niedziela, 30 października 2016

Wyzwanie Hain #1: U.K. Le Guin, „Świat Rocannona”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy.

Autorka: Rusty Angel


Świat Rocannona” jest pierwszą częścią cyklu Le Guin opowiadającego o rasie Hain, która zasiedliwszy dawno temu różne zakątki Wszechświata, po wielu latach rozproszenia i braku kontaktu pomiędzy poszczególnymi koloniami chce na nowo zjednoczyć się we wspólnocie o nazwie Ekumena. W tej powieści poznajemy planetę Fomalhaut II, zasiedloną przez kilka plemion/ras różniących się wyglądem i zaawansowaniem cywilizacyjnym – m.in. żyjących pod ziemią Gdemiarów, koczowniczych Fiia i przypominających ziemskie średniowieczne rycerstwo Liuarów. Na planetę tę przybywa z ekipą badawczą „kosmiczny etnograf” Gaveral Rocannon, który po tragicznej śmierci swoich towarzyszy musi nawiązać współpracę z przedstawicielami lokalnych plemion, by móc wrócić do domu, a przy okazji zażegnać niebezpieczeństwo grożące nie tylko Fomalhaut, ale również potencjalnie całej Ekumenie.


Miałam silne przekonanie, że czytałam już wcześniej „Świat Rocannona”, ale jednak nie. Szkoda, bo od razu widać, że to powieść do parokrotnej lektury i te kwestie, które teraz tylko mi zamajaczyły (symbolika naszyjnika Semley, wzmianka o podróżnikach uznawanych za bogów we wstępie i jej relacja do całości historii, tożsamość Strażnika Źródła i znaczenie sceny poświęcenia w finale, powiązanie legend o tajemniczej rasie z tym, co drużyna Rocannona znalazła przy końcu podróży), ładnie rozwiną się przy drugim albo trzecim czytaniu. Mając za sobą dopiero pierwsze, mogę podzielić się tylko odniesieniami do bieżączki i pobieżnymi wrażeniami wyobraźniowo-zmysłowymi. Ale i tego nazbierało się trochę.


Le Guin, czyli kwestie społeczne. Tu kwestią społeczną nr 1 jest relacja z przedstawicielami innej kultury i szacunku lub wrogości wobec niej, a także sposób, w jaki można okazywać jej, hmm, naukową, etnograficzną ciekawość.


Oczywiście, ponieważ książka została wydana w 1966 roku, wszystko to jest słodko staroświeckie. Gdzieniegdzie można się w tym dopatrzyć ironii (gdy jeden z bohaterów gimnastykuje się językowo, by nie nazwać Gdemiarów troglodytami i przechodzi na grzecznościowe „trolle”), ale ogólnie te wszystkie momenty zdziwienia innością mieszkańców planety i plastycznego skupienia się na cechach ich odmiennego wyglądu, łącznie ze śmiałymi, subiektywnymi komentarzami na ich temat (w myślach bohaterów i w opisach), bardziej wyglądają na szczerą obserwację, że ludzie tak po prostu reagują, niż na satyrę na głupich, uprzedzonych uczestników wyprawy.


To podejście do tematu może się to podobać albo nie – na mnie akurat ta wizja ciekawskiego, staroświeckiego „wglapienia się” bohaterów w swoją wzajemną inność podziałała jakoś przewrotnie kojąco. W sytuacji, gdy w kwestiach etnicznych jedni dopuszczają się dziś znieczulicy albo i okrucieństwa a inni z kolei dywagują, jak straszną zbrodnią jest przebranie się na halołin za gejszę albo rastamana, dobrze było na trochę zanurzyć się w świecie, gdzie kwestie relacji między rasami są sprowadzone do wzajemnego zdziwienia, ciekawości, ale także bliskości i ciepła następujących po zauważeniu wzajemnych różnic.


Łatwiej i raźniej później wrócić do skomplikowanej rzeczywistości po takiej bajce. A może i łatwiej jest, dzięki takim bajkom i wytchnieniu, które dają, zachować się przyzwoicie, kiedy rzeczywiście spotka człowieka jakaś trudna sytuacja na tle etnicznym? Tak czy inaczej – niech żyje Urszula i jej nieaktualna metodologia z wczesnych książek.


To zagapienie się i obcość przyczyniają się też w dużej mierze do klimatu „Świata Rocannona”. Opisy wyglądu plemienia Gdemiarów są w tak cudowny sposób creepy. Poza tym, wiele zjawisk, które okazują się ważne dla akcji – np. środek lokomocji, którym podróżowała Semley, czy tajemnicze miejsce wypalone w lesie – oglądamy w książce najpierw z punktu widzenia „prostego” ludu, nie rozumiejącego natury tych zdarzeń i przekazującego informacje o nich szczątkowo i z zabobonnym przestrachem, przydając im aury tajemniczości. To w sumie dość częsty chwyt, ale strasznie lubię ten sposób budowania napięcia.


Wspomniałam, że warstwa społeczna „Świata Rocannona” to był dla mnie eskapizm i możliwość ożywczego odpoczęcia od obecnych paradygmatów. Podobnie odebrałam sposób opisania tu relacji międzyludzkich i obyczajów. Te wątki dobrze się czyta, bo są dość mało „opatrzone” w bieżącej kulturze. I tak, mamy tu na przykład – jak często u tej autorki – dużo niezwykle bliskich i ładnie sproblematyzowanych relacji międzyludzkich, które nie są relacjami romantycznymi – nie tylko przyjaźń, ale też opiekuńczość wobec słabszych, czy np. silna więź łącząca przełożonego i służącego. Dalej – jest tu sporo niewinnej, niekojarzącej się i nieepatującej nagości: nagość „etnograficzna” traktowana jak kostium (niektóre kobiety z rasy Gdemiarów), nagość wędrowca zażywającego kąpieli, czy też kombinezon ochronny, w którym człowiek wygląda, jakby chodził na golasa, ale nikt się tym w tym świecie zbytnio nie przejmuje. Pojawia się też w którymś momencie porównanie międzyludzkiej, przyjaznej bezpośredniości do położenia dłoni na nagiej skórze. Jeśli ktoś nasłuchał się ostatnio za dużo bounce'owego rapu, może rozważyć przeczytanie „Świata Rocannona” jako odtrutkę. 


Kończąc temat relacji, są w książce dwie przepiękne historie miłosne, jedna na początku, jedna na końcu, trochę podobne do romansów średniowiecznych, ale niespaskudzone konceptem dwornej miłości, za to uzupełnione o współczesną uczuciowość. Kolejny raz podczas swojego blogowania mam ochotę zakrzyknąć, że gdyby tak pisano gatunkowe romanse, zostałabym ich fanką.


I ostatnia kwestia, czyli wrażenia zmysłowo-wyobraźniowe. Najpierw kwestia temperatury. Jako czytelniczka, mam osobliwą wrażliwość na opisy ciepła i zimna w literaturze, a Le Guin chyba jest z kolei na nie wyczulona jako autorka. Co prawda w „Świecie Rocannona” nie było aż tylu możliwości oddania kontrastów zimna i gorąca czy innych termicznych niuansów, jak w pierwszej przeczytanej przeze mnie „Le Guin” – w „Lewej ręce ciemności”-- ale i tak przy fragmentach takich, jak „Młoda żona Durhala stawała wąskimi bosymi stopami na zaśnieżonej podłodze, zaplatając pożar swoich włosów i śmiejąc się do młodego małżonka w srebrnym lustrze zdobiącym ścianę jej pokoju” (s. 8), czy „Słuchał skomlenia uwiązanych bestii podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała mu po szyi” (s. 56) sama prawie czułam gęsią skórkę. Ciekawa jestem, czy krytyka termiczna sprawdziłaby się jako jedna ze szkół analizy dzieł literackich.


Druga sprawa to krajobrazy. Krótko mówiąc – wzniosłe, monumentalne, cudowne. W tej kwestii też odczuwam z „autorką wewnętrzną” powieści Le Guin osobliwą wspólnotę w kwestii preferowania tych samych wrażeń i jeśli chodzi o widoki, przy których można eskapistycznie odpłynąć – melancholijne, postrzępione wybrzeża, monumentalne skały zwieszające się nad głowami wędrowców czy morza lasów albo traw oglądane z lotu ptaka – nigdy się na jej książkach nie zawodzę. Nie jest aż tak niesamowicie, jak w wypadku Tolkiena, ale prawie. Swoją drogą, zaciekawiło mnie, skąd właściwie wzięło się to „prawie” i dlaczego jednak Tolkien przemawia do mnie bardziej, niż Le Guin. Może znajdę odpowiedź przy okazji tego wyzwania?


Le Guin, Ursula K. 2015 [1966]. Świat Rocannona. Przełożyli Danuta Górska, Lech Jęczmyk, 5-116. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz