sobota, 12 lipca 2025

Ciuchy z lumpeksu i Polacy ratujący Żydów (Michał Głowiński, "Papuga i ratlerek")



 Papuga i ratlerek to zbiór krótkich szkiców opartych na biografii i życiowych obserwacjach Michała Głowińskiego (1934-2023) - znanego każdemu absolwentowi polonistyki teoretykowi literatury. Choć postać i postawa tego uczonego jest związana z tematami, które zwykły podgrzewać światopoglądową bieżączkę (był chwalony przez społeczność LGBT za gejowski coming out, a w twórczości mocno odnosił się do swej tożsamości żydowskiej), lektura przyniosła mi ulgę od ideowych przepychanek, którymi obecnie żyjemy. Granice w krajobrazie ideowym Głowińskiego przebiegają inaczej, niż w tym, co znamy z wiadomości i mediów społecznościowych, a dodatkowo w Papudze i ratlerku dużo jest zwyczajnej mądrości i dobra.

Perspektywa Głowińskiego - niespakietowana światopoglądowo jak na nasze czasy - działa odświeżająco. Odechciewa się człowiekowi gardłowania w internetowych dyskusjach.
 

Papugę i ratlerka Michała Głowińskiego wypatrzyłam w koszu z tanią książką w markecie i, myśląc, że to zbiór fikcyjnych opowiadań, z początku zdziwiłam się i zachwyciłam, że nie wiedziałam, że coś takiego powstało. Jeden z naszych czołowych polonistów pisał beletrystykę, toż to musi być wspaniałe! Przyjrzawszy się bliżej w domu, zorientowałam się, że jest to wybór tekstów na faktach, wspominkowych, których Głowiński wydał wcześniej już kilka tomów. To ostudziło mój entuzjazm - dużo więcej polskich uczonych pisze teksty biograficzne, niż dobrą prozę - ale gdy wzięłam się do lektury, okazało się, że było warto.

 


PUDEŁKO CZEKOLADEK 

Choć Głowiński jest w Papudze i ratlerku faktografem, nie zaś twórcą fikcyjnych fabuł, wielkim plusem tego zbioru jest dla mnie to, że autor ewidentnie miał dryg do opowiadania historii i to na nich skupił się bardziej niż na literackiej formie. Niezbyt często czytam współczesne polskie zbiory krótkich historii, jednak doświadczenia z tekstami np. Bronki Nowickiej czy Pawła Sołtysa przyzwyczaiły mnie do odwrotnego położenia akcentów, a ja jednak wolę fabuły od eksperymentów. Stąd Papuga i ratlerek dały mi ten rodzaj czytelniczej satysfakcji, jaki zwykłam czerpać z literatury dawniejszej, np. od XIX-wiecznych nowelistów. Tak jak u Czechowa czy Orzeszkowej, u Głowińskiego przeskakuje się od historyjki do historyjki, tak jak próbuje się kolejnych czekoladek w pudełku - ale dodatkową atrakcją jest to, że "wsad" faktograficzny jest w miarę współczesny i zamiast historycznego kolorytu mamy np. w miarę bliskie naszym realiom opowieści o pani ubranej w krzykliwe ciuchy z lumpeksu, gburze spotkanym u fryzjera czy odklejonej od rzeczywistości szkolnej nauczycielce.

 

STARA KINDERSZTUBA

Kolejną przyjemnością z lektury Głowińskiego było smakowanie cudownego niespakietowania światopoglądu jego autora wewnętrznego. W dobie baniek informacyjnych w mediach społecznościowych miło jest zajrzeć do głowy autora, który np. jest osobą LGBT (choć w tej książce akurat praktycznie o tym nie wspomina) i humanistą wyczulonym na tematykę inności, stereotypów czy pewne formy dyskryminacji, ale jednocześnie widać po nim uroczo konserwatywną, staromodną kindersztubę, z ogromnym szacunkiem do starszych krewnych i szarmancką rycerskością wobec koleżanek (jedno i drugie ładnie widać np. w opowiadaniu Agitatorzy). Choć w Papudze i ratlerku jest mnóstwo postaci kobiecych, autor wewnętrzny, znów wyłamując się z postępowego pakietu, jest całkowicie wolny od tropienia wszędzie opresji, patriarchatu czy od innych feministycznych nachyleń, co wspomnianym postaciom kobiecym wychodzi na dobre (np. świetny tekst tytułowy, Stare poetki, Urażone księżniczki itd.). Głowiński jest też zagorzałym krytykiem ponurych ideologicznych absurdów PRL-u, co z kolei wybrzmiewa dużo ładniej u persony takiej jak on, niż u stereotypowego spakietowanego prawicowca.

 

PRZECIW ANTYSEMITYZMOWI

Głowiński, będący Żydem ocalałym podczas II wojny światowej jako jedno z "dzieci Ireny Sendlerowej", dużą część swoich wspomnień pisze z perspektywy swojej tożsamości żydowskiej. Są tu wspomnienia z przedwojennego dzieciństwa, odpryski tragedii Holocaustu (dramatyczne losy części krewnych i przyjaciół rodziny Głowińskiego), historie o powojennych losach Żydów i niesławne przykłady czerstwego, PRL-owskiego i późniejszego antysemityzmu. Jego perspektywa działa odświeżająco w obecnym czasie, gdy z jednej strony mamy dramat wojny izraelsko-palestyńskiej, a z drugiej - paskudne antysemickie wybryki pewnego polskiego polityka. Warto zanurzyć się w taką jednostkową narrację świadka żydowskich losów, z miejsca odechciewa się człowiekowi gardłowania w dyskusjach o rzekomej różnicy między antysyjonizmem a antysemityzmem i tym podobnych. 

W tematyce żydowskiej najbardziej poruszyły mnie przykłady wdzięczności ocalałych Żydów wobec Polaków, którzy im pomogli. W opowiadaniu Podróż zimowa Głowiński opisuje wyjazd, jaki odbył jego dziadek, by przed przeczuwaną śmiercią odwiedzić rodzinę, która ukrywała go podczas wojny. Podróż, odbyta zimą w bardzo złym stanie zdrowia, prawdopodobnie przyśpieszyła zresztą niestety śmierć dziadka, jednak uznał on ją za niezbywalny obowiązek w obliczu dobra, którego doświadczył. Niekiedy, jak w tekście Pan Juliusz, okazuje się, że dobre chęci Polaków przybierały dość niezręczną formę (protagonista chciał na siłę pomóc rodzinie autora przechrzcić się, dla bezpieczeństwa, w roku 1968), jednak dobro pozostaje dobrem, zostaje zauważone przez autora i grzeje serce czytelnika.

 

JEDNO ZDANIE ZA DUŻO 

Przy wszystkich plusach Papugi i ratlerka nieco drażniła mnie tendencja Głowińskiego do przegadywania niektórych historii. Jak refren wracają sformułowania, że narrator nie wie, dlaczego dana rzecz się wydarzyła (następują po nich dywagacje, że być może z tego powodu, być może z innego - jak w tekście Kuzynka). Autor nadmiernie, moim zdaniem, lubi też rozważać mechanizmy działania własnej pamięci - np. skąd zna daną historię i dlaczego wraca wspomnieniami akurat do niej, jak w Człowieku z rogami. W części tekstów miałam też wrażenie, że w zakończeniu jest o jedno zdanie za dużo, że Głowiński nie lubi ot, opisać historii do końca, ale musi jeszcze dodać jakieś zdanie doprecyzowujące, jakąś egzegezę, czasem łopatologiczną (np. "Mam nadzieję, że zapamiętałem tę naukę na całe życie" w opowiadaniu Pani Strączkowa). Widać, że autor jest raczej pisarzem non-fiction niż wytrawnym twórcą literatury pięknej. 

Te usterki nie psują jednak całości i zarówno ze względu na formę, jak i na wartościowe w naszych czasach treści, jak najbardziej zachęcam, żeby Głowińskiego poczytać.

 

Głowiński, Michał. Papuga i ratlerek. Opowiadania i małe szkice. Warszawa 2019: Wielka Litera. 

 

poniedziałek, 12 maja 2025

Czułe narratorki i gulasz z dwunożnych tasiemców (Olga Tokarczuk, Empuzjon)

Gdyby nie nominacje do fantastycznej Nagrody Literackiej im. J. Zajdla w 2023 roku, nie sięgnęłabym po Empuzjon Olgi Tokarczuk. Z opinii wokół wynikało, że to książka, której wartość literacką przesłonił wsad ideologiczny, a poza tym ma obleśne momenty. Rzeczywistość okazała się jednak lepsza.


Z Mieczysławem z Empuzjonu łatwo się identyfikować.
Szczególnie złapała mnie za serce scena kąpieli.


Empuzjon opowiada historię Mieczysława Wojnicza, polskiego studenta, który z zaboru rosyjskiego przyjeżdża na kurację do sanatorium w Görbersdorfie (ówczesne Niemcy, dziś polska miejscowość Sokołowsko). Zamieszkuje w pensjonacie prowadzonym przez niejakiego Wilhelma Opitza, któremu tuż po przyjeździe Wojnicza umiera żona, Opitz jednak okazuje się tą śmiercią niemal nieporuszony, jest bowiem do szpiku kości mizoginem, a dodatkowo uważa, że mężczyzna nie powinien okazywać uczuć. 


MIZOGINI (I TYLKO ONI) SĄ WŚRÓD NAS

Pozostali mieszkańcy pensjonatu również okazują się mizoginami i spora część fabuły upływa na ich dysputach nad marnością płci niewieściej (parafrazują przy tym rzeczywistych autorów od antyku do współczesności - na końcu powieści Tokarczuk podaje listę nazwisk). Bohaterowie odbywają też kilka wycieczek, podczas których a to pałaszują wstrętne, mięsne, kojarzące się w ten czy inny sposób ze stereotypową męskością dania, a to zwiedzają atrakcje eksponujące ohydę płci męskiej: szczeliny skalne, z którymi wiąże się legenda o kobietach posądzonych przez mężczyzn o czary, czy też nieprzyzwoite lalki zbudowane w lesie przez węglarzy. Reszta fabuły to losy Wojnicza, który zmaga się z zagadką odgłosów ze strychu, ukrywaniem pewnej tajemnicy oraz poszukiwaniem siebie, a także dygresje pokazujące maskulinistyczne świństwa dokonywane przez poszczególnych bohaterów. Jest też element fantastyczny, związany z narratorem, czy raczej całą gromadą czułych narratorek.

 

PRZYJEMNOŚCI TEKSTU

Trudno brać na poważnie to zaangażowanie w jakąś karykaturalną wersję feminizmu, co sprawia, że książka dała mi sporo przyjemności jako lektura polemiczna: co skrajnego autorka jeszcze wymyśli? Poza tą niezamierzoną przyjemnością, Empuzjon daje też jednak nieco satysfakcji innego rodzaju. Z przyjemnością chłonęłam atmosferę Dolnego Śląska, którego tajemnicze i mroczne (jeden z nich opisał w Miedziance Filip Springer) zakątki miałam okazję swego czasu dobrze poznać turystycznie. Jak przystało na autorkę klasy Tokarczuk, powieść jest napisana doskonałym językiem. Poza tym, na tle wielu poznanych przeze mnie tytułów w polskim mainstreamie, wielkim plusem jest to, że Empuzjon ma fabułę. Co więcej, ta fabuła wciąga, a główna zagadka, nawet jeśli czytało się wcześniej (uczciwe, niespoilerujące) recenzje, jest trudna do rozwikłania aż do ostatnich stron.

 

EPIFANIA W ŁAZIENCE

I wreszcie - to również jedna z cech dobrej popkultury, którą miło zobaczyć w dziele aspirującym do literatury wysokiej - postać głównego bohatera, Mieczysława, budzi przemożną sympatię i daje czytelnikowi możliwość identyfikowania się z nim. Szczególnie złapała mnie za serce jedna z historii z jego dzieciństwa: Mieczysław zmaga się z tajemniczą przypadłością, która powoduje zakłopotanie i stygmatyzację ze strony nawet najbliższych osób. Wyjątkiem jest jego opiekunka, która kocha go bezwarunkowo. Najlepiej widzimy to w scenie kąpieli, gdy starsza kobieta, myjąc małego Miecia, obsypuje go najczulszymi określeniami, a ten, jak rzadko w swoim dotychczasowym i późniejszym życiu, czuje się naprawdę szczęśliwy. Jest to fragment, koło którego zapewne trudno przejść bez wzruszenia zarówno czytelnikowi, który ma doświadczenie opieki nad drugą osobą i miłości do niej, jak i osobie wierzącej w bezwarunkową miłość Boga do człowieka, jaki by nie był. 

 

I choć moim (i z tego, co widzę, zdecydowanie nie tylko moim) zdaniem propagowanie feminizmu i walki z mizoginią Oldze Tokarczuk w Empuzjonie mocno nie wyszło, to ten niewielki, znany w tej samej formie od wieków, niekontrowersyjny (przynajmniej tak mi się wydawało do nieszczęsnego lata 2024) temat z arsenału politycznej poprawności, który dotyczy Mieczysława, jest odrobiony świetnie i może niejednego czytelnika przekonać do większego szacunku i miłości bliźniego osób, które mierzą się z podobnym wyzwaniem. 

 

ZAKRZYWIONA RZECZYWISTOŚĆ

Zresztą jeśli by cały Empuzjon czytać nie jako komentarz do ideologicznej bieżączki, ale właśnie przez subiektywny filtr historii Mieczysława, to zaczyna on wyglądać dużo sensowniej. Główny bohater miał bardzo dobre powody, by czuć mdłości w związku z gulaszem z tasiemców, jurnymi historyjkami innych kuracjuszy i ogólnie ideą, która łączy te wątki. Może więc świat przedstawiony w Empuzjonie jest tak przerysowany nie za względu na ideowe "przegięcie" autorki wewnętrznej, ale na wyczulenie głównego bohatera na pewne tematy, które zakrzywiło całą rzeczywistość książki i pod koniec osiągnęło taki poziom, że popchnęło Mieczysława do takiej a nie innej decyzji?


Tokarczuk, Olga. 2022. Empuzjon. Kraków: Wydawnictwo Literackie.

 Ilustracja: Obraz Clker-Free-Vector-Images z Pixabay


poniedziałek, 5 maja 2025

Strażak ratuje cesarza (Łukasz Orbitowski, “Wróg”)


Wróg Łukasza Orbitowskiego to powieść, w której splata się historia życia niesławnego cesarza rzymskiego Nerona oskarżanego o podpalenie Rzymu i krakowskiego strażaka z epoki popeerelowskiej transformacji, za którego służby miał miejsce pożar domu handlowego Gigant. Strażak ratuje tę konstrukcję. Fabularną, znaczy się.

Neron Orbitowskiego jest konstruktowy, nieobiektywny, a przede wszystkim –
widziany z perspektywy lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. To dobrze.


Przez pierwsze kilkadziesiąt stron Wroga obawiałam się, że nie będzie to dobra powieść. Długi passus o dzieciństwie głównego bohatera (osoba nieznająca wystarczająco historii starożytnej nie wie jeszcze, że to Neron) przebiegającym w antycznych realiach czytało się nieźle, jednak miał on posmak banalnej historycznej obyczajówki w stylu tych, które babcie i ciocie naszego pokolenia zamawiały wysyłkowo dwadzieścia lat temu. (Neron był sympatycznym brzdącem i dowiadujemy się, jakie lubił zabawki. Och, cóż za odbrązowienie.) Co więcej, gdy zaczęłam sprawdzać sobie faktografię z Wikipedią, tym bardziej “źle to wyszło”, bo ten fragment książki nie tak znowu wiele wnosi do tamtejszych wpisów w temacie.


WIKIPEDYZM UZASADNIONY

Większego szacunku do tej książki nabrałam, gdy rozkręcił się wątek Staszka Zolla – strażaka, który wiedzie szare życie, dopóki nie ulega wypadkowi na jednej z akcji. W miarę, jak okazywało się, że opisywany Neron jest bądź to wykwitem chorego umysłu, bądź to uruchomionym przez wypadek wspomnieniem z poprzedniego życia bohatera (w duchu pitagorejskiej wiary w reinkarnację), ta schematyczność i wikipedyzm zyskały usprawiedliwienie. Niezależnie, z jakiej przyczyny w głowie Staszka “wybuchło” życie rzymskiego cesarza, było to przecież życie prześwietlone przez Staszkową umysłowość. Nic dziwnego, że chłopak, który nie był orłem w szkole, nie miał na koncie jakichś niesamowitych lektur, a w późniejszym okresie życia wiedzę zdobywał przez przeczesywanie Internetu (fakt, wówczas jeszcze nie Wikipedii, ale zapewne analogicznych źródeł), widział i opisywał Nerona właśnie tak.

Neron Orbitowskiego jest zatem Neronem konstruktowym, nieobiektywnym, a przede wszystkim – widzianym z perspektywy czasów współczesnego bohatera, czyli lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Widać to w warstwie światopoglądowej i obyczajowej książki. Głównymi motywacjami Staszkowego Nerona nie są jakieś obce nam, swoiste dla czasów Starożytnego Rzymu idee, ale wytykany przez psychologów pokoleniu X i Y people-pleasing,  czy też zrozumiałe u kogoś, kto widział peerelowską biedę, przaśnie wyrażane uwielbienie dla dobrego jedzenia i alkoholu. Szczególnie alkoholizm Nerona u Orbitowskiego wydaje się mocno ahistoryczny: w kluczowym, tragicznym momencie fabuły pod koniec książki, pijany i agresywny protagonista zachowuje się jak stereotypowy przedstawiciel polskiej patologii z poprzedniego pokolenia, nie jak antyczny konsument alkoholu, którego wzorzec picia był inny i jednak zazwyczaj mniej drastyczny.


ŚWIĘTY PAWEŁ U WALASZKA

Także stosunek powieściowego Nerona do kiełkującego chrześcijaństwa kojarzy się bardziej z antychrystianizmem swojskim i współczesnym, niż domniemanym antycznym. Orbitowski, inaczej, niż np. Sienkiewicz w Quo vadis, przedstawia Nerona od strony bardzo ludzkiej, wręcz dającej się lubić, nie stawia też dychotomii między złym Neronem a dobrymi chrześcijanami. Autor darowuje sobie jednak wchodzenie w poważny dialog dwóch wielkich narracji, myślenia antycznego i chrześcijańskiego, nie daje Neronowi jakiejś poważnej idei, która usprawiedliwiałaby nienawiść do wyznawców Chrystusa. Zamiast tego mamy u cesarza myślenie takiego właśnie Staszka, chłopka-roztropka spod polskiej budki z piwem – co to za ludzie ci chrześcijanie, nie lubią libacji i panienek, w dodatku obstają przy swoim sztywnym świętoszkowaniu zamiast pokombinować w życiu bardziej praktycznie. Do tego dochodzi u Nerona niewytłumaczalna, bezinteresowna, acz intensywna do granic skrajnej agresji irytacja chrześcijaństwem – reakcja, której stereotypowy egzorcysta mógłby oczekiwać po jakimś chłoptasiu, który w latach 80-tych czy 90-tych np. zbyt mocno zadawał się z niewłaściwą subkulturą czy na zbyt poważnie słuchał mhrocznej muzyki. Kulminacją Staszkowej wizji chrześcijaństwa we Wrogu jest proces św. Pawła, gdzie Apostoł Narodów jest przedstawiony mniej więcej w tym duchu, co Kazik Staszewski w Pod gradobiciem pytań Walaszka. Paweł, który, sądząc na podstawie listów, uzyskanych zasięgów i życiowych doświadczeń, musiał mieć w realu tęgi intelekt, hart ducha i sporo charyzmy, jest u Orbitowskiego (czy raczej w głowie jego protagonisty) groteskowo słaby, niemądry, widziany z perspektywy irytujących nawyków, a w dodatku Orbitowski dopisuje mu do biografii rzekome zadenuncjowanie świętego Piotra (gosh...). Podobnie niepochlebnie do granic surrealizmu przedstawiony jest wcześniej w książce inny wielki antyczny autorytet, nauczyciel Nerona, Seneka. Ot, przaśne poczucie humoru z czasów po polskiej transformacji.

(Jakkolwiek można też ten obraz chrześcijaństwa potraktować jako morał. OK, łatwo się domyślić, że co znakomitsi pierwsi chrześcijanie nie byli tacy, jakimi widzi ich Neron-Staszek u Orbitowskiego. Ale może on widzi ich w ten sposób, bo napatrzył się na ich odpowiedniki w swojej epoce? Czyli na nas? I czy my w chwili próby rzeczywiście mniej sypalibyśmy kolegów, odważniej stawialibyśmy czoła niebezpieczeństwu, lepiej powstrzymywalibyśmy żenujące obżarstwo?)


KOLEJNY WAŻNY GŁOS O ANTYKU? NA SZCZĘŚCIE NIE

Tak odczytuję Wroga Orbitowskiego i ja tę historię, w takiej interpretacji, kupuję. Zdziwiłam się (i zainspirowałam) recenzją Wojciecha Chmielarza, który widzi we Wrogu doniosłą próbę odczarowania mitu ważnej postaci antyku i przeniesienia czytelnika w świat epoki. Ja jednak traktuję tę książkę mniej serio i obawiam się, że pisanie w dzisiejszej popkulturze o antyku w sposób tak poważny i wielkonarracyjny, jak sugeruje Chmielarz, mogłoby skończyć się powtarzalnością i kiczem. Gdy natomiast jest to zrobione tak, jak we Wrogu – w sposób jednostkowy, celowo niewiarygodny, przepuszczony przez niepowtarzalny filtr – tu przez epokę Andrzeja Leppera, Wielkiej Gry i chwilówek – staje się udanym chwytem literackim. Tym samym Wróg Orbitowskiego to jeden z niewielu przypadków rzeczywiście satysfakcjonującego ogrania przecenianego w polskiej literaturze tematu Pamięci. Życie rzymskiego władcy-ladaco “pamiętane” przez polskiego socjopatycznego strażaka – czy to nie ciekawsze od kolejnych koturnowych wspominek rodzinnych, od których roi się w naszej literaturze najnowszej?


Orbitowski, Łukasz (2024). Wróg. Warszawa: Świat Książki.

Ilustracja: OpenClipart-Vectors z Pixabay

 


piątek, 25 sierpnia 2023

Chwiejne zwieńczenie Jeżycjady (M. Musierowicz, "Ciotka Zgryzotka")

Tablica znad stołu Borejków. Doceniam, że Agnieszka ukróciła zwyczaj i pozbyła się grata.

 

Tekst zawiera spoilery.

Ciotka Zgryzotka to dwudziesta druga i, zgodnie z zapowiedzią autorki ze stycznia tego roku, ostatnia część Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Opowiada historię Nory Górskiej, córki Patrycji - najmłodszej z sióstr Borejko. 

Nora, mająca po wakacjach rozpocząć naukę w liceum, w ramach kary wyznaczonej przez rodziców za szkolny wybryk spędza lato u ciotki Idy w domu zwanym Ruinką, pomagając w remoncie. Po otrzymaniu tajemniczych SMSów i dostrzeżeniu dziwnych zjawisk w pobliżu jednego z sąsiednich domów decyduje się rozwiązać zagadkę. Wynika z tego wątek komediowo-romantyczny z youtuberami w tle. 

W międzyczasie kuzyn Nory, Ignacy, i jego żona Agnieszka spodziewają się dziecka, a Norze również w ich porodowych perypetiach przypada ważna rola. W tle mamy jeszcze wątek przygotowań do ślubu kuzyna Józefa i Doroty, tajemnicze zniknięcie dziadka Borejko i jego konflikt z żoną, przeprowadzkę cioci Gabrieli i wujka Grzegorza (rodziców Ignacego) na posesję rodziców Nory, przyjazd czasowo (?) osamotnionej przez męża kuzynki Róży z dziećmi oraz pojawienie się tajemniczego znajomego kuzynki Łucji.


EFEKTYWNE ZAKOŃCZENIE SERII

Przypomina to opis kilku z rzędu odcinków telenoweli. I rzeczywiście - Ciotka Zgryzotka, jak telewizyjny tasiemiec, jest przeładowana przeskokami między licznymi postaciami i wątkami. Dla kogoś, kto nie czytał wcześniejszych tomów, okażą się, jak mniemam, po prostu niestrawne. 

Nie sądzę jednak, że jest to książka adresowana do nowych odbiorców. Jej zadaniem jest zakończyć wszystkie główne wątki Jeżycjady i pozostawić czytelników spokojnych o losy ulubionych bohaterów. Dzieje się to w typowo jeżycjadowym stylu: kto miał się zakochać, uczynił to lub uczyni, kto miał się ku sobie, wziął ślub, kto miał przyjść na świat, przyszedł lub szykuje się do tego. 

Pozostajemy też spokojni o spoistość rodziny Borejków i jej symboli. Dziadkowie, pomimo kilkukrotnych podpuch w tym i wcześniejszych tomach, pozostają przy życiu. Dzięki serii przeprowadzek i remontów większość rodziny znów osiada w tym samym domu lub jego najbliższym sąsiedztwie. Zaś nad kuchennym stołem Niewzruszonego Centrum rodu ponownie zawisa nieśmiertelna tablica z dowcipnymi (przynajmniej dla niektórych) materiałami wspomnieniowymi. 

To efektywne domknięcie (które autorka uczyniła, choć kończąc książkę, nie wiedziała, że na niej skończy się cała saga, a nie tylko jej pierwsza część) uważam za plus Ciotki Zgryzotki.


MUSIEROWICZ UMIE W YOUTUBE'A

Za kolejny plus uważam główne odwołanie do współczesnej rzeczywistości. Małgorzacie Musierowicz często zarzuca się, że w nowszych tomach Jeżycjady straciła oko do obserwacji tego, co obecnie jest na czasie. Jeśli nawet przyjąć tę nie całkiem dla mnie oczywistą tezę, według mnie odnosi się ona jedynie do konstruowaniu bohaterów i sytuacji obyczajowych. Wpółczesne zjawiska kulturowe czy nowinki techniczne autorka opisuje, moim zdaniem, z pomysłem i klasą. Podobał mi się wątek kręcenia amatorskich filmików-performansów w Córce Robrojka, postać Fryderyka Schoppe jako wielbiciela Rammsteina, rzut oka na świat wykonawców reggae w Języku Trolli, smartfonowe risercze Ignacego w Febliku czy ukazanie dań z McDonalda jako romantycznego artefaktu dla pary zakochanych nastolatków w McDusi (trochę jak miłosno-kulinarne impresje w Cudzych słowach Wita Szostaka, ale subtelniej i z poczuciem humoru). 

W Ciotce Zgryzotce takim znakiem czasów jest świat youtuberów i również dobrze to wychodzi. Musierowicz zamiast opisywać, pokazuje - czytelnik wraz z Norą najpierw widzi pewne zabawne sceny i dopiero później dowiaduje się, że w taki sposób powstają materiały na kanał oraz co inspiruje twórców. Moim zdaniem wszystko jest tu sympatyczne i autentycznie wyglądające - wybór nawiązania do The Slow Mo Guys, zachowanie chłopaków i ich radocha, ich ksywy, motyw z powtarzaniem pomysłów bardziej znanych twórców i oburzenie tym "plagiatem" ze strony nierozumiejącej konwencji Nory.


FAJNI OJCOWIE, AMBIWALENTNE MATKI

W Ciotce Zgryzotce pojawiło się też kilka motywów, które, typowo po jeżycjadowemu, ogrzały mi serce. Narzeczeńskie zapatrzenie Józka i Doroty było urocze. Jednocześnie ładną i (zamierzenie) zabawną sceną była rozmowa Ignacego z ojcem na temat porodu rodzinnego i ojcostwa jako takiego - dostajemy obraz dwóch nie całkiem stereotypowych facetów, taty i syna, którzy mają fajną relację a przy tym przyjemne poglądy na rodzicielstwo. Również Ignacy jako świeżo upieczony tata jest uroczy i konstruktywny.

Sympatycznym ojcem okazuje się też, koniec końców, Baltona - scena z przepłoszeniem adoratora wydawała mi się na początku nieprzyjemna, ale ostatecznie Florian wystąpił w obronie córki, którą ktoś całował, a ona tego w widoczny sposób nie chciała. Późniejsza rozmowa Baltony z córką, choć nierówna, również ma ładne fragmenty (choć są i głupsze wstawki - po co Baltona prawił komunały typu "to jest chłopak nie dla ciebie", skąd niby to wiedział?). 

Z kolei w temacie macierzyństwa mamy całkiem fajną, nawet jeśli nie bardzo odkrywczą radę, jaką Babi daje Agnieszce - by wychowywać dziecko tak, jak maluje obrazy, i wyłączyć strach, a włączyć miłość. Podobało mi się też "objawienie" Nory o tym, że macierzyństwo daje kobiecie łączność - poprzez dziecko - z uniwersalną miłością, z Bogiem. Ten koncept, tak myślę, zostanie ze mną na długo.

Co prawda w tym temacie mamy też bardziej kuriozalne fragmenty. Rady o tym, jak spać z dzieckiem, czy batalię między matką Agi a Różą o to, czy karmić piersią, są przedstawione trochę jak prawdy objawione, podczas gdy przecież nimi nie są. Nie odbiera to jednak pozytywnej siły fragmentom wyżej wymienionym.


WRESZCIE KONIEC Z TABLICĄ 

Ostatnim znaczącym atutem Ciotki Zgryzotki jest w moich oczach motyw z tablicą znad stołu kuchennego w domu Borejków, na której przez lata przyczepiano napisy typu "Kto mlaszcze, dostanie w paszczę" czy zdjęcia członków rodziny w humorystycznych sytuacjach. Przez dekady (i fabułę dwudziestu jeden tomów Jeżycjady) uważana przez bohaterów za niezwykle sympatyczny i dowcipny element wystroju, w Ciotce Zgryzotce zostaje nazwana przez Agnieszkę mentalnym pręgierzem i spakowana do wywiezienia na nowe lokum teściów. 

Podoba mi się ten wyłom uczyniony w mitologii Borejków. Od czasu powstania Jeżycjady zdążyły się, na moje oko, zmienić wzorce etyczne. Dotyczy to m.in. niegdysiejszego kultu bycia dowcipnym i obowiązku "znania się na żartach", nawet tych przykrych pod swoim adresem, który obecnie wypierany jest przez większą delikatność wobec bliźnich i asertywność w reagowaniu na niemiłe treści. 

Tablica Borejków była w tym świetle przykładem na pozostawianie nowego wina w starych bukłakach. Doceniam rolę Agnieszki, osoby z zewnątrz borejkowskiego uniwersum, która potrafiła ukrócić pozbawiony miłosierdzia zwyczaj i pozbyć się grata ze swojego mieszkania (ostatecznie wylądował on w domu Patrycji, jak wspomniałam, nowym lokum Niewzruszonego Centrum, czyli Gabrieli).


FABULARNE WZLOTY I UPADKI 

A jeśli chodzi o minusy Ciotki Zgryzotki? Myślę, że wystarczająco dużo napisali o nich inni recenzenci, nie ze wszystkimi krytycznymi zdaniami się zresztą zgadzam. Na pewno szwankuje narracyjna konstrukcja książki. 

Pierwsza połowa to głównie gadanie i bardzo wolniutkie rozwiązywanie zagadki tajemniczych SMS-ów, natomiast w drugiej upakowane jest wszystko - awanturnicza wyprawa Nory, dramat z dziadkiem, kilkukrotny zwrot głównego wątku romantycznego, ślub, poród, co tam nie jeszcze. 

Wspomniany główny wątek romantyczny też mnie nie przekonuje: domniemany ukochany wskakuje do akcji na zasadzie deus ex machina (ach, co za przypadek, że to akurat on tam mieszkał) a uczuciowe reakcje Nory na niego są opisane nie konsekwentnie. Co gorsza, zbyt wcześnie pojawiają się sugestie, że wybrankiem będzie jednak ktoś inny (choćby ta: "Nora, zbijając go tym samym z tropu, odpowiedziała mu promiennym, najszczerszym uśmiechem. Właśnie nabrała do niego najszczerszego zaufania", s. 184). Zawiłości z autorstwem SMS-a i przekręconym nazwiskiem nie zaciekawiły mnie ani nie rozbawiły. 

Podoba mi się natomiast to, że jeden z podmiotów zainteresowania Nory (podobnie jak Agnieszka w historii z tablicą) ładnie rozbija borejkowską banieczkę. Na jej, najwyraźniej przejęte od mamy i ciotek, bezinteresownie obraźliwe uwagi, odpowiada asertywnie i nazywa sprawy po imieniu, mówiąc, że nie chce być obrażany czy przezywany. 


MAGIA REMONTOWANIA

Tyle na temat niedociągnięć narracyjnych. Co do nieodpowiadających mi szczegółów obyczajowych, nużyły mnie liczne i rozwlekłe wstawki na temat organizacji ślubu i - tak jak w poprzednich tomach - niekończących się remontów. Tak jak już zauważyła w recenzji Feblika, jeśli ktoś miałby te fragmenty docenić, to chyba tylko czytelnik z dalekiej przyszłości, który potraktuje tę książkę jako sylwę czy inną Mariannę i róże i będzie się z niej uczyć o życiu codziennym w epoce. 

Dodatkowo, magia Borejków, która w Febliku miała swoje mocniejsze momenty ("puńczyk z tuszki"; Gaba, która, mimo wszystko, była fajną matką i teściową), tu zaczęła mnie przytłaczać. Nie podobało mi się na przykład, że dorośli członkowie rodziny przybywający na Roosevelta czy do domu rodziców Nory (Laura, Róża) zachwycali się, jak dobrze wrócić "do domu". W ustach osób, które mają już swoje domy i rodziny, to stwierdzenie brzmi co najmniej niemile w odniesieniu do tychże rodzin.


CO JEST NIE TAK Z CIOTKĄ ZGRYZOTKĄ

Podsumowując, książkę na pewno warto przeczytać, jeśli lubi się Jeżycjadę i/lub chce się wiedzieć, jak się skończyła - jakkolwiek w kwestii fabuły nie będzie to taka przyjemność, jak podczas lektury któregokolwiek z poprzednich tomów. 

W innych przypadkach lektura, pomimo wciąż widocznego kunsztu autorki i kilku dobrych pomysłów, może być problematyczna. Za głównego winnego uznaję tu, wspomniany już w dwóch ostatnich recenzjach, pośpiech połączony z imperatywem, by za wszelką cenę domknąć ogromną liczbę wątków. Stąd, moim zdaniem, szybkie swatanie bohaterów, czy też dziwna lista gości na weselu Doroty i Józefa. Autorka, jak mniemam, chciała po prostu raz jeszcze pokazać wszystkich swoich bohaterów, stąd te wszystkie koleżanki ciotek wśród weselników. 

Drugim głównym problemem Ciotki Zgryzotki jest chęć schlebienia gustom zagorzałych fanów. Stąd zapewne to krytykowane przez recenzentów kiszenie się w borejkowskim sosie - epatowanie łaciną, ciepełkiem, sielskością, żarcikami Idy czy Ślubnym Fatum).


PISZMY (LEPSZE) CHRISTIAN FICTION! 

Nie oburza mnie natomiast, a wprost przeciwnie, wiara chrześcijańska wielu bohaterów Ciotki Zgryzotki czy ich poważne traktowanie miłości romantycznej i małżeństwa. Wiem, że wśród internetowych komentatorów te wątki są często krytykowanie. Czytelnicy są jednak różni i są wśród nich tacy, którzy chcą czytać o takiej właśnie obyczajowości. 

A jeśli rzeczywiście tacy czytelnicy nie są obecnie głównym nurtem, a niszą, to może warto uciec do przodu? Skoro niektórzy lubią czytać o duchowych rozkminach i cnotliwych parach, a innym od tego cierpnie skóra, to może warto, by ci pierwsi nie udawali, że nie są niszą, ale sobie tę niszę odpowiednio urządzili i ometkowali? 

Chodzi mi mianowicie po głowie przeszczepienie na grunt naszego języka idei Christian fiction - w dobrej jakościowo, przystosowanej do lokalnej specyfiki, formie. Tym bardziej teraz, gdy nie będzie już kolejnych tomów Jeżycjady. To co, kto pierwszy zaczyna pisać? 

Zdjęcie: Gerd Altmann z Pixabay