Notka
napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K.
Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's
Guide to the Galaxy.
Autorka: Rusty Angel |
„Świat
Rocannona” jest pierwszą częścią cyklu Le Guin opowiadającego
o rasie Hain, która zasiedliwszy dawno temu różne zakątki
Wszechświata, po wielu latach rozproszenia i braku kontaktu pomiędzy
poszczególnymi koloniami chce na nowo zjednoczyć się we wspólnocie
o nazwie Ekumena. W tej powieści poznajemy planetę Fomalhaut II,
zasiedloną przez kilka plemion/ras różniących się wyglądem i
zaawansowaniem cywilizacyjnym – m.in. żyjących pod ziemią
Gdemiarów, koczowniczych Fiia i przypominających ziemskie
średniowieczne rycerstwo Liuarów. Na planetę tę przybywa z ekipą
badawczą „kosmiczny etnograf” Gaveral Rocannon, który po
tragicznej śmierci swoich towarzyszy musi nawiązać współpracę z
przedstawicielami lokalnych plemion, by móc wrócić do domu, a przy
okazji zażegnać niebezpieczeństwo grożące nie tylko Fomalhaut,
ale również potencjalnie całej Ekumenie.
Miałam
silne przekonanie, że czytałam już wcześniej „Świat
Rocannona”, ale jednak nie. Szkoda, bo od razu widać, że to
powieść do parokrotnej lektury i te kwestie, które teraz tylko mi
zamajaczyły (symbolika naszyjnika Semley, wzmianka o podróżnikach
uznawanych za bogów we wstępie i jej relacja do całości historii,
tożsamość Strażnika Źródła i znaczenie sceny poświęcenia w
finale, powiązanie legend o tajemniczej rasie z tym, co drużyna
Rocannona znalazła przy końcu podróży), ładnie rozwiną się
przy drugim albo trzecim czytaniu. Mając za sobą dopiero
pierwsze, mogę podzielić się tylko odniesieniami do bieżączki i
pobieżnymi wrażeniami wyobraźniowo-zmysłowymi. Ale i tego
nazbierało się trochę.
Le
Guin, czyli kwestie społeczne. Tu kwestią społeczną nr 1 jest
relacja z przedstawicielami innej kultury i szacunku lub wrogości
wobec niej, a także sposób, w jaki można okazywać jej, hmm,
naukową, etnograficzną ciekawość.
Oczywiście,
ponieważ książka została wydana w 1966 roku, wszystko to jest
słodko staroświeckie. Gdzieniegdzie można się w tym dopatrzyć
ironii (gdy jeden z bohaterów gimnastykuje się językowo, by nie
nazwać Gdemiarów troglodytami i przechodzi na grzecznościowe
„trolle”), ale ogólnie te wszystkie momenty zdziwienia innością
mieszkańców planety i plastycznego skupienia się na cechach ich
odmiennego wyglądu, łącznie ze śmiałymi, subiektywnymi komentarzami na ich temat (w myślach bohaterów i w opisach), bardziej wyglądają na szczerą obserwację, że ludzie tak po prostu reagują, niż na satyrę na głupich,
uprzedzonych uczestników wyprawy.
To
podejście do tematu może się to podobać albo nie – na mnie
akurat ta wizja ciekawskiego, staroświeckiego „wglapienia się” bohaterów
w swoją wzajemną inność podziałała jakoś przewrotnie kojąco. W sytuacji, gdy w kwestiach
etnicznych jedni dopuszczają się dziś znieczulicy albo i
okrucieństwa a inni z kolei dywagują, jak straszną zbrodnią jest przebranie się na halołin za gejszę albo rastamana,
dobrze było na trochę zanurzyć się w świecie, gdzie kwestie
relacji między rasami są sprowadzone do wzajemnego zdziwienia, ciekawości, ale także bliskości i ciepła następujących
po zauważeniu wzajemnych różnic.
Łatwiej
i raźniej później wrócić do skomplikowanej rzeczywistości po
takiej bajce. A może i łatwiej jest, dzięki takim bajkom i wytchnieniu, które dają,
zachować się przyzwoicie, kiedy rzeczywiście spotka człowieka
jakaś trudna sytuacja na tle etnicznym? Tak czy inaczej – niech
żyje Urszula i jej nieaktualna metodologia z wczesnych książek.
To
zagapienie się i obcość przyczyniają się też w dużej mierze do
klimatu „Świata Rocannona”. Opisy wyglądu plemienia Gdemiarów
są w tak cudowny sposób creepy. Poza tym, wiele zjawisk,
które okazują się ważne dla akcji – np. środek lokomocji,
którym podróżowała Semley, czy tajemnicze miejsce wypalone w
lesie – oglądamy w książce najpierw z punktu widzenia „prostego”
ludu, nie rozumiejącego natury tych zdarzeń i przekazującego
informacje o nich szczątkowo i z zabobonnym przestrachem, przydając
im aury tajemniczości. To w sumie dość częsty chwyt, ale
strasznie lubię ten sposób budowania napięcia.
Wspomniałam,
że warstwa społeczna „Świata Rocannona” to był dla mnie
eskapizm i możliwość
ożywczego odpoczęcia od obecnych paradygmatów. Podobnie
odebrałam sposób opisania tu relacji międzyludzkich i obyczajów.
Te wątki dobrze się czyta, bo
są dość mało „opatrzone” w bieżącej kulturze. I tak,
mamy tu na przykład – jak często u tej autorki – dużo
niezwykle bliskich i ładnie sproblematyzowanych relacji międzyludzkich, które nie są relacjami
romantycznymi – nie tylko przyjaźń,
ale też opiekuńczość wobec słabszych, czy np. silna więź łącząca przełożonego i
służącego. Dalej – jest tu sporo niewinnej, niekojarzącej się
i nieepatującej nagości: nagość „etnograficzna” traktowana
jak kostium (niektóre kobiety z rasy Gdemiarów), nagość wędrowca
zażywającego kąpieli, czy też kombinezon ochronny, w którym
człowiek wygląda, jakby chodził na golasa, ale nikt się tym w tym
świecie zbytnio nie przejmuje. Pojawia się też w którymś
momencie porównanie międzyludzkiej, przyjaznej bezpośredniości do położenia
dłoni na nagiej skórze. Jeśli ktoś nasłuchał się ostatnio
za dużo bounce'owego rapu, może rozważyć przeczytanie „Świata
Rocannona” jako odtrutkę.
Kończąc
temat relacji, są w książce dwie przepiękne historie miłosne,
jedna na początku, jedna na końcu, trochę podobne do romansów
średniowiecznych, ale niespaskudzone konceptem dwornej miłości, za
to uzupełnione o współczesną uczuciowość. Kolejny raz podczas
swojego blogowania mam ochotę zakrzyknąć, że gdyby tak pisano
gatunkowe romanse, zostałabym ich fanką.
I
ostatnia kwestia, czyli wrażenia zmysłowo-wyobraźniowe.
Najpierw kwestia temperatury. Jako
czytelniczka, mam osobliwą wrażliwość na opisy ciepła i
zimna w literaturze, a Le Guin chyba jest z kolei na nie wyczulona
jako autorka. Co prawda w „Świecie Rocannona” nie było aż tylu
możliwości oddania kontrastów zimna i gorąca czy innych
termicznych niuansów, jak w pierwszej przeczytanej przeze mnie „Le
Guin” – w „Lewej ręce ciemności”-- ale i tak przy
fragmentach takich, jak „Młoda żona Durhala stawała wąskimi
bosymi stopami na zaśnieżonej podłodze, zaplatając pożar swoich
włosów i śmiejąc się do młodego małżonka w srebrnym lustrze
zdobiącym ścianę jej pokoju” (s. 8), czy „Słuchał skomlenia
uwiązanych bestii podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała
mu po szyi” (s. 56) sama prawie czułam gęsią skórkę. Ciekawa
jestem, czy krytyka termiczna sprawdziłaby się jako jedna ze szkół
analizy dzieł literackich.
Druga
sprawa to krajobrazy. Krótko mówiąc – wzniosłe,
monumentalne, cudowne. W tej kwestii też odczuwam z „autorką
wewnętrzną” powieści Le Guin osobliwą wspólnotę w kwestii
preferowania tych samych wrażeń i jeśli chodzi o widoki, przy
których można eskapistycznie odpłynąć – melancholijne,
postrzępione wybrzeża, monumentalne skały zwieszające się nad
głowami wędrowców czy morza lasów albo traw oglądane z lotu
ptaka – nigdy się na jej książkach nie zawodzę. Nie jest aż
tak niesamowicie, jak w wypadku Tolkiena, ale prawie. Swoją drogą,
zaciekawiło mnie, skąd właściwie wzięło się to „prawie” i
dlaczego jednak Tolkien przemawia do mnie bardziej, niż Le Guin.
Może znajdę odpowiedź przy okazji tego wyzwania?
Le
Guin, Ursula K. 2015 [1966]. Świat Rocannona. Przełożyli
Danuta Górska, Lech Jęczmyk, 5-116. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015.
Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz