Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy.
Początek "Miasta złudzeń", dziejący się w Leśnych Domach, jest bardziej hygge niż zapewne niejeden poradnik hygge. |
„Miasto
złudzeń” to historia Falka, humanoida o "wyczyszczonej" pamięci,
odnalezionego przez mieszkańców Domu Zove – prostych osadników,
jednych z nielicznych ludzi zamieszkujących Ziemię wiele lat po
wygaśnięciu jej dawniejszej cywilizacji. Nie mogąc znaleźć
swojego miejsca w społeczności, Falk decyduje się opuścić Dom i
ruszyć na wyprawę poprzez bezdroża i osady leżące na terenie
niegdysiejszych Stanów Zjednoczonych do miasta Es Toch, by poznać swoją prawdziwą
tożsamość, a także zmierzyć się ze złem uosabianym przez wrogie
ludziom i całej Ekumenie, kontrolujące Ziemię plemię Shinga.
Zacznę
może od kwestii samej, najprostszej, hedonistycznej przyjemności
czytania. Podczas gdy „Świat Rocannona” ucieszył mnie wizualnie
krajobrazami tak wzniosłymi, że od perspektywy czasem kręciło się
w głowie a „Planetę wygnania” miałam za powieść bardzo, na
poziomie historii indywidualnych bohaterów, optymistyczną, „Miasto
złudzeń” w swojej pierwszej części wywołało we mnie uczucie
błogości. Nie ma w tym żadnej wyższej filozofii: po prostu dobrze
czytało mi się o Domu Zove, o pięknym lesie wokół niego, o
ludziach zajmujących się z chęcią nieskomplikowanymi rzemiosłami
i zdolnych do prostej dobroci zarówno wobec siebie nawzajem jak i
wobec niespodziewanego przybysza, i o radosnym, jasnym romansie
między głównym bohaterem a jedną z mieszkanek Domu – Parth.
Przypuszczam, że właśnie dla takich wrażeń ludzie czytają te
wszystkie książki o rzucaniu korpo i budowaniu winnicy w Toskanii.
(Czasem się zastanawiam, czy nie powinnam zmienić czytelniczego
repertuaru, bo co się dorwę do ambitnej fantastyki, to włączają
mi się jakieś tendencje dezercyjne. Trzeba jednak przyznać, że
sama autorka podaje całkiem górnolotne wyjaśnienie obecnego w
książce kultu prostoty życia, pokazując, że niektórzy Ziemianie
zapamiętali w zniekształconej formie przemyślenia Henry'ego Davida
Thoreau.)
Co
do wrażeń sensorycznych, w „Świecie Rocannona” podobały mi
się opisy zimna i gorąca, a w „Mieście złudzeń” mamy z kolei
sporo mogących podobnie mocno działać na wyobraźnię kontrastów
światła i mroku. Powieść zaczyna się od ocknięcia się Falka po
utracie pamięci – ma to miejsce w całkowitej ciemności, która
ustępuje dopiero przy dotarciu do osady Zove. Na końcu książki
bohaterowie ponownie pogrążają się w ciemności. Podczas ponownej
nauki podstawowych ludzkich czynności po swojej amnezji Falk
przyrównuje zdobytą wiedzę do małe świeczki palącej się na
ciemnym polu – gdy natomiast rusza już na swoją wyprawę i
znajduje się w obcej nieprzyjaznej okolicy, wychodzące zza chmur
słońce dodaje mu otuchy i umacnia w powziętym zamiarze. W innym
miejscu wędrówki, gdy po dłuższym odcinku położonym z dala od
jakichkolwiek osad ludzkich główny bohater widzi światło jakiegoś
domostwa, znów mocno reaguje emocjonalnie: „To światło, świecące
z daleka poprzez mrok wzruszyło go do głębi” (s. 253).
Oczywiście, śledząc wątek światła i mroku, mogłam się była
domyślić, że tak ogólny, nasycony symboliką temat został już
na pewno wcześniej opisany przez zawodowców. I rzeczywiście,
choćby anglojęzyczna Wiki podaje, że temat światła i mroku w
„Mieście złudzień” opisał niejaki Douglas Barbour,
przypisując im znaczenie związane z opartą na harmonii
przeciwieństw filozofią tao.1
Choć ten trop jest wielce zasadny, a bezpośrednie nawiązania do
taoizmu pojawiają się w samej fabule książki, mnie podczas
lektury obrazy światła i mroku po prostu działały na wyobraźnię
wizualną, ewentualnie kojarzyły się kryptoteologicznie.
Kontynuując
wątek kontaktu z Innymi, który podjęłam w poprzednich notkach, z
początku wydawało mi się, że w „Mieście złudzeń” trop się
urywa i tym razem nic o dialogu z obcymi rasami i światopoglądami
nie znajdę. Po namyśle stwierdziłam jednak, że można na ten
temat wyciągnąć z „Miasta złudzeń” całkiem sporo, jeśli
zamiast z mieszkańcami Domów czy z Falkiem, czytelnik spróbuje się
zidentyfikować z wrogimi Shinga – z ich cywilizacyjną wyższością
wobec innych bohaterów i narzuceniem tym innym – niby to dla ich
dobra – wymyślonego przez siebie, opresyjnego sposobu życia.
Opresja wobec kultur mniej rozwiniętych brzmi zapewne znajomo, i
nie zawstydzić się przy tym wątku w książce nie sposób,
niezależnie jak bardzo niepoprawnym politycznie by się nie było. A
to dla tego, że Le Guin pokazuje, że podstawą reżimu Shinga jest
kłamstwo, które jest uznawane za moralne zło przez chyba każdy
system etyczny, również przez systemy politycznie niepoprawne.
Możemy więc powstydzić się wszyscy razem.
Jeśli
chodzi o tematykę kłamstwa, to właśnie ono staje się tu
nośnikiem „gęsioskórkowatości”, która stanowi dla mnie
kolejne lekturowe wrażenie łączące dotychczasowe części cyklu
Hain. Trochę creepy są tu
mieszkańcy tytułowego miasta złudzeń - Es Toch, przyjemny czytelniczy lęk mogą też budzić
wzmianki o „dziwnościach” poszczególnych społeczności Ziemi
odwiedzanych przez Falka (również spowodowanych przez kłamstwo, bo będących efektem wpływów Shinga). Najbardziej niepokojące były dla mnie
jednak mówiące zwierzęta. Przy fragmencie z dzikiem, który mówi
do Falka „Aach, aach, człowieku, myśl do mnie” „niewyraźnym i
matowym głosem dobywającym się z pokiereszowanego ryja” (s. 242)
przez chwilę trochę bałam się być sama w pokoju. To wrażenie
„gęsioskórkowatości”, sam fakt występowania mówiących
zwierząt i stopniowe odkrywanie przez czytelnika prawdy o okrutnie
traktowanej, żyjącej w kłamstwie społeczności, trochę kojarzy
mi się z wątkiem Królikarni Sideł w „Wodnikowym Wzgórzu”
Richarda Adamsa.
Źródełko
z Wiki podpowiada, że w „Mieście złudzeń” pojawia się wątek
feministyczny w postaci krytycznie przedstawionej mizoginii
społeczności Pszczelarzy.2
Szczerze mówiąc, nie zauważyłam tego podczas lektury i
zastanawiam się, czy tak jak np. u Lema wątki naukowe,
tak u Le Guin nie zestarzała się przypadkiem warstwa dotycząca
tego rodzaju sprawiedliwości społecznej. Mam wrażenie, że to, co
ona opisuje w kwestiach płci i obyczajów, dla współczesnych
social
justice warriors (i
w sumie dla kogokolwiek) może
być zbyt mało radykalne: „wojownicze” wątki giną pośród
obrazów bardzo tradycyjnych społeczności i spolaryzowanych ról
płciowych. Z kolei czytelnik spragniony obyczajowej tradycji i
esencjalistycznego romansu, kiedy po serii wątków, które mogą mu
się spodobać (takich jak zakończona „morałem” historia z
Estrel) książka robi się na chwilę bardziej „bezpruderyjna”,
może odczuć konfuzję – trochę jak w towarzystwie szacownej
cioci czy wujka, który/a nagle rzuca na rodzinnym spotkaniu pieprzny
dowcip, żeby pokazać, jak to on/a rozumie młodzież.
Lektura
pierwszej części powieści zbiegła mi się z podczytywaniem
„Świętych codziennego użytku” Szymona Hołowni i niektóre
wątki uroczo mi się kontaminowały. Reakcja mieszkańców Domu Zove
na przybycie Falka – nakarmienie go i opieka nad nim pomimo
poważnych wątpliwości co do tego, czy nie jest groźny –
kojarzyła mi się z historią o św. Janie Ruskim i ewangelizacji
przy pomocy miski zupy tudzież z maksymą bł. Urszuli
Ledóchowskiej: „Bądźmy dobre i dla dobrych, i dla złych, dla
wielkich i dla małych, dla dzieci i dorosłych, dla zwierząt, dla
kwiatów, dla wszystkich stworzeń”.3
Delikatność i czułość relacji Falka i Parth na jej samym
początku, z czasowo wyciszonymi choć obecnymi zmysłami,
przywodziła mi na myśl życie małżeństwa dwojga świętych:
Marii i Luigiego Beltrame Quattrocchich. Wątek myślomowy jako
najszczerszej, doskonalszej od innych form komunikacji powiązał mi
się ze św. Teresą z Ávila
i jej praktyką modlitwy myślnej, a niefrasobliwość Falka, który
wyruszając w podróż, nie do końca wiedział, dokąd i po co idzie
– z historiami świątynnej wdowy i, ponoć nieco nieogarniętego
życiowo, bł. Rafała Kalinowskiego. Końcówkę powieści
doczytywałam natomiast przy dźwiękach soundtracków Maxa Richtera
i finalne zagadki, z zamieniającymi się miejscami prawdą i
kłamstwem, przeskakiwały mi w wyobraźni w takt muzyki jak
cegiełki. Oczywiście wiem, że to wszystko nie wnosi nic do
ogólnego odbioru „Miasta złudzeń”, ale mamy postmodernizm i
ponoć wszystko już było, więc czuję się w obowiązku napisać
Wam cokolwiek, czego o tej książce nie powiedzieli inni, bo jeszcze
mi tu uśniecie.
Zajrzyjcie
też koniecznie do wpisów pozostałych uczestników wyzwania: Rusty,
Ziuty,
Gryzipióra
i Pyzy!
1 Barbour,
Douglas, "Wholeness and Balance in the Hainish Novels"
published in Ursula K. Le Guin (Modern Critical Views), ed.
Harold Bloom, (New York, NY: Chelsea House Publishers, 1986) pages
24-25. , za: Wikipedia, „City of Illusions”.
2 Spivack,
Charlotte. Ursula K. Le Guin, (Boston, MA: Twayne Publishers,
1984), s. 20, za: Wikipedia, „City of Illusions”.
O, ja bym jeszcze do śledzenia kwestii związanych ze światłem i mrokiem dodała też i to, że najbardziej problematyczną dla otoczenia rzeczą w Falku są jego oczy -- więc chociażby w scenach z obozu Basnasska, by uratować bohatera Estrel musi przewiązać mu oczy (musi się pogrążyć zatem w ciemności -- a ten ostateczny ratunek, na końcu, to znowu, jak zauważyłaś, odejście w ciemność).
OdpowiedzUsuńAa, faktycznie! Zaczyna mi chodzić po głowie, że można by pewnie wyciągnąć fajne interpretacyjne rzeczy, gdyby to, gdzie się w tej książce pojawia światło i mrok, przedstawić graficznie i wyciągnąć wnioski. Ale to już byłoby dość czasochłonne i bardzo fangirlowskie/fanboyowskie zajęcie ;)
UsuńO rety, gdyby to tak zrobić, byłoby świetnie -- ja bym czytała/oglądała :-D. No bo w końcu jak już fangirlować/fanbojować, to czemu nie Le Guin, która jest taką dobrą pisarką :-)!
UsuńJa osobiście uwielbiam zachowania fanowskie wobec niepopkulturowych klasyków :)
UsuńBardzo mi się podoba twoja interpretacja i chciałabym przeczytać esej o martyrologii jako cesze wszystkich dotychczasowych bohaterów wyzwania.
OdpowiedzUsuńDzięki! Hmm, coś w tym jest - każdy z nich poświęcił się dla sprawy, każdy stał się postacią mityczną, do tego Rocannon ma planetę a Agat - ród pod swoim "wezwaniem". W dodatku jest podobne, jak w zbiorczych hagiografiach, bogactwo ról życiowych: Rocannon - szkolarz i włóczęga dla dobra sprawy (jak np. św. Jacek), Agat - szczęśliwy małżonek (św. Joanna Beretta Molla), Falk/Ramarren - materiał na męczennika (bardzo wiele przykładów).
UsuńTym, co nie pasuje mi w koncepcie, że bohaterowie Hain to tacy para-święci (a nie tylko zwyczajne postaci mityczne, ojcowie-założyciele) to fakt, że nie bardzo widać tę wspólną, wielką, piękną sprawę, dla której się poświęcają. Ekumena? Rozumiem, fajna idea, ale nie widać, żeby na co dzień aż tak mocno zaprzątała im głowę, każdy z nich przynajmniej równie mocno jest skoncentrowany na własnej lub lokalnej agendzie. Generalnie sama idea Ekumeny - tworu politycznego, zapewne trudnego do wyobrażenia dla prostego człowieka, a w dodatku niedoskonałego i kontrowersyjnego - nie ma chyba takiej siły, jak motywacje wypływające z religii. Na podobnej zasadzie trudno mi sobie wyobrazić męczennika poświęcającego się za wartości Unii Europejskiej :) Ale dzięki za podrzucenie konceptu, poobracam go w głowie, może coś mi się jeszcze nasunie?
W "Lewej ręce ciemności" jest takie zdanie, że mobilowie ekumeny przybywają na nową planetę tylko z podstawowym bagażem. Bez broni czy cudownych gadżetów. To się kojarzy z misjonarzami.
UsuńTaaak! Pobrzmiewają mi też w tym mnisi iroszkoccy, którzy już w średniowieczu uważali, że najlepszy sposób głoszenia to indywidualny i pokojowy, no i podobne założenia ma też współczesna tzw. Nowa Ewangelizacja.
UsuńDzięki! Będę miała na względzie.
No i w'ogle "posyłam was jak owce między wilki".
UsuńJak nie wpis, to może prelekcja?
OdpowiedzUsuńSprawa jest otwarta, ale w sumie chyba bardziej zanosiłoby się już na wpis. Zobaczę, co się da zrobić :)
OdpowiedzUsuńMoże np. uda mi się coś trzasnąć na zakończenie wyzwania, jak będę miała dodatkowy materiał z trzech pozostałych książek. Bo o tych dotychczasowych to w sumie już Ci co nieco napisałam dwa posty powyżej :)
OdpowiedzUsuńWiem, ale to jest fajny temat.
OdpowiedzUsuńDobra, w takim razie jak tylko sczytam cały cykl, będzie o tym notka :)
OdpowiedzUsuń