czwartek, 29 października 2015

Sartorialny detektyw literacki: "Nomen omen" Marty Kisiel


O realizmie w fantastyce pisywano już sporo. Ja rzucę tylko skromnie, że sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy czytając książkę fantastyczną, natrafiam na kawałek akurat mniej fantastyczny a bardziej realistyczny i jest on napisany tak, że uśmiecham się z satysfakcją, myśląc: „No tak, przecież w życiu właśnie tak to wygląda!”.


W różnych powieściach fantastycznych te wyjątkowo trafne kawałki realistyczne dotyczą różnych wycinków rzeczywistości.


W Nomen omen autorstwa Marty Kisiel tym szczególnie dobrze opisanym wycinkiem rzeczywistości są ciuchy noszone przez bohaterów.


Nomen omen ukazało się w 2014 roku, dostało nominację do Zajdla. Jest to powieść przygodowa dziejąca się we współczesnym Wrocławiu, z elementami fantastycznymi tudzież historycznymi i sympatyczną główną bohaterką. Bohaterka ta, Salomea Klementyna Przygoda, zakompleksiona ale obdarzona poczuciem humoru dziewczyna w typie abnegacko-rockowym, przybywa do Wrocławia, by uciec przed swoją nieco dziwną rodzinką. Zamieszkuje na stancji u również dość dziwnej starszej pani, niebawem dołącza do niej będący istnym utrapieniem brat Niedaś, a wkrótce potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jest zagadka kryminalna, wątek z niemieckiej przeszłości Wrocławia, elementy paranormalne i nawiązanie mitologiczne.


Ogólnie, powieść bardziej młodzieżowa niż dla dorosłych i bardziej dziewczęca niż chłopięca. Intryga domknięta jest dość zgrabnie, nawiązania intertekstualne są całkiem inteligentne. Gdyby to było wszystko, powiedziałabym – dobra, róbcie, co chcecie. Ale to nie wszystko – jest jeszcze wątek tekstylny. I powiązany z nim, ukryty i dostępny jedynie drogą dedukcji, wątek hard s-f.


Temat ciuchów może być w powieści potraktowany zdawkowo, autor może też wystylizować bohaterów nieadekwatnie do realiów. Ja żadną fashionistką ani inną znawczynią nie jestem, ale będąc, jak każde z nas, codziennym praktykiem noszenia czegoś tam, w Nomen omen od razu widzę w tej kwestii porządna robotę. Bohaterów można sobie łatwo wyobrazić, bo ich style ubierania są wyraźnie zindywidualizowane, ale w sposób, który nie jest ani stereotypowy dla danej postaci, ani (w większości) karykaturalny. Ich ciuchy są opisane tak dobrze, jak psychika bohaterów w dobrych powieściach psychologicznych.


Przykładowo, rodzice Salomei to lekko zwariowani fani New Age, a matka jest dodatkowo z zawodu kreatywną krawcową. Gdyby autorka potraktowała sprawę stereotypowo, pewnie paradowaliby w barchanach z indyjskiego. Ale nie – mama Salki w którymś momencie ma na sobie np. ciemnoczerwoną suknię krakowskiej mieszczki i białe giezło, natomiast jej ojciec jest wówczas wystylizowany na Tyrolczyka, ale nie na zasadzie total look, lecz za pomocą drobnych elementów. Jest więc oryginalnie, choć nie w sposób przerysowany, a przy tym jest to nawet miłe dla oczu wyobraźni (taką suknię mieszczki to sama bym chciała).


Stosunek postaci do ciuchów jest niekiedy skomplikowany, co jest dobre. Salomea, na przykład, jest typem, który niespecjalnie się stroi, a w sytuacjach wymagających elegancji wręcz nie ma co na siebie włożyć. Jednak w chwili gorszego nastroju idzie do galerii i kupuje sobie na pocieszenie dwie bluzeczki. To przełamuje stereotypowy obraz dziewczyny, która totalnie ignoruje ubranie. Przy tym jest to bardzo realistyczne – na co dzień nie bardzo zważa na ciuchy, więc nie kupuje np. apaszki, która akurat pasowałaby jej do jakiejś stylizacji, a bluzeczkę, która jest bardziej elementem tożsamości, niż kompozycji wizualnej, szczególnie jeśli są na niej nadruki z czymś, z czym Salka się życiowo identyfikuje.


Z kolei brat Salki, Niedaś, choć leń i bałaganiarz, wyraźnie reprezentuje styl business casual. Ciągle pojawiają się w książce subtelne napomknienia o tym, jak to z kupy ciuchów w jego pokoju wystaje – jednak – koszula, nie przypominam sobie natomiast żadnej wzmianki np. o T-shircie. Choć chadza w dżinsach, posiada też spodnie, które wymagają starannego prasowania, w dodatku zakłada je nie na jakieś wielkie wyjście, a na nieformalne spotkanie. Również i jego image jest jednak delikatnie przełamany: Niedaś posiada starą, podniszczoną, wojskową kurtkę, którą nosi wszędzie, pieczołowicie naprawia, gdy zaczyna się pruć, a jej pranie traktuje jak rytuał.


Dzięki sprawnemu opisowi ciuchów, w Nomen omen łatwo odróżnić od siebie pobocznych bohaterów. Przykładowo, w powieści występują trzy bardzo podobne do siebie postaci, które można rozpoznać jedynie po diametralnie różnych sposobach noszenia się – ich rozróżnienie jest nawet w pewnym momencie motorem intrygi.


W wypadku postaci zupełnie epizodycznych bywa w Nomen omen tak, że to element ubioru jest nośnikiem ich tożsamości. Na przykład pani, która odwiedza właścicielkę stancji, ma na sobie pikowaną kurtkę obszytą sztucznym futerkiem w cętki. Salka wchodząc do domu, widzi tę kurtkę na wieszaku jeszcze zanim dostrzega samą panią. Gdy następnym razem jest wzmianka o osobie w takiej kurtce, wiemy już, że chodzi właśnie o panią, która wtedy przyszła w odwiedziny.


Przy tym wszystkim absolutnie nie ma w Nomen omen nudzących czytelnika, przydługich opisów wyglądu postaci. Te wszystkie uwagi są rzucone ot, tak – tu mała aluzja o lamówce kurtki, tam powtarzający się kolor, w jakim lubi chodzić dana bohaterka – obraz tworzy się mimowolnie i jest nakreślony z prawdziwą lekkością i wdziękiem.


Urzekła mnie jedna uwaga o tym, jak mężczyźni postrzegają kobiece starania o urodę. Znajoma Niedasia i Salki, Basia, pociesza zmartwioną swoim niezobowiązującym image Salkę, mówiąc, że większość facetów kompletnie się na tym nie zna: jej szwagier myślał, że kobiety specjalnie malują sobie podkrążenia pod oczami, żeby było ładniej. Kiedyś dostało mu się od żony za to, że skomplementował ją w tej materii. Jeśli to nie jest żywe ucieleśnienie Stendhalowskiego ideału powieści jako lustra przechadzającego się po gościńcu, to nie wiem, co nim jest.


Ale jest w Nomen omen jeden zgrzyt. Zgrzyt nie do pominięcia dla takiego, jak ja, sartorialnego detektywa-amatora. Otóż – uwaga – w opisach wyglądu Salki aż trzykrotnie pojawia się wzmianka, że bohaterka nosi SZTRUKSY!


Jak napisałam, powieść została wydana w 2014 roku i nosi znamiona współczesnej. Problem polega na tym, że od co najmniej dwóch-trzech lat damskich sztruksów w sprzedaży po prostu praktycznie nie ma.


Myślicie, że się wyśmiewam? Skądże. Sama chciałam sobie takie kupić, właśnie jakieś 2-3 lata temu. I poważnie, nie było. OK, były kroje typowo dla starszych pań, ale takich Salka nosić nie mogła, bo książka nie skończyłaby się tak, jak się skończyła. Było też kilka modeli sztruksowych rurek – też odpadają: już na samym początku powieści jest wzmianka, że Salka ma na sobie obcisłą bluzkę, a do rurek nosi się workowate. To musiały być klasyczne, proste lub rozkloszowane sztruksy, jakie nosiło się w pierwszej dekadzie XXI wieku. I niemożliwe, by Salka miała je wszystkie (bo miała ewidentnie kilka par) od tamtego czasu, gdyż sztruks szybko się wyciera i od roku, powiedzmy, 2010, nie byłoby już nawet widać, co to za materiał lub też w ogóle by się podarły.


Odpowiedź nasuwa się sama: Nomen omen to nie powieść fantastyczna osadzona we współczesnych realiach. Nomen omen to powieść historyczna bliskiego zasięgu. Ewentualnie owoc manuskryptu, który Marta Kisiel trzymała w szufladzie przez kilka dobrych lat, a gdy w końcu go wydała, okazało się, że w międzyczasie świat (mody) poszedł naprzód.


Ale zaraz: przecież w powieści występują również osoby ubrane całkowicie współcześnie! Furda tam młodziutka Basia, która ma na sobie długą tunikę i właśnie rurki. W dobie zmierzchu sztruksów był taki moment, gdzie dziewczyny chodziły albo tak, albo tak. Ale również pani Matylda, u której mieszkała Salka – osoba idąca z duchem czasu, ale jednak zdecydowanie wiekowa – miała na sobie bluzkę „o luźnym, modnym kroju, do której włożyła wygodne dżinsy”. (s. 26)


Osoby starsze w tamtych czasach nie chodziły tak ubrane. Wiem, o czym mówię – w latach studenckich przetarłam się o biznes tekstylny. Starsze panie chętnie wybierały wówczas dżinsy-”marchewki”, do których nowoczesna, luźna bluzka kompletnie by nie pasowała. Rurki dopiero się pojawiały a ich targetem była zdecydowanie młodzież. To nawet nie była kwestia upodobań. Na osobę dojrzałą o standardowej figurze po prostu nie byłoby właściwego rozmiaru. Pani Matylda żyje zatem nie w bliskiej przeszłości, ale teraz, z nami, w drugiej dekadzie XXI wieku.


I to przesuwa nas w obszary hard science-fiction. Z powyższej analizy tekstylnej wynikałoby, że w Nomen omen Marty Kisiel występują trzy równoległe płaszczyzny czasowe.


Na jednej z nich, cofniętej o jakieś 5-7 lat, znajduje się Salka, a także inni tajemniczy wysłannicy z przeszłości – subkultura emo (była powszechna parę lat temu, ale obecnie, z tego, co widzę, już chyba nie bardzo?) oraz oscylująca między dwiema czasoprzestrzeniami Basia (ma nowoczesne spodnie i bluzkę, ale do tego nosi zachowawcze glany i francuski manicure).


Na drugiej płaszczyźnie, tej z AD 2014, operuje pani Matylda, Niedaś i reszta świata przedstawionego. Jeśli dodamy do tego trzecią czasoprzestrzeń (wkraczająca w teraźniejszość historia z przedwojennego i wojennego Breslau) oraz pozostałe wątki fantastyczne, uniwersum robi się naprawdę skomplikowane.


To jak, ktoś zachęcony do zapoznania się z sartorialno-kryminalną historią z ukrytym paradoksem czasowym? Nie mówię, że trzeba, ale jakby co – czyta się błyskawicznie.

Kisiel, Marta. 2014. Nomen omen. Warszawa: Uroboros.

czwartek, 22 października 2015

Wywal babskie poradniki – czytaj Krúdyego!

OK, ostatnim razem postawiłam tezę, że współczesne kobiety mają fatalnie, a pewną odtrutką na związane z tym frustracje może być lektura prozy Gyuli Krúdyego. Dziś spróbuję tę tezę obronić. Do dzieła zatem.


Co to w ogóle za jeden? Węgierski pisarz, uznawany za jednego z najwybitniejszych. Żył w latach 1878-1933, pisał od nastoletniości, a zatem publikacyjnie zdążył się spokojnie załapać jeszcze na czasy przed I wojną światową, jednak większość jego dzieł ukazała się w okresie międzywojennym.


Fajna epoka to pierwszy powód, żeby się Krúdym zainteresować – np. dlatego, że i czasowo, i stylistycznie blisko jego pisarstwu np. do zawsze-tak-modnych Kafki i Schulza. Blisko czasowo, bo mamy te wszystkie powozy, krynoliny i nieco już egzotyczne obyczaje. Blisko stylistycznie, bo tak jak u Kafki czy Schulza jest tu oniryczność, przemieszanie rzeczywistości z fantazją i ogólnie początki surrealizmu. To są dość szeroko lubiane klimaty, więc choćby dlatego warto spróbować. A u Krúdyego dodatkowym plusem jest posmak egzotyki – chociażby nazwy własne w tajemniczym, nieprzejrzystym morfologicznie języku czy mniej powszechnie znane detale historyczne.


Ale ja tu chcę o kwestii kobiecej. W sensie w pełni współczesnym i użytecznym w życiu codziennym. Obie – jedyne dwie – powieści Krúdyego dostępne w polskich tłumaczeniach – Sindbad i Laur dla Natalii – wywarły na mnie, jako na kobiecie-czytelniczce, wrażenie, jakiego nie wywarł nigdy żaden psychologiczny poradnik dla bab. Te książki generują jednocześnie uczucie luzu, chęć pozytywnych zmian w nastawieniu do świata i niemałe katharsis.


I to mimo tego, o czym są. Sindbad to zbiór luźno powiązanych fabularnie przygód – głównie miłosnych – tytułowego bohatera, będącego na poły cynicznym donżuanem z epoki, na poły postacią fantastyczną. Laur dla Natalii natomiast to historia onirycznej podróży, jaką odbywa po swoim mieście – w tym (jako mimowolny obserwator) po tamtejszych domach uciech – budapeszteński przedsiębiorca pogrzebowy, w pewnym momencie tejże podróży spotykając sprowadzoną na złą drogę wiejską dziewczynę o imieniu Natalia.


Chociaż – jak widać powyżej – kobiety niejednokrotnie nie są w tych powieściach zbyt dobrze traktowane przez bohaterów (tu donżuan, tam płatna miłość i deprawacja), to jest tam ktoś, kto przez cały czas niesamowicie im sprzyja. Narrator.


Wyobraźmy sobie, że za czytanie Sindbada bierze się współczesna czytelniczka, obyta w konwenansach i oczytana w poradnikach. Z pewnością zna sztandarowy tytuł Dlaczego mężczyźni kochają zołzy Sherry Argov (będę wracać do tej książki jako przykładu współczesnego myślenia o kobiecości).


Wie z niego, że aby właściwie wpasować się we współczesny model kobiecości, powinna za wszelką cenę unikać: uczuciowej zależności od faceta, zabiegania o jego względy w jakikolwiek sposób, rozpaczania po ewentualnym rozstaniu, w ogóle myślenia o obiekcie swoich westchnień (a już tym bardziej – ciągłego o nim myślenia), sentymentalizmu, niejasnych sytuacji uczuciowych, nieostrożnych obietnic, napraszania się o komplementy i częsty kontakt werbalny, zbyt szybkiej chęci zacieśnienia więzi, narzucania mężczyźnie własnego stylu życia, wybuchania gniewem, gderania i w ogóle jakiegokolwiek tracenia panowania nad swoimi uczuciami – nawet w sytuacji kryzysowej.


Cel tych wszystkich ograniczeń jest szczytny – osobiste szczęście, sprawianie miłego wrażenia i unikanie emocjonalnego manipulowania facetem – ale środki nieco drakońskie. Oznaczające w zasadzie ciągłą kontrolę nad swoimi uczuciami i zachowaniami. Ciągłe powstrzymywanie się przed czymś i ciągłe zmęczenie.


W pierwszym rozdziale Sindbada są wymienione praktycznie wszyściutkie te zachowania, które każe powściągać Argov. Ale nie jako katalog niewybaczalnych przewinień. Są wyliczone jako rzeczy, które kobiety po prostu robią. Nie jest to ocenione jako dobre ani złe i nie ma tam recepty na to, co z tym można zrobić. Tak po prostu jest. Nawet dla osoby, której naprawdę szczerze zależy na byciu opanowaną i niemanipulacyjną, taka piguła akceptacji i rozumiejącego fatalizmu może działać kojąco. Dobrze, więc może jednak nie jestem taka zła. I chociaż wiadomo, że to wszystko społecznie szkodliwe zachowania, może jednak wolno czasem pomarudzić, ponapraszać się o komplement albo zrobić coś równie zakazanego? A jeśli nie, to może wolno mi chociaż to sobie wyobrazić? Może chociaż przez chwilę, w czasie czytania tej książki?


To zrozumienie dla przeróżnych kobiecych zachowań przewija się przez obie książki Krúdyego. Wracając do mojego poprzedniego wpisu, mamy tu wiele „ladacznic” – jak Margit z Lauru dla Natalii, która upadla się psychicznie dla swojego ukochanego pana Dubli. Są i „madonny” – jak dziewczyna z cmentarza w Sindbadzie, która, przestrzeżona przez matkę, zrezygnowała całkowicie z jakichkolwiek romansów a ukojenie znalazła w modlitwie. I „równe dziewczyny” też się znajdą – jak Majmunka (też z Sindbada), starsza kobieta o ciętym intelekcie, zamiłowaniu do prozy Paula de Kock i żołnierskich manierach.


Żadna z nich nie jest przedstawiona jako śmieszna czy godna zlekceważenia. Historia Margit opowiedziana jest z szacunkiem i empatią. Dziewczynie z cmentarza nikt nie wymawia „wypranego mózgu” – nawet utracjusz Sindbad poważnie rozmawia z nią o życiu (widać przy tym, że to w jego przypadku jest ono dość marne, podczas gdy od niej bije spokój), a w końcu wyznaje jej miłość. Do Majmunki zaś wraca po latach – pomimo jej zmaskulinizowanego zachowania (zdecydowanie bardziej kumpela albo przyjaciółka, niż discopolowa dziewczyna z tekstu Orbitowskiego), stwierdza, że to w sumie jedyna sensowna kobieta, jaką w życiu spotkał.


W ogóle mnogość przeróżnych typów kobiecych w tych książkach sprawia, że czytając, można mieć wrażenie, jakby przebywało się na bardzo dużym zjeździe rodzinnym albo wieczorze panieńskim, gdzie można posiedzieć w licznym gronie ciotek, kuzynek czy przyjaciółek, posłuchać najróżniejszych historii, jakie opowiadają, porównać ją z własną i trochę przy okazji samej w tym gronie zniknąć. To też kojące uczucie.


Fakt, niektóre z tych historii są bardzo dramatyczne, jak choćby życie wspomnianej Margit. Pojawia się w nich też sporo żalu i rezygnacji. Ciekawa jest różnica w przedstawieniu takich negatywnych sytuacji i uczuć u Krúdyego i w poradnikach. Przeczytawszy Dlaczego mężczyźni kochają zołzy, miałam wrażenie, że współczesna kobieta wszystko musi robić z uśmiechem-szósteczką na twarzy. Jesteś w związku? Upewnij się, czy na pewno jesteś doskonale szczęśliwa i nie masz żadnych wątpliwości – bo jeśli masz, natychmiast go rzuć! Rozstałaś się? Nie ma mowy o żalu, pokaż, jak ci wszystko jedno, niech im wszystkim w pięty pójdzie! Jesteś sama? Tylko nie pokazuj, że brakuje ci kogoś, bo wyjdziesz na desperatkę, udowodnij światu, jak bardzo cieszy cię singielstwo i wyprawy na pokazy garnków Zeptera! Cokolwiek by się nie działo, trzeba być nieustannie szczęśliwą, spełnioną i czerpać z życia pełnymi garściami.


Krúdy pokazuje, że właśnie wcale nie trzeba. Że czasem w ogóle się nie da, a czasem warto samemu przystopować. Słowa Sindbada skierowane do Majmunki – że to oburzające, że kobieta w takim wieku myśli jeszcze o przyjemnościach, zamiast się ustatkować – są oczywiście krzywdzące z perspektywy dzisiejszych osób starszych. Dla mnie jednak, jako osoby jeszcze w miarę młodej, znów zabrzmiały kojąco – jak przypomnienie, że pogoń za szczęściem to nie żaden obowiązek, a powstrzymanie się od niego może nawet być czymś godnym szacunku. W czasach, gdy każą ciągle mozolić nad tym, by być taaakim szczęśliwym, pewną ulgę daje przeświadczenie, że nie, wcale nie muszę, na każdym etapie mogę powiedzieć, że dość się już naprzeżywałam, a teraz czas na wakacje.


Ale największą chyba pochwałą kobiecości jest postać tytułowej Natalii z Lauru.... Tę bohaterkę – teoretycznie – powinien znienawidzić każdy czytelnik. Moraliści – za wplątanie się w niemoralny (oceniany tak przez innych bohaterów i przez nią samą) związek. Zwolennicy postępu obyczajowego – za to, że przy tym wszystkim zachowuje tradycyjne podejście do sprawy i ma z powodu bycia w tym związku poczucie winy. Miłośnicy silnych postaci kobiecych – za bierny, mydłkowaty wręcz sposób postępowania. Największe używanie miałaby jednak na niej autorka poradnika Dlaczego mężczyźni kochają zołzy. Natalia to w zasadzie dokładna odwrotność ideału nowoczesnej kobiety. Jest niewolniczo, chorobliwie wręcz przywiązana do swojego ukochanego Henryka. Narzeka i ciągle płacze. Jest roszczeniowa. Nie ma pracy. Nie dba o siebie. Nie potrafi przyjąć krytyki (kiedy np. usiłuje przemówić jej do rozsądku dająca jej schronienie bajzelmama Jella). Jest potwornie naiwna. Pozwala sobą wszystkim żałośnie pomiatać. Trzeba przyznać, że to wyjątkowo mało atrakcyjny zestaw cech.


A jednak przy tym wszystkim im dłużej się o niej czyta, tym bardziej wydaje się piękna i tym gorętszą – przynajmniej we mnie – budzi sympatię. O wywołanie tego wrażenia podejrzewam narrację Krúdyego. Na każdym kroku mamy pełno opisów tego, co Natalia myśli i czuje, jest dużo momentów, gdy czytelnik zostaje z nią sam na sam i obserwuje jej różne drobne zachowania (modlitwę, drobne czynności w domu, reakcje na piękno przyrody) oraz sporo reminiscencji z jej przeszłości, dzięki którym możemy lepiej zrozumieć jej motywy. To wszystko tworzy wrażenie, że takie piękno i zdolność budzenia sympatii jest pewnie w każdej kobiecie, o ile tylko wystarczająco dobrze się ją pozna i zrozumie. Pomimo dowolnych defektów w wyglądzie (jak będziecie czytać, zwróćcie uwagę na dobrze zakamuflowany, jedyny opis wyglądu Natalii – nieco ryje beret) i dowolnej ilości wad. Bardzo to ładne i personalistyczne.


Podsumowując, dużo jest u Krúdyego treści, dzięki którym czytelniczka-kobieta może odetchnąć z ulgą i odpocząć myślowo od wymagań, jakie stawia jej dzisiejsza epoka.


Ale żeby nie było, że Sindbad i Laur dla Natalii to agitki nawołujące kobiety do zarzucenia pracy nad sobą, osunięcia się w manipulację, rozpacz albo depresję. Wady pozostają tam wadami. Niektóre są opisane w tak zjadliwy sposób, że można naprawdę nabrać motywacji, by je u siebie zwalczyć – mnie szczególnie utkwiła w pamięci pani Banatvari z Sindbada, podstarzała romantyczka, która zachwyca się sobą, jak to potrafi rozmawiać ze zwierzętami i uzdrawiać drzewa, i nachalnie namawia Sindbada, by przeprowadził się z nią na wieś. Jej opis jest tak upiorny, że można naprawdę zatęsknić za odrobiną realizmu i opanowania – na przykład takiego, jak we współczesnych poradnikach. Na początku notki znęcałam się też trochę nad współczesną mentalnością, w myśl której kobiecie w dziedzinie uczuć nie ma na niczym zbytnio zależeć. Po lekturze Sindbada można trochę utwierdzić się w przekonaniu, że rzeczywiście nie ma sensu angażować się na śmierć i życie w coś, co nie jest tego warte – bo po prostu szkoda tego życia. Zobaczcie sceny z Sindbada, gdzie pojawia się motyw samobójstwa i zwróćcie uwagę na reakcje głównego bohatera. Cynizm, który leczy.


Tak więc warto czytać Krúdyego. Dla klimatu, surrealizmu i afirmacji kobiecości. A jeśli kogoś to nie przekonuje, to warto również dla frazy. O, na przykład coś takiego. Idę o zakład, że to nie jest o tym, o czym myślicie:

Dusza rozpołowiła się na dwie części, a lepsza jej część wypuszczała kwiaty. W swoich krokach odczuwała drobne gorliwe kroczki jeszcze kogoś innego. Ktoś zdecydowanie z nią szedł, ktoś – kogo nie mogła zobaczyć, nie mogła dotknąć – było to raczej tylko odczucie, nowe, przyjazne i nieskończenie uspokajające... Czuła, że ktoś inny jeszcze patrzy jej oczami i nie znajduje wcale świata takim nudnym, jak ona sama do tej pory. Mały cudzoziemiec radował się nawet widokiem emerytowanych urzędników, którzy w Viziváros gromadnie wychodzą wieczorami na wyboiste ulice, tam gdzie wśród niektórych domów ciągnie się żelazne ogrodzenie, aby przechodzień nie mógł wejść do domu przez okno na parterze. (Laur dla Natalii, s. 152)

Niestety, zarówno Sindbada, jak i Laur dla Natalii dość ciężko zdobyć, bo ukazały się w pojedynczych nakładach, w tym Laur... w ilości zaledwie 1000 sztuk. Ma to pewien plus, bo możecie poczuć się trochę wyjątkowi za małe pieniądze (w grę wchodzą tylko antykwariaty lub używane egzemplarze na aukcjach internetowych). Co do Sindbada, to jeśli jesteście wrażliwi na opinię otoczenia, zaplanujcie lekturę tak, by nie wychodzić z tą książką z domu. Zobaczcie sobie na Google Grafika, jaką to ma okładkę.


Straszna szkoda, że nie przetłumaczyli nam więcej Krúdyego. Oprócz wspomnianych tu powieści miałam okazję czytać jeszcze trzy opowiadania z końcowej fazy jego twórczości, w angielskim przekładzie. Są zupełnie inne. Ta cała koncentracja na kobiecości jest całkowicie nieobecna. Pojawia się za to bardzo współczesny, trochę schizolski neurotyzm. Tematem każdego z tych opowiadań jest jakaś wkręta związana z jedzeniem, konwenansami i tym, co inni ludzie o nas myślą. Też bardzo atrakcyjne.


Nie jesteście ciekawi, co się w jego pisarstwie zadziało w międzyczasie, że tak mu się odmieniło? Ja bardzo. A zatem, jeśli macie namiar na jakiegoś tłumacza z węgierskiego, może namówicie go, żeby wziął się za przekładanie Krúdyego? Wspomożecie polskie kobiety. I miłośników wkręcania.


Argov, Sherry. 2009. Dlaczego mężczyźni kochają zołzy. Warszawa: G+J Gruner + Jahr Polska.
Krúdy, Gyula. 1997. Laur dla Natalii. Przeł. Maja Paczoska. Warszawa: Burchard Edition.
Krúdy, Gyula. 2008. „Last cigar at the Gray Arabian”. The Hungarian Quarterly, issue: 190/2008, 7-20.
Krúdy, Gyula. 1988. Sindbad. Przeł. Aleksander Nawrocki. Warszawa: Almapress.
Krúdy, Gyula. 2008. „The journalist and death”. The Hungarian Quarterly, issue: 190/2008, 21-40.
Krúdy, Gyula. 2009. „The waiter's nightmare”. Southwest Review, Summer 2009, Vol. 94(3), 308(21).


wtorek, 13 października 2015

Kobiety mają fatalnie



Pamiętacie nowelkę „Sachem” Sienkiewicza? Nadal bywa lekturą szkolną. Opowiada o wodzu Indian występującym w cyrku. Koleś przedstawiał widzom porażający show, pomstował w nim na zbrodnicze stłamszenie swojego plemienia przez białego człowieka i groził, jak okrutnie zemści się na Europejczykach. Jednak w chwili, gdy białą publiczność ogarniało przerażenie, że wódz zaraz zrobi coś strasznego, ten kończył przedstawienie i zaczynał pokornie zbierać datki ze słowami: „Co łaska dla ostatniego z Czarnych Wężów!”.


Ja dzisiaj zrobię podobnie. Przedstawię Wam zaraz kilka dramatycznych obrazków o tematyce społecznej, a kiedy już prawie uwierzycie w moje bezinteresowne zaangażowanie w sprawę, przejdę do części merkantylnej, czyli bezczelnie wcisnę Wam książkową polecankę, dla której wcześniejsze obrazki będą jedynie swojego rodzaju wzmocnieniem.


Uwaga, zaczynamy.


Kobiety mają fatalnie we współczesnej kulturze. I to na sposoby, o jakich nie śniło się feministkom, czy – bardziej poważnie – miejskim ośrodkom pomocy rodzinie. Dziś będzie o sprawach lżejszego kalibru, co nie znaczy, że pomijalnych.


Na przykład taka mała kwestia językowa: określenie „atencyjna *&$%!@#”. Z angielskiego attention *&$%!@#. Internety określają tak osobę, która chce za wszelką cenę zdobyć zainteresowanie i poklask otoczenia, głównie przez zamieszczanie koszmarnej ilości kokieteryjnych zdjęć w mediach społecznościowych lub wywnętrzanie się ze swoich nienadających się do sfery publicznej problemów i domaganie się uwagi. A teraz zobaczcie, jakie to okropne.


Politycznopoprawnościowa tendencja wydaje się iść w kierunku tego, by nie stygmatyzować osób lekko się obyczajowo prowadzących, m.in. nie nazywać ich *&$%!@#. Nie mówię, że to źle, bo co dobrego może wyniknąć z wyzwisk pod adresem kogokolwiek. Ale mam wrażenie, że podczas gdy bardzo nie wypada używać takich słów wobec osób, które raczej jawnie i świadomie łamią pewne obyczajowe tabu, to jednocześnie jak najbardziej wypada nazwać atencyjną *&$%!@# dziewczynę, która robi rzeczy całkowicie neutralne - np., de facto, częściej niż inni ma ochotę w niebezpośredni sposób spytać znajomych, czy ładnie wygląda. Kiedy sobie pomyślę, jakie to pragnienie zainteresowania jest ludzkie, to coś mi się w środku przewraca na myśl, że można to tak ohydnie nazywać. Co tam przewraca się. Mam ochotę złapać za fraki i mocno potrząsnąć każdym, kto tego określenia kiedykolwiek wobec kogokolwiek używa.


(Atencyjne) ladacznice odhaczone, to teraz dla odmiany coś bardziej madonnowatego. Kobiety z przeciwnej flanki – te ponadprzeciętnie wstrzemięźliwe – też miewają fatalnie. Na przykład, pod artykułem o dziewicach konsekrowanych (świeckich osobach ślubujących celibat) w Dzienniku Łódzkim niejaki Oświecenie napisał: „Jedyna korzystna wartość dla społeczeństwa jest taka, że osoby z tak wypranym mózgiem nie będą się rozmnażać.”1.


Podobna opinia powtarza się w komentarzach jeszcze przynajmniej raz i nie od razu widać, jak bardzo jest złowroga. A przecież uznawanie, że to dobrze, jeśli osoby odmienne od nas się nie rozmnażają, bo wtedy będzie takich mniej – to w sumie eugenika, w sensie nie zideologizowanym, ale tym prawdziwym. A wszystko tylko dlatego, że kobieta zdecydowała się powstrzymać się od czegoś, od czego, według użytkownika Oświecenie, powstrzymywać jej się absolutnie nie wolno.


To jeszcze jeden obrazek – tym razem fikcyjny, a nawet okołofantastyczny. Z kilku czytanych ostatnio tekstów ułożył mi się taki oto smutny kolaż o hipotetycznej kobiecie-fantastce. Wyobraźcie sobie taką małą Krysię z Chłopców 3 Ćwieka – pisałam już o niej wcześniej – której kolega pożyczył Wojnę światów Wellsa, bo stwierdził, że Krysia jest fajniejsza i mądrzejsza, niż inne dziewczyny.


Później taka Krysia dorasta, zaczyna czytać cykl Kuzynki Pilipiuka i trafia tym samym do grona „panien zniesmaczonych swoimi niemądrymi koleżankami” – takie, według krytycznego wobec fantastyki tekstu Michała R. Wiśniewskiego, zostają wszak fankami Kuzynek.2 Krysia traci zatem więź z przyjaciółkami, co jest smutne – no, ale przecież zostali chłopacy, myśli sobie, oni potrafią ją przecież docenić, oni będą uważać, że jest fajna – jest przecież fantastką, a jeden pożyczył jej nawet kiedyś Wojnę światów.


I tu Krysię spotyka niespodzianka, bo w międzyczasie ukazał się pewien tekst jednego z chłopaków wywodzących się z fandomu, a konkretnie Łukasza Orbitowskiego. Z owego tekstu wynika poniekąd, że dla takich, jak ona, nie ma już właściwie miejsca. Faceci nie potrzebują już otrzaskanych, pokrewnych im intelektualnie Kryś. Na czasie jest dziewczyna w stylu disco polo – taka, która „[n]ie będzie kumpelą ani przyjaciółką, ale gorącą kochanką, ewentualnie dobrą żoną i owszem”.3 Krysia słyszała kiedyś, że te wszystkie role można, a nawet warto łączyć, ale to było dawno temu. Teraz pozostał jej już tylko śmietnik historii popkultury.


(Tej hipotetycznej biografii można jeszcze dorobić wątki poboczne. Na przykład założyć, że Krysia po drodze do dorosłości naoglądała się jeszcze jakichś Księżniczek Lei i innych Łanderłumenów, a zwalczająca marysuizm współczesna popkultura wmówiła jej, że bycie silną postacią kobiecą jest w dechę. No więc Krysia się do takiej silnej postaci kobiecej upodobniła, po czym społeczeństwo uświadomiło jej, że to w sumie fatalnie i niekobieco, a tak w ogóle to niech schodzi z drogi, bo jest silna i sama sobie poradzi, podczas gdy społeczeństwo musi lecieć, by ratować i obdarzać względami jakąś Mary Sue.)4


Kultura nas nienawidzi. To nie jest wina ludzi ani nurtów, to jakaś paskudna bezwładność systemu, która znieważa, tłamsi i ignoruje i madonny, i ladacznice, i równe dziewczyny z tomem Pilipiuka pod pachą. Jak jesteśmy delikatne i nienarzucające się intelektualnie, nazywają nas karynami bądź typowymi piwami z sokiem, robią paskudne strony z naszymi zdjęciami i prześmiewczymi cytatami, a kiedyśmy silne i inteligentne, to odmawiają nam de facto statusu kobiety i się nas niby boją. Obojętnie jakie byśmy nie były, współczesny dyskurs po prostu się na nas wypina.


Skoro więc współczesny dyskurs się wypina, to i my tak kobiety, jak i ci, co im dobrze życzą, czyli pewnie wszyscy – miejmy w nosie współczesny dyskurs.


Zignorujmy zatem choć przez chwilę to, co nam jadowicie szepcze złośliwy, internetowy zeitgeist, wyłączmy disco polo jeśli akurat leci i pozwólmy, by literacko odtruł nas ktoś, kto – pomimo tego, że sam był facetem, żył w czasach, gdy feminizm ledwie blechtał się w pierwszej fali, pisał o rzeczach bez mała kontrowersyjnych a i sam ponoć nieraz niezbyt ładnie poczynał sobie z kobietami – w swoich książkach kobiety wyjątkowo, moim zdaniem, rozumiał i niesamowicie doceniał.


Czyli Gyula Krúdy.


Ale to następnym razem. Można już zacząć obczajać. Co łaska dla ostatniego wodza Indian.


P.S. Tak na wszelki wypadek – wpis nie ma charakteru osobistego. Nikt mnie nie zdołował ani nie zwymyślał, problemy stanu konsekrowanego są mi obce z powodu braku powołania do tegoż, nawet Wojny światów jeszcze nie czytałam, a to, jak wiadomo z powyższej notki, czyni mnie nieledwie kuloodporną. Ot, rozkmina.



1Matylda Witkowska. 22 kwietnia 2015. „Konsekracja dziewic w Łodzi. 29-letnia zgierzanka postanowiła zostać dziewicą do śmierci [ZDJĘCIA]” (http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/3833633,konsekracja-dziewic-w-lodzi-29letnia-zgierzanka-postanowila-zostac-dziewica-do-smierci-zdjecia,id,t.html?cookie=1)
2
Michał R. Wiśniewski. 2014. „Ideologie w pułapce metafor, czyli czytanie fantastyki szkodzi”
, Gazeta Wyborcza (http://wyborcza.pl/1,75475,17173964,Ideologie_w_pulapce_metafor__czyli_czytanie_fantastyki.html#ixzz3nvUy8BFw)
3
Orbitowski, Łukasz. 2015. „Miłość w rytmie disco polo”.
Kafeteria (http://kafeteria.pl/styl-zycia/milosc-w-rytmie-disco-polo-a_9417)
4
Tu żadnym odniesieniem nie dysponuję – bazuję na sumie obiegowo zasłyszanych opinii na temat tzw. silnych kobiet.

poniedziałek, 5 października 2015

Ja kontra szlagiery sprzed lat

Od jakiegoś czasu, nie całkiem z własnej woli, słucham stacji z przebojami retro o nazwie Radio Pogoda. Nadaje głównie utwory z lat od 40-tych do 60-tych.

Niektóre z tych kawałków potrafią zadziwić w warstwie tekstowej. Ostatnio urzekł mnie na przykład taki, emancypacyjny i podtrzymujący na duchu tekst dla facetów promujący tańczenie twista:

„Do twista zbyteczne są lakierki
Do twista nie musisz mieć partnerki
Ni Hani, ani Ani, ani Hani, ani mnie
Bo twista i solo tańczy się!”1

Spróbowałam sobie wyobrazić adresata lirycznego tego kawałka – kogoś, kto usłyszałby to i stwierdził: „Kurde, no faktycznie! Skoro nie trzeba do tego ani lakierków, ani baby, to ruszam w tan!” Całkiem sympatyczny obraz.

Trafiłam też na taki fragmencik – nie mogę tego znaleźć nigdzie w necie i boję się, czy się nie przesłyszałam: „Sam raz tracisz czas, dwa razy we dwoje”. Jeśli to naprawdę tak leciało, to jestem pod wrażeniem cudownej absurdalności tych słów. Na fasadzie USC w pewnym uroczym polskim mieście widnieje napis „Sam żyjesz raz, dwa razy we dwoje” (o tym, skąd ten cytat pochodzi, Internet również milczy). Już to jest czarująco głupie (bo niby czemu dwa razy? zbiorowa, małżenska schizofrenia?), a co dopiero wariant ze zdublowanym traceniem czasu.

Albo utwór „Release me” Engelberta Humperdincka, w którym koleś prosi dziewczynę, by go od siebie uwolniła bo zakochał się w innej i ciśnie jej, że jej usta są zimne a tamtej – ciepłe, a poza tym to byłby grzech, gdyby zmarnował sobie życie będąc z nią nadal. I znów – wyobraźcie sobie to jako scenkę obyczajową, że gość mówi tak do kogoś naprawdę – toż to spełniony sen Witkacego o teatrze absurdu. Podobno „Release me” było hymnem przemian obyczajowych ok. roku 1968 w Stanach – porzucana dziewczyna była alegorią starego porządku rzeczy.2 Jest to cudny argument dla tych, którzy chcieliby z kolei cisnąć przemianom obyczajowym roku 1968. Jeśli ich sztandarowym utworem był tak głupi, cyniczny kawałek, to coś przecież musiało być z nimi nie tak.

Nie angażując się tu w ciśnięcie rewolucji 1968r., powiem jednak, że słuchając Radia Pogoda, namierzyłam przynajmniej jedną rzecz, którą owa rewolucja zepsuła. Tym czymś są teksty piosenek miłosnych.

To prawda, że te wszystkie „o mnie się nie martw”, i „nie bądź taki szybki Bill”, i „dla takich jak ty słoneczny bywa każdy szary dzień”, i „prześliczna wiolonczelistka”, i „ta ostatnia niedziela” potwornie się już zgrały, ale jakby tak sobie znowu każdą z tych piosenek zwizualizować, to wychodzi z nich bardzo pełny, tchnący realizmem obraz relacji międzyludzkich. Jest i ciepło, i odrobina tkliwości, i zachwyt, i ironiczny dystans, i ulga z pozbycia się natręta i desperacja, kiedy się coś ważnego straciło. Brakuje w tej palecie skrajności – bezpośredniej zmysłowości z jednej i cielęcego, bezkrytycznego uwielbienia z drugiej strony. Ale może dzięki temu te teksty są takie wyważone i budzą zaufanie. Łatwiej sobie wyobrazić, że ktoś rzeczywiście mógł się czuć w taki sposób.

Porewolucyjnym” piosenkom o miłości natomiast często nie ufam. Dawniej ludzi niby byli romantyczniejsi, a bycie ze sobą do końca życia – bardziej propsowane. O miłości śpiewano jednak z reguły trzeźwo i ironicznie. Dziś z kolei, kiedy niby tacy jesteśmy wyzwoleni i pragmatyczni, i jak donosi „Halo ziemia”, nawet tęsknić już nie umiemy, musimy ciągle wysłuchiwać tekstów o tym, jak bardzo Ona jest tą jedyną a jej miłość – sensem życia. Generalnie w tym samym stopniu jest dla mnie niewiarygodny tuż-porewolucyjny Mick Jagger wylewający rzewne łzy przy rozstaniu z Angie, jak i zeszłosezonowy Omi, wychwalający idealne cechy swojej cheerleaderki i niemogący się doczekać oświadczyn i pewnie bycia z nią aż po grób. Tajasne. Bo nie czytamy wszyscy Pudelka i nie wiemy, jak wyglądają relacje romantyczne w szołbiznesie.

Tak więc w kwestii tekstów szlagiery retro wygrywają u mnie ze szlagierami nieretro. Ale tylko w kwestii tekstów, bo jeśli chodzi o muzykę, to odkryłam, słuchając Radia Pogoda, pewien mroczny sekret.

Wszyscy wiedzą, że mieliśmy szanse stać się drugą Irlandią. W dziedzinie muzyki folk. Być może, gdyby historia potoczyła się inaczej, nasze oberki byłyby równie znane i uwielbiane przez wielbicieli world music, jak irlandzkie jigi i reele. Ale tak się nie stało, bo przyszedł PRL, źli panowie i panie z miasta zaczęli jeździć na wieś i uczyć wiejskich muzykantów, jak mają „właściwie” grać własną muzykę, a powstała w wyniku tego zunifikowana, ugrzeczniona papka zaczęła być do znudzenia grana w radio, wzbudzając niechęć kilku pokoleń Polaków do wszystkiego, co ludowe.

Jako entuzjastka muzyki tradycyjnej czuję się przekonana tą narracją i jestem zła na to, co się wtedy, w PRLu, stało. Przyzwyczaiłam się jednak myśleć o tym w kategoriach opresyjności: ktoś przyjechał z zewnątrz, coś nam odgórnie narzucił, coś nam, wbrew naszej woli, zabrał.

Tymczasem gdy tak sobie słuchałam szlagierów retro, coś zaczęło mi brzmieć znajomo. Ta maniera w wokalu, ten zanoszący się sobą, figlarny klarnet, ta ściana skrzypiec, ta harmoszka – przecież to te same rzeczy, które popsuły mi „moją” muzykę tradycyjną, odebrały jej dzikość i emocje, sprawiły, że – w PRLowskim wykonaniu – stała się obciachowa.

A zatem źli państwo z miasta to tylko jedna strona tej historii. Drugą jest to, że PRLowska wersja muzyki ludowej była inna od archaicznej dlatego, że po prostu włączono do niej to, co się wtedy podobało, było modne, przy czym się tańczyło na prywatkach i poznawało pierwsze miłości; to, co przywoływało – jak głosi slogan Radia Pogoda – najpiękniejsze wspomnienia. Te okropne mazurki z radia – to przecież był neofolk tamtych lat. Kto wie, może za 50 lat ludzie będą się krzywić z niesmakiem na Same Suki czy Kapelę Ze Wsi Warszawa, że to takie, blee, knajacko hipsterskie i transowe.

Żadne to w sumie odkrycie, ale nie patrzyłam tak na to dotąd.

Zresztą porównajcie sami, czy taki przykładowy PRLowski ludowy kawałek „z radia” nie jest rzeczywiście czymś w połowie drogi między szlagierem retro a muzyką ludową w archaicznym stylu.
Przykładowy szlagier retro: Stenia Kozłowska „Będę czekać”
A to muzyka ludowa grana bardziej archaicznie: Józef Zaraś, archiwum „Muzyki Odnalezionej”

Podsumowując, ja vs przeboje retro – 1:1. Plus za życiowe teksty o uczuciach, minus za popsucie muzyki ludowej. Chyba, w ramach buntu, nie zmienię zatem gustów muzycznych i nadal ograniczę się do słuchania dawnych szlagierów tylko wtedy, gdy zmuszą mnie do tego przyczyny zewnętrzne.

1„Wesoły twist”, wyk. H. Majdaniec, http://www.tekstowo.pl/piosenka,helena_majdaniec,wesoly_twist.html
2Niestety Wiki: https://en.wikipedia.org/wiki/Release_Me_%281946_song%29