jedna uwaga o tym, jak mężczyźni postrzegają kobiece starania o urodę. Znajoma Niedasia i Salki, Basia, pociesza zmartwioną swoim niezobowiązującym image Salkę, mówiąc, że większość facetów kompletnie się na tym nie zna: jej szwagier myślał, że kobiety specjalnie malują sobie podkrążenia pod oczami, żeby było ładniej. Kiedyś dostało mu się od żony za to, że skomplementował ją w tej materii. Jeśli to nie jest żywe ucieleśnienie Stendhalowskiego ideału powieści jako lustra przechadzającego się po gościńcu, to nie wiem, co nim jest.


Ale jest w Nomen omen jeden zgrzyt. Zgrzyt nie do pominięcia dla takiego, jak ja, sartorialnego detektywa-amatora. Otóż – uwaga – w opisach wyglądu Salki aż trzykrotnie pojawia się wzmianka, że bohaterka nosi SZTRUKSY!


Jak napisałam, powieść została wydana w 2014 roku i nosi znamiona współczesnej. Problem polega na tym, że od co najmniej dwóch-trzech lat damskich sztruksów w sprzedaży po prostu praktycznie nie ma.


Myślicie, że się wyśmiewam? Skądże. Sama chciałam sobie takie kupić, właśnie jakieś 2-3 lata temu. I poważnie, nie było. OK, były kroje typowo dla starszych pań, ale takich Salka nosić nie mogła, bo książka nie skończyłaby się tak, jak się skończyła. Było też kilka modeli sztruksowych rurek – też odpadają: już na samym początku powieści jest wzmianka, że Salka ma na sobie obcisłą bluzkę, a do rurek nosi się workowate. To musiały być klasyczne, proste lub rozkloszowane sztruksy, jakie nosiło się w pierwszej dekadzie XXI wieku. I niemożliwe, by Salka miała je wszystkie (bo miała ewidentnie kilka par) od tamtego czasu, gdyż sztruks szybko się wyciera i od roku, powiedzmy, 2010, nie byłoby już nawet widać, co to za materiał lub też w ogóle by się podarły.


Odpowiedź nasuwa się sama: Nomen omen to nie powieść fantastyczna osadzona we współczesnych realiach. Nomen omen to powieść historyczna bliskiego zasięgu. Ewentualnie owoc manuskryptu, który Marta Kisiel trzymała w szufladzie przez kilka dobrych lat, a gdy w końcu go wydała, okazało się, że w międzyczasie świat (mody) poszedł naprzód.


Ale zaraz: przecież w powieści występują również osoby ubrane całkowicie współcześnie! Furda tam młodziutka Basia, która ma na sobie długą tunikę i właśnie rurki. W dobie zmierzchu sztruksów był taki moment, gdzie dziewczyny chodziły albo tak, albo tak. Ale również pani Matylda, u której mieszkała Salka – osoba idąca z duchem czasu, ale jednak zdecydowanie wiekowa – miała na sobie bluzkę „o luźnym, modnym kroju, do której włożyła wygodne dżinsy”. (s. 26)


Osoby starsze w tamtych czasach nie chodziły tak ubrane. Wiem, o czym mówię – w latach studenckich przetarłam się o biznes tekstylny. Starsze panie chętnie wybierały wówczas dżinsy-”marchewki”, do których nowoczesna, luźna bluzka kompletnie by nie pasowała. Rurki dopiero się pojawiały a ich targetem była zdecydowanie młodzież. To nawet nie była kwestia upodobań. Na osobę dojrzałą o standardowej figurze po prostu nie byłoby właściwego rozmiaru. Pani Matylda żyje zatem nie w bliskiej przeszłości, ale teraz, z nami, w drugiej dekadzie XXI wieku.


I to przesuwa nas w obszary hard science-fiction. Z powyższej analizy tekstylnej wynikałoby, że w Nomen omen Marty Kisiel występują trzy równoległe płaszczyzny czasowe.


Na jednej z nich, cofniętej o jakieś 5-7 lat, znajduje się Salka, a także inni tajemniczy wysłannicy z przeszłości – subkultura emo (była powszechna parę lat temu, ale obecnie, z tego, co widzę, już chyba nie bardzo?) oraz oscylująca między dwiema czasoprzestrzeniami Basia (ma nowoczesne spodnie i bluzkę, ale do tego nosi zachowawcze glany i francuski manicure).


Na drugiej płaszczyźnie, tej z AD 2014, operuje pani Matylda, Niedaś i reszta świata przedstawionego. Jeśli dodamy do tego trzecią czasoprzestrzeń (wkraczająca w teraźniejszość historia z przedwojennego i wojennego Breslau) oraz pozostałe wątki fantastyczne, uniwersum robi się naprawdę skomplikowane.


To jak, ktoś zachęcony do zapoznania się z sartorialno-kryminalną historią z ukrytym paradoksem czasowym? Nie mówię, że trzeba, ale jakby co – czyta się błyskawicznie.

Kisiel, Marta. 2014. Nomen omen. Warszawa: Uroboros.

czwartek, 22 października 2015

Wywal babskie poradniki – czytaj Krúdyego!

OK, ostatnim razem postawiłam tezę, że współczesne kobiety mają fatalnie, a pewną odtrutką na związane z tym frustracje może być lektura prozy Gyuli Krúdyego. Dziś spróbuję tę tezę obronić. Do dzieła zatem.


Co to w ogóle za jeden? Węgierski pisarz, uznawany za jednego z najwybitniejszych. Żył w latach 1878-1933, pisał od nastoletniości, a zatem publikacyjnie zdążył się spokojnie załapać jeszcze na czasy przed I wojną światową, jednak większość jego dzieł ukazała się w okresie międzywojennym.


Fajna epoka to pierwszy powód, żeby się Krúdym zainteresować – np. dlatego, że i czasowo, i stylistycznie blisko jego pisarstwu np. do zawsze-tak-modnych Kafki i Schulza. Blisko czasowo, bo mamy te wszystkie powozy, krynoliny i nieco już egzotyczne obyczaje. Blisko stylistycznie, bo tak jak u Kafki czy Schulza jest tu oniryczność, przemieszanie rzeczywistości z fantazją i ogólnie początki surrealizmu. To są dość szeroko lubiane klimaty, więc choćby dlatego warto spróbować. A u Krúdyego dodatkowym plusem jest posmak egzotyki – chociażby nazwy własne w tajemniczym, nieprzejrzystym morfologicznie języku czy mniej powszechnie znane detale historyczne.


Ale ja tu chcę o kwestii kobiecej. W sensie w pełni współczesnym i użytecznym w życiu codziennym. Obie – jedyne dwie – powieści Krúdyego dostępne w polskich tłumaczeniach – Sindbad i Laur dla Natalii – wywarły na mnie, jako na kobiecie-czytelniczce, wrażenie, jakiego nie wywarł nigdy żaden psychologiczny poradnik dla bab. Te książki generują jednocześnie uczucie luzu, chęć pozytywnych zmian w nastawieniu do świata i niemałe katharsis.


I to mimo tego, o czym są. Sindbad to zbiór luźno powiązanych fabularnie przygód – głównie miłosnych – tytułowego bohatera, będącego na poły cynicznym donżuanem z epoki, na poły postacią fantastyczną. Laur dla Natalii natomiast to historia onirycznej podróży, jaką odbywa po swoim mieście – w tym (jako mimowolny obserwator) po tamtejszych domach uciech – budapeszteński przedsiębiorca pogrzebowy, w pewnym momencie tejże podróży spotykając sprowadzoną na złą drogę wiejską dziewczynę o imieniu Natalia.


Chociaż – jak widać powyżej – kobiety niejednokrotnie nie są w tych powieściach zbyt dobrze traktowane przez bohaterów (tu donżuan, tam płatna miłość i deprawacja), to jest tam ktoś, kto przez cały czas niesamowicie im sprzyja. Narrator.


Wyobraźmy sobie, że za czytanie Sindbada bierze się współczesna czytelniczka, obyta w konwenansach i oczytana w poradnikach. Z pewnością zna sztandarowy tytuł Dlaczego mężczyźni kochają zołzy Sherry Argov (będę wracać do tej książki jako przykładu współczesnego myślenia o kobiecości).


Wie z niego, że aby właściwie wpasować się we współczesny model kobiecości, powinna za wszelką cenę unikać: uczuciowej zależności od faceta, zabiegania o jego względy w jakikolwiek sposób, rozpaczania po ewentualnym rozstaniu, w ogóle myślenia o obiekcie swoich westchnień (a już tym bardziej – ciągłego o nim myślenia), sentymentalizmu, niejasnych sytuacji uczuciowych, nieostrożnych obietnic, napraszania się o komplementy i częsty kontakt werbalny, zbyt szybkiej chęci zacieśnienia więzi, narzucania mężczyźnie własnego stylu życia, wybuchania gniewem, gderania i w ogóle jakiegokolwiek tracenia panowania nad swoimi uczuciami – nawet w sytuacji kryzysowej.


Cel tych wszystkich ograniczeń jest szczytny – osobiste szczęście, sprawianie miłego wrażenia i unikanie emocjonalnego manipulowania facetem – ale środki nieco drakońskie. Oznaczające w zasadzie ciągłą kontrolę nad swoimi uczuciami i zachowaniami. Ciągłe powstrzymywanie się przed czymś i ciągłe zmęczenie.


W pierwszym rozdziale Sindbada są wymienione praktycznie wszyściutkie te zachowania, które każe powściągać Argov. Ale nie jako katalog niewybaczalnych przewinień. Są wyliczone jako rzeczy, które kobiety po prostu robią. Nie jest to ocenione jako dobre ani złe i nie ma tam recepty na to, co z tym można zrobić. Tak po prostu jest. Nawet dla osoby, której naprawdę szczerze zależy na byciu opanowaną i niemanipulacyjną, taka piguła akceptacji i rozumiejącego fatalizmu może działać kojąco. Dobrze, więc może jednak nie jestem taka zła. I chociaż wiadomo, że to wszystko społecznie szkodliwe zachowania, może jednak wolno czasem pomarudzić, ponapraszać się o komplement albo zrobić coś równie zakazanego? A jeśli nie, to może wolno mi chociaż to sobie wyobrazić? Może chociaż przez chwilę, w czasie czytania tej książki?


To zrozumienie dla przeróżnych kobiecych zachowań przewija się przez obie książki Krúdyego. Wracając do mojego poprzedniego wpisu, mamy tu wiele „ladacznic” – jak Margit z Lauru dla Natalii, która upadla się psychicznie dla swojego ukochanego pana Dubli. Są i „madonny” – jak dziewczyna z cmentarza w Sindbadzie, która, przestrzeżona przez matkę, zrezygnowała całkowicie z jakichkolwiek romansów a ukojenie znalazła w modlitwie. I „równe dziewczyny” też się znajdą – jak Majmunka (też z Sindbada), starsza kobieta o ciętym intelekcie, zamiłowaniu do prozy Paula de Kock i żołnierskich manierach.


Żadna z nich nie jest przedstawiona jako śmieszna czy godna zlekceważenia. Historia Margit opowiedziana jest z szacunkiem i empatią. Dziewczynie z cmentarza nikt nie wymawia „wypranego mózgu” – nawet utracjusz Sindbad poważnie rozmawia z nią o życiu (widać przy tym, że to w jego przypadku jest ono dość marne, podczas gdy od niej bije spokój), a w końcu wyznaje jej miłość. Do Majmunki zaś wraca po latach – pomimo jej zmaskulinizowanego zachowania (zdecydowanie bardziej kumpela albo przyjaciółka, niż discopolowa dziewczyna z tekstu Orbitowskiego), stwierdza, że to w sumie jedyna sensowna kobieta, jaką w życiu spotkał.


W ogóle mnogość przeróżnych typów kobiecych w tych książkach sprawia, że czytając, można mieć wrażenie, jakby przebywało się na bardzo dużym zjeździe rodzinnym albo wieczorze panieńskim, gdzie można posiedzieć w licznym gronie ciotek, kuzynek czy przyjaciółek, posłuchać najróżniejszych historii, jakie opowiadają, porównać ją z własną i trochę przy okazji samej w tym gronie zniknąć. To też kojące uczucie.


Fakt, niektóre z tych historii są bardzo dramatyczne, jak choćby życie wspomnianej Margit. Pojawia się w nich też sporo żalu i rezygnacji. Ciekawa jest różnica w przedstawieniu takich negatywnych sytuacji i uczuć u Krúdyego i w poradnikach. Przeczytawszy Dlaczego mężczyźni kochają zołzy, miałam wrażenie, że współczesna kobieta wszystko musi robić z uśmiechem-szósteczką na twarzy. Jesteś w związku? Upewnij się, czy na pewno jesteś doskonale szczęśliwa i nie masz żadnych wątpliwości – bo jeśli masz, natychmiast go rzuć! Rozstałaś się? Nie ma mowy o żalu, pokaż, jak ci wszystko jedno, niech im wszystkim w pięty pójdzie! Jesteś sama? Tylko nie pokazuj, że brakuje ci kogoś, bo wyjdziesz na desperatkę, udowodnij światu, jak bardzo cieszy cię singielstwo i wyprawy na pokazy garnków Zeptera! Cokolwiek by się nie działo, trzeba być nieustannie szczęśliwą, spełnioną i czerpać z życia pełnymi garściami.


Krúdy pokazuje, że właśnie wcale nie trzeba. Że czasem w ogóle się nie da, a czasem warto samemu przystopować. Słowa Sindbada skierowane do Majmunki – że to oburzające, że kobieta w takim wieku myśli jeszcze o przyjemnościach, zamiast się ustatkować – są oczywiście krzywdzące z perspektywy dzisiejszych osób starszych. Dla mnie jednak, jako osoby jeszcze w miarę młodej, znów zabrzmiały kojąco – jak przypomnienie, że pogoń za szczęściem to nie żaden obowiązek, a powstrzymanie się od niego może nawet być czymś godnym szacunku. W czasach, gdy każą ciągle mozolić nad tym, by być taaakim szczęśliwym, pewną ulgę daje przeświadczenie, że nie, wcale nie muszę, na każdym etapie mogę powiedzieć, że dość się już naprzeżywałam, a teraz czas na wakacje.


Ale największą chyba pochwałą kobiecości jest postać tytułowej Natalii z Lauru.... Tę bohaterkę – teoretycznie – powinien znienawidzić każdy czytelnik. Moraliści – za wplątanie się w niemoralny (oceniany tak przez innych bohaterów i przez nią samą) związek. Zwolennicy postępu obyczajowego – za to, że przy tym wszystkim zachowuje tradycyjne podejście do sprawy i ma z powodu bycia w tym związku poczucie winy. Miłośnicy silnych postaci kobiecych – za bierny, mydłkowaty wręcz sposób postępowania. Największe używanie miałaby jednak na niej autorka poradnika Dlaczego mężczyźni kochają zołzy. Natalia to w zasadzie dokładna odwrotność ideału nowoczesnej kobiety. Jest niewolniczo, chorobliwie wręcz przywiązana do swojego ukochanego Henryka. Narzeka i ciągle płacze. Jest roszczeniowa. Nie ma pracy. Nie dba o siebie. Nie potrafi przyjąć krytyki (kiedy np. usiłuje przemówić jej do rozsądku dająca jej schronienie bajzelmama Jella). Jest potwornie naiwna. Pozwala sobą wszystkim żałośnie pomiatać. Trzeba przyznać, że to wyjątkowo mało atrakcyjny zestaw cech.


A jednak przy tym wszystkim im dłużej się o niej czyta, tym bardziej wydaje się piękna i tym gorętszą – przynajmniej we mnie – budzi sympatię. O wywołanie tego wrażenia podejrzewam narrację Krúdyego. Na każdym kroku mamy pełno opisów tego, co Natalia myśli i czuje, jest dużo momentów, gdy czytelnik zostaje z nią sam na sam i obserwuje jej różne drobne zachowania (modlitwę, drobne czynności w domu, reakcje na piękno przyrody) oraz sporo reminiscencji z jej przeszłości, dzięki którym możemy lepiej zrozumieć jej motywy. To wszystko tworzy wrażenie, że takie piękno i zdolność budzenia sympatii jest pewnie w każdej kobiecie, o ile tylko wystarczająco dobrze się ją pozna i zrozumie. Pomimo dowolnych defektów w wyglądzie (jak będziecie czytać, zwróćcie uwagę na dobrze zakamuflowany, jedyny opis wyglądu Natalii – nieco ryje beret) i dowolnej ilości wad. Bardzo to ładne i personalistyczne.


Podsumowując, dużo jest u Krúdyego treści, dzięki którym czytelniczka-kobieta może odetchnąć z ulgą i odpocząć myślowo od wymagań, jakie stawia jej dzisiejsza epoka.


Ale żeby nie było, że Sindbad i Laur dla Natalii to agitki nawołujące kobiety do zarzucenia pracy nad sobą, osunięcia się w manipulację, rozpacz albo depresję. Wady pozostają tam wadami. Niektóre są opisane w tak zjadliwy sposób, że można naprawdę nabrać motywacji, by je u siebie zwalczyć – mnie szczególnie utkwiła w pamięci pani Banatvari z Sindbada, podstarzała romantyczka, która zachwyca się sobą, jak to potrafi rozmawiać ze zwierzętami i uzdrawiać drzewa, i nachalnie namawia Sindbada, by przeprowadził się z nią na wieś. Jej opis jest tak upiorny, że można naprawdę zatęsknić za odrobiną realizmu i opanowania – na przykład takiego, jak we współczesnych poradnikach. Na początku notki znęcałam się też trochę nad współczesną mentalnością, w myśl której kobiecie w dziedzinie uczuć nie ma na niczym zbytnio zależeć. Po lekturze Sindbada można trochę utwierdzić się w przekonaniu, że rzeczywiście nie ma sensu angażować się na śmierć i życie w coś, co nie jest tego warte – bo po prostu szkoda tego życia. Zobaczcie sceny z Sindbada, gdzie pojawia się motyw samobójstwa i zwróćcie uwagę na reakcje głównego bohatera. Cynizm, który leczy.


Tak więc warto czytać Krúdyego. Dla klimatu, surrealizmu i afirmacji kobiecości. A jeśli kogoś to nie przekonuje, to warto również dla frazy. O, na przykład coś takiego. Idę o zakład, że to nie jest o tym, o czym myślicie:

Dusza rozpołowiła się na dwie części, a lepsza jej część wypuszczała kwiaty. W swoich krokach odczuwała drobne gorliwe kroczki jeszcze kogoś innego. Ktoś zdecydowanie z nią szedł, ktoś – kogo nie mogła zobaczyć, nie mogła dotknąć – było to raczej tylko odczucie, nowe, przyjazne i nieskończenie uspokajające... Czuła, że ktoś inny jeszcze patrzy jej oczami i nie znajduje wcale świata takim nudnym, jak ona sama do tej pory. Mały cudzoziemiec radował się nawet widokiem emerytowanych urzędników, którzy w Viziváros gromadnie wychodzą wieczorami na wyboiste ulice, tam gdzie wśród niektórych domów ciągnie się żelazne ogrodzenie, aby przechodzień nie mógł wejść do domu przez okno na parterze. (Laur dla Natalii, s. 152)

Niestety, zarówno Sindbada, jak i Laur dla Natalii dość ciężko zdobyć, bo ukazały się w pojedynczych nakładach, w tym Laur... w ilości zaledwie 1000 sztuk. Ma to pewien plus, bo możecie poczuć się trochę wyjątkowi za małe pieniądze (w grę wchodzą tylko antykwariaty lub używane egzemplarze na aukcjach internetowych). Co do Sindbada, to jeśli jesteście wrażliwi na opinię otoczenia, zaplanujcie lekturę tak, by nie wychodzić z tą książką z domu. Zobaczcie sobie na Google Grafika, jaką to ma okładkę.


Straszna szkoda, że nie przetłumaczyli nam więcej Krúdyego. Oprócz wspomnianych tu powieści miałam okazję czytać jeszcze trzy opowiadania z końcowej fazy jego twórczości, w angielskim przekładzie. Są zupełnie inne. Ta cała koncentracja na kobiecości jest całkowicie nieobecna. Pojawia się za to bardzo współczesny, trochę schizolski neurotyzm. Tematem każdego z tych opowiadań jest jakaś wkręta związana z jedzeniem, konwenansami i tym, co inni ludzie o nas myślą. Też bardzo atrakcyjne.


Nie jesteście ciekawi, co się w jego pisarstwie zadziało w międzyczasie, że tak mu się odmieniło? Ja bardzo. A zatem, jeśli macie namiar na jakiegoś tłumacza z węgierskiego, może namówicie go, żeby wziął się za przekładanie Krúdyego? Wspomożecie polskie kobiety. I miłośników wkręcania.


Argov, Sherry. 2009. Dlaczego mężczyźni kochają zołzy. Warszawa: G+J Gruner + Jahr Polska.
Krúdy, Gyula. 1997. Laur dla Natalii. Przeł. Maja Paczoska. Warszawa: Burchard Edition.
Krúdy, Gyula. 2008. „Last cigar at the Gray Arabian”. The Hungarian Quarterly, issue: 190/2008, 7-20.
Krúdy, Gyula. 1988. Sindbad. Przeł. Aleksander Nawrocki. Warszawa: Almapress.
Krúdy, Gyula. 2008. „The journalist and death”. The Hungarian Quarterly, issue: 190/2008, 21-40.
Krúdy, Gyula. 2009. „The waiter's nightmare”. Southwest Review, Summer 2009, Vol. 94(3), 308(21).