Notka
napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K.
Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's
Guide to the Galaxy.
Autorka: Rusty |
Przeczytałam
„Planetę wygnania” drugi raz – pierwsze podejście było w
czasach nastoletnich – i naprawdę nie
wiem, czym sobie jako czytelniczka zasłużyłam na taką
optymistyczną historię. Nie pamiętałam podobnego uczucia z
pierwszego czytania (zresztą wtedy książka mi się nie podobała),
ale tym razem miałam wrażenie, że jest to historia o tym, jak to
wszystko potrafi się czasami w życiu udać. Nie ciągnę tego wątku dalej, polecam przekonać się na własną
rękę, i przechodzę do pomniejszych radości, jakie ta książka może potencjalnie przynieść czytelnikowi (jakkolwiek, biorąc pod uwagę wpisy pozostałych uczestników wyzwania, zdania są tu podzielone).
Tak
jak w „Świecie Rocannona”, i tu mamy planetę
zamieszkaną przez kilka ludów znajdujących się na niezbyt, jak na
ziemskie standardy, wysokim poziomie cywilizacyjnym: mieszkańców
Tewaru i ich współplemieńców, wrogich im gaalów oraz
nieuważanych za istoty ludzkie, choć wysoce inteligentnych
farbornów. Również podobnie jak w poprzedniej powieści, pojawia
się w „Planecie wygnania” wątek kontaktu plemion rdzennych z
zaawansowaną i dążącą do zjednoczenia mieszkańców różnych
planet cywilizacją Ekumeny. W obu książkach motywem spajającym
wewnętrznie opowieść o kontakcie są losy kobiecej bohaterki,
która stoi pomiędzy cywilizacją lokalną i przybyłą: w „Planecie
wygnania” jest to młoda dziewczyna o imieniu Rolery pochodząca z
Tewaru. Kolejne podobieństwo to fakt, że fabuły obu
powieści mocno siedzą w gatunkowych schematach. Są to jednak
inne schematy: podczas gdy „Świat Rocannona” to w dużej mierze
zgodna z jedną z klisz fantasy opowieść o wyprawie, w „Planecie
wygnania” mamy opis konfliktu
zbrojnego między dwoma plemionami okraszony historią miłosną.
Zastanowiło mnie, na ile właściwie te schematy gatunkowe są tu skuteczne. Czy „Planeta wygnania” to
dobra przygodówka fantasy i dobry romans? Jeśli chodzi o stronę
zbrojną i przygodową, chyba nie można narzekać – w powieści generalnie sporo się dzieje, główny wątek militarny zawiera kilka
znaczących zwrotów akcji a jego zakończenie nie jest oczywiste – w
pewnym momencie można się wręcz trochę pogubić co do
czytelniczych oczekiwań, jak akcja „powinna” się potoczyć.
Co
do romansu, kiedy czytałam „Planetę...”
pierwszy raz, historia głównej bohaterki i jej wybranka zraziła
mnie kiczowatymi dekoracjami i pozbawioną cudzysłowu zmysłowością
– i rzeczywiście, początek tej historii mógłby spokojnie być
zaadaptowany jako czuciofilm w uniwersum „Nowego wspaniałego
świata” Huxleya. Ale muszę przyznać, że teraz, przy drugim
podejściu, dałam się porwać historii Rolery i Jacoba. Jak by na
to nie spojrzeć, ma ona sporo zalet. Fajnie pracuje tu i sztafaż
fantastyczny (ładny motyw z telepatią, która jest normą w tym
uniwersum, ale u kochających się ludzi wykazuje szczególne
właściwości), i obserwacje obyczajowe (urokliwie
neurotyczny fragment, kiedy Rolery rozkminia, którym imieniem
najlepiej zwracać się do ukochanego, bo ten ma ich za dużo).
Ponadto, tak jak w wątkach miłosnych w „Świecie Rocannona”, znów pojawia się miła anarchia w stosunku do europejskiego
wszechwzorca baśniowo-romansowego – tym razem polegająca na
tym, że najciekawsze rzeczy dzieją się nie przed, a po „żyli
długo i szczęśliwie”. A poza tym jest tu po prostu masa emocji,
wielkich słów i chwytów za serce, historia Rolery i Jacoba ma
szansę zrobić z czytelnikiem wszystko to, co romans zrobić
powinien, a przy tym wszystkim ma się jednak to poczucie, że nie, ja przecież
nie czytam romansidła, tylko coś ambitnego, bo to przecież Le
Guin!
Z
kwestii, które obiegowo można uznać za ambitne, nadmienię znowu
problematykę kontaktu „naszych” z Innymi
– tu, z tego, co widzimy na początku, „naszymi” są
jasnoskórzy, złotoocy ludzie z Tewaru a Innymi – ciemnoskóre,
niegdyś potężne ale obecnie osłabione plemię farbornów. Znów
jest więc tematycznie trochę tak jak w „Świecie Rocannona”
- obie książki sugerują, że z Innymi da się porozumieć i warto
to zrobić – ale sposób realizacji tematu jest inny. „Świat
Rocannona” był historią o tym, że Inni są dziwni i piękni w
swojej dziwności. „Planeta
wygnania” opowiada z kolei o tym, że przedstawiciele
innej kultury mogą nieść ze sobą coś, co nie tylko nie zagraża
„naszym” wartościom, ale wręcz jest z punktu widzenia tych
wartości prawdziwe i potrzebne (tu: nikłą, ale jednak zawsze jakąś tam szansę na kontakt z
haińską cywilizacją, który oznacza nie tylko dobrobyt i postęp,
ale też, poniekąd, możliwość powrotu Tewarczyków do prawdziwej,
galaktycznej ojczyzny i współbraci z pozostałych planet Hain), a
także o tym, że z Innymi warto, a niekiedy nawet trzeba
współpracować, aby uchronić się przed wspólnym
niebezpieczeństwem (tu: atak koczowniczego plemienia gaalów)
lub osiągnąć jakiś wspólny cel. Trochę kojarzy mi się to z tezą
Lecha Jęczmyka z „Dlaczego toniemy” o dialogu
chrześcijańsko-żydowskim, że nawet kiedy w kwestiach religijnych
nie sposób się dogadać, to nie znaczy, że nie można pożytecznie
podialogować np. o melioracji pól.
Jeszcze
jedno podobieństwo w moim odbiorze „Planety wygnania” i
poprzedniej opowieści ze świata Hain: ta przyjemna mentalna gęsia
skórka na wzmianki o zjawiskach tajemniczych i obcych dla świata,
w którym żyją bohaterowie powieści. Jeden z bohaterów nosi
imię Jonkendy – jakież to imię i nazwisko mogło zostać
skontaminowane, by po latach ustnego powtarzania uzyskać takie
brzmienie? Inny bohater – żyjący wszak w dość prymitywnej
społeczności – ma z kolei nazwisko-otczestwo Pilotson.
Poza tym dziwne zwyczaje mieszkańców Landinu (co upamiętnia ta
nazwa?) takie jak nienaturalne zachowania „godowe” czy obyczaj
picia rzadkiej zupy z trawy. Może to naiwne, ale na mnie te
wszystkie stopniowo odkrywane „dziwności” znów jakoś emocjonalnie podziałały. A może nie jest to aż takie naiwne, bo w sumie ten chwyt Le Guin to chwyt
pochodzący z fantastyki grozy. Według często tu ostatnio
przytaczanej definicji Smuszkiewicza i Niewiadowskiego groza
to wtargnięcie do świata opowieści obcego, niewytłumaczalnego
elementu, który zagraża zasadom działania tego świata. I w
„Planecie wygnania” też to mamy, z tym że tym razem to nasz ziemski świat
zagraża zasadom fikcyjnego uniwersum, w którym wychowała się
Rolery.
(Polecam także notki innych uczestników wyzwania: Rusty, Ziuty i Gryzipióra).
(Polecam także notki innych uczestników wyzwania: Rusty, Ziuty i Gryzipióra).
Le
Guin, Ursula K. 2015 [1966]. Planeta
wygnania.
Przełożył Juliusz P. Szeniawski, 117-218. [W:] Le Guin, Ursula K.
2015. Sześć
światów Hain.
Warszawa: Prószynski i S-ka.
Dużo przemyśleń i wniosków, chyba muszę też odświeżyć, bo nic nie pamiętam z tego utworu. Czuję się zachęcony!
OdpowiedzUsuńPs. Nasuwa mi się myśl, że klasyfikowanie Ursuli staje się jeszcze trudniejsze,ponieważ sama jest już klasykiem :-D.
Jak odświeżysz, to też koniecznie uzewnętrznij przemyślenia w tej czy innej formie - ciekawam!
UsuńA klasyfikowanie Ursuli jest cudownie trudne - ja dorzucę jeszcze fakt, że oprócz fantastyki pisuje znakomity ponoć mainstream :)