piątek, 25 sierpnia 2023

Chwiejne zwieńczenie Jeżycjady (M. Musierowicz, "Ciotka Zgryzotka")

Tablica znad stołu Borejków. Doceniam, że Agnieszka ukróciła zwyczaj i pozbyła się grata.

 

Tekst zawiera spoilery.

Ciotka Zgryzotka to dwudziesta druga i, zgodnie z zapowiedzią autorki ze stycznia tego roku, ostatnia część Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Opowiada historię Nory Górskiej, córki Patrycji - najmłodszej z sióstr Borejko. 

Nora, mająca po wakacjach rozpocząć naukę w liceum, w ramach kary wyznaczonej przez rodziców za szkolny wybryk spędza lato u ciotki Idy w domu zwanym Ruinką, pomagając w remoncie. Po otrzymaniu tajemniczych SMSów i dostrzeżeniu dziwnych zjawisk w pobliżu jednego z sąsiednich domów decyduje się rozwiązać zagadkę. Wynika z tego wątek komediowo-romantyczny z youtuberami w tle. 

W międzyczasie kuzyn Nory, Ignacy, i jego żona Agnieszka spodziewają się dziecka, a Norze również w ich porodowych perypetiach przypada ważna rola. W tle mamy jeszcze wątek przygotowań do ślubu kuzyna Józefa i Doroty, tajemnicze zniknięcie dziadka Borejko i jego konflikt z żoną, przeprowadzkę cioci Gabrieli i wujka Grzegorza (rodziców Ignacego) na posesję rodziców Nory, przyjazd czasowo (?) osamotnionej przez męża kuzynki Róży z dziećmi oraz pojawienie się tajemniczego znajomego kuzynki Łucji.


EFEKTYWNE ZAKOŃCZENIE SERII

Przypomina to opis kilku z rzędu odcinków telenoweli. I rzeczywiście - Ciotka Zgryzotka, jak telewizyjny tasiemiec, jest przeładowana przeskokami między licznymi postaciami i wątkami. Dla kogoś, kto nie czytał wcześniejszych tomów, okażą się, jak mniemam, po prostu niestrawne. 

Nie sądzę jednak, że jest to książka adresowana do nowych odbiorców. Jej zadaniem jest zakończyć wszystkie główne wątki Jeżycjady i pozostawić czytelników spokojnych o losy ulubionych bohaterów. Dzieje się to w typowo jeżycjadowym stylu: kto miał się zakochać, uczynił to lub uczyni, kto miał się ku sobie, wziął ślub, kto miał przyjść na świat, przyszedł lub szykuje się do tego. 

Pozostajemy też spokojni o spoistość rodziny Borejków i jej symboli. Dziadkowie, pomimo kilkukrotnych podpuch w tym i wcześniejszych tomach, pozostają przy życiu. Dzięki serii przeprowadzek i remontów większość rodziny znów osiada w tym samym domu lub jego najbliższym sąsiedztwie. Zaś nad kuchennym stołem Niewzruszonego Centrum rodu ponownie zawisa nieśmiertelna tablica z dowcipnymi (przynajmniej dla niektórych) materiałami wspomnieniowymi. 

To efektywne domknięcie (które autorka uczyniła, choć kończąc książkę, nie wiedziała, że na niej skończy się cała saga, a nie tylko jej pierwsza część) uważam za plus Ciotki Zgryzotki.


MUSIEROWICZ UMIE W YOUTUBE'A

Za kolejny plus uważam główne odwołanie do współczesnej rzeczywistości. Małgorzacie Musierowicz często zarzuca się, że w nowszych tomach Jeżycjady straciła oko do obserwacji tego, co obecnie jest na czasie. Jeśli nawet przyjąć tę nie całkiem dla mnie oczywistą tezę, według mnie odnosi się ona jedynie do konstruowaniu bohaterów i sytuacji obyczajowych. Wpółczesne zjawiska kulturowe czy nowinki techniczne autorka opisuje, moim zdaniem, z pomysłem i klasą. Podobał mi się wątek kręcenia amatorskich filmików-performansów w Córce Robrojka, postać Fryderyka Schoppe jako wielbiciela Rammsteina, rzut oka na świat wykonawców reggae w Języku Trolli, smartfonowe risercze Ignacego w Febliku czy ukazanie dań z McDonalda jako romantycznego artefaktu dla pary zakochanych nastolatków w McDusi (trochę jak miłosno-kulinarne impresje w Cudzych słowach Wita Szostaka, ale subtelniej i z poczuciem humoru). 

W Ciotce Zgryzotce takim znakiem czasów jest świat youtuberów i również dobrze to wychodzi. Musierowicz zamiast opisywać, pokazuje - czytelnik wraz z Norą najpierw widzi pewne zabawne sceny i dopiero później dowiaduje się, że w taki sposób powstają materiały na kanał oraz co inspiruje twórców. Moim zdaniem wszystko jest tu sympatyczne i autentycznie wyglądające - wybór nawiązania do The Slow Mo Guys, zachowanie chłopaków i ich radocha, ich ksywy, motyw z powtarzaniem pomysłów bardziej znanych twórców i oburzenie tym "plagiatem" ze strony nierozumiejącej konwencji Nory.


FAJNI OJCOWIE, AMBIWALENTNE MATKI

W Ciotce Zgryzotce pojawiło się też kilka motywów, które, typowo po jeżycjadowemu, ogrzały mi serce. Narzeczeńskie zapatrzenie Józka i Doroty było urocze. Jednocześnie ładną i (zamierzenie) zabawną sceną była rozmowa Ignacego z ojcem na temat porodu rodzinnego i ojcostwa jako takiego - dostajemy obraz dwóch nie całkiem stereotypowych facetów, taty i syna, którzy mają fajną relację a przy tym przyjemne poglądy na rodzicielstwo. Również Ignacy jako świeżo upieczony tata jest uroczy i konstruktywny.

Sympatycznym ojcem okazuje się też, koniec końców, Baltona - scena z przepłoszeniem adoratora wydawała mi się na początku nieprzyjemna, ale ostatecznie Florian wystąpił w obronie córki, którą ktoś całował, a ona tego w widoczny sposób nie chciała. Późniejsza rozmowa Baltony z córką, choć nierówna, również ma ładne fragmenty (choć są i głupsze wstawki - po co Baltona prawił komunały typu "to jest chłopak nie dla ciebie", skąd niby to wiedział?). 

Z kolei w temacie macierzyństwa mamy całkiem fajną, nawet jeśli nie bardzo odkrywczą radę, jaką Babi daje Agnieszce - by wychowywać dziecko tak, jak maluje obrazy, i wyłączyć strach, a włączyć miłość. Podobało mi się też "objawienie" Nory o tym, że macierzyństwo daje kobiecie łączność - poprzez dziecko - z uniwersalną miłością, z Bogiem. Ten koncept, tak myślę, zostanie ze mną na długo.

Co prawda w tym temacie mamy też bardziej kuriozalne fragmenty. Rady o tym, jak spać z dzieckiem, czy batalię między matką Agi a Różą o to, czy karmić piersią, są przedstawione trochę jak prawdy objawione, podczas gdy przecież nimi nie są. Nie odbiera to jednak pozytywnej siły fragmentom wyżej wymienionym.


WRESZCIE KONIEC Z TABLICĄ 

Ostatnim znaczącym atutem Ciotki Zgryzotki jest w moich oczach motyw z tablicą znad stołu kuchennego w domu Borejków, na której przez lata przyczepiano napisy typu "Kto mlaszcze, dostanie w paszczę" czy zdjęcia członków rodziny w humorystycznych sytuacjach. Przez dekady (i fabułę dwudziestu jeden tomów Jeżycjady) uważana przez bohaterów za niezwykle sympatyczny i dowcipny element wystroju, w Ciotce Zgryzotce zostaje nazwana przez Agnieszkę mentalnym pręgierzem i spakowana do wywiezienia na nowe lokum teściów. 

Podoba mi się ten wyłom uczyniony w mitologii Borejków. Od czasu powstania Jeżycjady zdążyły się, na moje oko, zmienić wzorce etyczne. Dotyczy to m.in. niegdysiejszego kultu bycia dowcipnym i obowiązku "znania się na żartach", nawet tych przykrych pod swoim adresem, który obecnie wypierany jest przez większą delikatność wobec bliźnich i asertywność w reagowaniu na niemiłe treści. 

Tablica Borejków była w tym świetle przykładem na pozostawianie nowego wina w starych bukłakach. Doceniam rolę Agnieszki, osoby z zewnątrz borejkowskiego uniwersum, która potrafiła ukrócić pozbawiony miłosierdzia zwyczaj i pozbyć się grata ze swojego mieszkania (ostatecznie wylądował on w domu Patrycji, jak wspomniałam, nowym lokum Niewzruszonego Centrum, czyli Gabrieli).


FABULARNE WZLOTY I UPADKI 

A jeśli chodzi o minusy Ciotki Zgryzotki? Myślę, że wystarczająco dużo napisali o nich inni recenzenci, nie ze wszystkimi krytycznymi zdaniami się zresztą zgadzam. Na pewno szwankuje narracyjna konstrukcja książki. 

Pierwsza połowa to głównie gadanie i bardzo wolniutkie rozwiązywanie zagadki tajemniczych SMS-ów, natomiast w drugiej upakowane jest wszystko - awanturnicza wyprawa Nory, dramat z dziadkiem, kilkukrotny zwrot głównego wątku romantycznego, ślub, poród, co tam nie jeszcze. 

Wspomniany główny wątek romantyczny też mnie nie przekonuje: domniemany ukochany wskakuje do akcji na zasadzie deus ex machina (ach, co za przypadek, że to akurat on tam mieszkał) a uczuciowe reakcje Nory na niego są opisane nie konsekwentnie. Co gorsza, zbyt wcześnie pojawiają się sugestie, że wybrankiem będzie jednak ktoś inny (choćby ta: "Nora, zbijając go tym samym z tropu, odpowiedziała mu promiennym, najszczerszym uśmiechem. Właśnie nabrała do niego najszczerszego zaufania", s. 184). Zawiłości z autorstwem SMS-a i przekręconym nazwiskiem nie zaciekawiły mnie ani nie rozbawiły. 

Podoba mi się natomiast to, że jeden z podmiotów zainteresowania Nory (podobnie jak Agnieszka w historii z tablicą) ładnie rozbija borejkowską banieczkę. Na jej, najwyraźniej przejęte od mamy i ciotek, bezinteresownie obraźliwe uwagi, odpowiada asertywnie i nazywa sprawy po imieniu, mówiąc, że nie chce być obrażany czy przezywany. 


MAGIA REMONTOWANIA

Tyle na temat niedociągnięć narracyjnych. Co do nieodpowiadających mi szczegółów obyczajowych, nużyły mnie liczne i rozwlekłe wstawki na temat organizacji ślubu i - tak jak w poprzednich tomach - niekończących się remontów. Tak jak już zauważyła w recenzji Feblika, jeśli ktoś miałby te fragmenty docenić, to chyba tylko czytelnik z dalekiej przyszłości, który potraktuje tę książkę jako sylwę czy inną Mariannę i róże i będzie się z niej uczyć o życiu codziennym w epoce. 

Dodatkowo, magia Borejków, która w Febliku miała swoje mocniejsze momenty ("puńczyk z tuszki"; Gaba, która, mimo wszystko, była fajną matką i teściową), tu zaczęła mnie przytłaczać. Nie podobało mi się na przykład, że dorośli członkowie rodziny przybywający na Roosevelta czy do domu rodziców Nory (Laura, Róża) zachwycali się, jak dobrze wrócić "do domu". W ustach osób, które mają już swoje domy i rodziny, to stwierdzenie brzmi co najmniej niemile w odniesieniu do tychże rodzin.


CO JEST NIE TAK Z CIOTKĄ ZGRYZOTKĄ

Podsumowując, książkę na pewno warto przeczytać, jeśli lubi się Jeżycjadę i/lub chce się wiedzieć, jak się skończyła - jakkolwiek w kwestii fabuły nie będzie to taka przyjemność, jak podczas lektury któregokolwiek z poprzednich tomów. 

W innych przypadkach lektura, pomimo wciąż widocznego kunsztu autorki i kilku dobrych pomysłów, może być problematyczna. Za głównego winnego uznaję tu, wspomniany już w dwóch ostatnich recenzjach, pośpiech połączony z imperatywem, by za wszelką cenę domknąć ogromną liczbę wątków. Stąd, moim zdaniem, szybkie swatanie bohaterów, czy też dziwna lista gości na weselu Doroty i Józefa. Autorka, jak mniemam, chciała po prostu raz jeszcze pokazać wszystkich swoich bohaterów, stąd te wszystkie koleżanki ciotek wśród weselników. 

Drugim głównym problemem Ciotki Zgryzotki jest chęć schlebienia gustom zagorzałych fanów. Stąd zapewne to krytykowane przez recenzentów kiszenie się w borejkowskim sosie - epatowanie łaciną, ciepełkiem, sielskością, żarcikami Idy czy Ślubnym Fatum).


PISZMY (LEPSZE) CHRISTIAN FICTION! 

Nie oburza mnie natomiast, a wprost przeciwnie, wiara chrześcijańska wielu bohaterów Ciotki Zgryzotki czy ich poważne traktowanie miłości romantycznej i małżeństwa. Wiem, że wśród internetowych komentatorów te wątki są często krytykowanie. Czytelnicy są jednak różni i są wśród nich tacy, którzy chcą czytać o takiej właśnie obyczajowości. 

A jeśli rzeczywiście tacy czytelnicy nie są obecnie głównym nurtem, a niszą, to może warto uciec do przodu? Skoro niektórzy lubią czytać o duchowych rozkminach i cnotliwych parach, a innym od tego cierpnie skóra, to może warto, by ci pierwsi nie udawali, że nie są niszą, ale sobie tę niszę odpowiednio urządzili i ometkowali? 

Chodzi mi mianowicie po głowie przeszczepienie na grunt naszego języka idei Christian fiction - w dobrej jakościowo, przystosowanej do lokalnej specyfiki, formie. Tym bardziej teraz, gdy nie będzie już kolejnych tomów Jeżycjady. To co, kto pierwszy zaczyna pisać? 

Zdjęcie: Gerd Altmann z Pixabay



środa, 26 lipca 2023

Dzban, który nie był dzbanem (M. Musierowicz, "Feblik")

Do czytania ostatnich części Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz zainspirowały mnie właśnie niepochlebne recenzje opisywanego tu dziś Feblika. Ze zdziwieniem przekonałam się, że powieść odbieram jako niezłą, a przynajmniej najlepszą z finalnej trójki. Historia rękodzielniczego dzbana to zgrabna rama fabularna. Plusem są też protagoniści, którzy okazali się porządnie napisani i - wbrew temu, czego oczekiwałam po przeczytaniu recenzji Zwierza Popkulturalnego czy Catus Geekus - z mojego punktu widzenia wcale nie dzbanowaci. 

Czy Ignacy jest dzbanem? Według mnie nie - jego wady mieszczą się w granicach niedoskonałości, jakie może mieć bohater pozytywny.

 

Tekst zawiera spoilery.

Głównymi bohaterami Feblika Małgorzaty Musierowicz jest dwójka studentów - neurotyczny intelektualista Ignacy, syn Gabrysi (najstarszej z czterech sióstr Borejko, kariatyd Jeżycjady) oraz jego szkolna koleżanka, uzdolniona malarsko i obdarzona zmysłem obserwacyjnym Agnieszka. Para spotyka się przypadkowo w autobusie. Agnieszka wiezie właśnie do nabywcy dzban wykonany przez jej siostrę i Ignacy ofiarowuje się z pomocą w dostarczeniu problematycznej, jak się okazuje, przesyłki. Przy okazji oboje bohaterowie mają okazję poznać się na nowo, zwiedzić kawałek Wielkopolski oraz porównać swoje sytuacje rodzinne, włącznie z towarzyszącymi im problemami.

 

Tak jak wspomniałam, Feblik, będący dwudziestym pierwszym tomem cyklu, uważam za najmocniejszą powieść z trójki kończącej Jeżycjadę. Motyw z dzbanem ładnie porządkuję akcję i nadaje tempa, dzięki czemu powieści udaje się uniknąć dłużyzn i kuriozów widocznych choćby w tomie poprzednim - we Wnuczce do orzechów

 

BOHATEROWIE NIEDOSKONALI (I DOBRZE)

Spodobał mi się sposób napisania głównych bohaterów. Ignacy teoretycznie ma budzić sympatię, ale z drugiej strony z kilometra widać jego niedoskonałości. Opis tego, jak prowadzi samochód jadąc z Poznania do ciotki Patrycji (przedstawiony z perspektywy wnikliwie i lekko złośliwie patrzącej na rzeczywistość Agnieszki) to przykład bardzo dobrego realizmu (oraz bardzo ciekawego przypadku dla twórcy rozwiązań technicznych spod znaku poka-yoke). 

 

Podoba mi się też, jak w jego postaci rozegrany jest temat męskości. Mamy tu ciekawą przepychankę między wyznawanym przez Ignacego etosem "rycerza na białym koniu" a jego rzeczywistą osobowością, w której spotykają się zarówno cechy stereotypowo, jak i całkiem niestereotypowo męskie, przy czym Ignacy wydaje się mieć w tej kwestii sporo samoakceptacji. 

 

Czy Ignacy jest dzbanem? Zwierz Popkulturalny zdaje się sugerować, że tak, krytykując m.in. jego nieprawomyślny sposób użycia wyrazu "kobieta" ("Sytuacja jest poważna, ktoś ma kłopoty. Kobieta." - s. 95) czy też negatywny stosunek do nadużywania przez płeć piękną alkoholu. Dla mnie jednak jego wypunktowane w Zwierzowej recenzji wady albo są wadami tylko subiektywnie, zależnie od politycznego nastawienia czytelnika, albo mieszczą się w granicach niedoskonałości, jakie może mieć bohater ogólnie pozytywny, lecz nie zerojedynkowo idealny.


Agnieszka to inny typ postaci, ale również satysfakcjonujący. Przez większość czasu jest przedstawiana jako wiarygodna i pod każdym względem atrakcyjna bohaterka, z której zresztą perspektywy - bystrej, wnikliwej, mimowolnie ironicznej - obserwujemy większość akcji powieści. Krytycyzm i lekka neurotyczność wydają się być jej głównymi (jakże błahymi) słabymi stronami - jednak tylko do momentu, w którym zamiast punktu widzenia samej Agnieszki czy Ignacego dostajemy perspektywę innych postaci. Wtedy okazuje się, że ta charyzmatyczna postać nie jest wcale tak wspaniała: Józef określa ją jako miągwę (choć dodaje, że jest w porządku), Gabriela pamięta Agnieszkę z czasów szkolnych Ignacego jako osobę niespecjalnie atrakcyjną wizualnie i niewyróżniającą się niczym szczególnym.

 

WIĘCEJ AKCJI, MNIEJ ROMANSU

Co do minusów powieści, pierwszym z nich jest dla mnie, subiektywnie, brak ważnego plusa, jakim jest poruszająca historia miłosna. Być może zgrabne fabularne meandry i niezła psychologia głównych postaci sprawiły, że książka stała się na tyle wyrozumowana, że nie wystarczyło już miejsca na wzruszenia. To zresztą, moim zdaniem, cecha powtarzająca się również w starszych częściach Jeżycjady: najlepsze romanse dzieją się w książkach, które są trochę o niczym, jak Brulion Bebe B. czy Szósta klepka, natomiast w powieściach z konceptem i żywszą akcją, jak Kłamczucha, Opium w rosole czy Noelka, wątki miłosne nigdy mnie nie ruszały. Także i w końcówce Jeżycjady palmę pierwszeństwa na polu romantycznych uniesień przyznaję nie Feblikowi, a dużo bardziej problematycznej jakościowo Wnuczce do orzechów.

 

MINUSY: SPOTKANIE PO LATACH I SCRABBLE

Nie sposób też nie poczynić Feblikowi zarzutów formalnych, jak czyniły już to przede mną inne osoby w blogosferze. Szczególnie chciałabym wypunktować cztery problematyczne dla mnie momenty. Pierwszym jest scena spotkania dwojga głównych bohaterów, w które Agnieszka rozpoznaje w Ignacym dawnego szkolnego kolegę i jej niemal pierwsza reakcja to pewne rozczulenie, by nie rzecz wręcz - czułość. W ten sposób autorka na samym początku popełnia autospoiler, sugerując, co będzie się dalej dziać między bohaterami. Tymczasem tok myślenia Agnieszki jest jeśli nie całkowicie nierealistyczny, to kuriozalny. Taką błyskawiczną pozytywną reakcję należałoby przynajmniej jakoś wytłumaczyć, scena trzymałaby się kupy gdybyśmy np. dostali informację, że bohaterka jest chorobliwie kochliwa, albo że miała do Ignacego szczególną słabość w latach szkolnych a później coś poważnego stanęło na drodze ich znajomości, a nie że po prostu w miarę go lubiła, ale ich drogi rozeszły się po ukończeniu szkoły.

 

Drugim zgrzytem (lakonicznie napomyka o nim w swojej recenzji Zwierz popkulturalny) jest dla mnie motyw z babcią Milą oceniającą kandydatki na żony młodych Borejków przez styl ich gry w scrabble. Agnieszka została zaopiniowana pozytywnie, bo nie skupiała się na wygranej i nie mówiła za dużo o sobie. Jej poprzedniczka Magdusia zaminusowała przez agresywny styl i afektowane okrzyki w momentach przegranych. Niby pasuje to do klimatu Jeżycjady - motyw jest nawet zabawny, ma intelektualne konotacje i wymowę etyczną. Jednak skoro rodzina Borejków ma być taką oazą ciepła i życzliwości, nie pasuje mi do niej stosowanie takich tanich chwytów psychologicznych rodem z niuejdżowego podręcznika do zarządzania. Spodziewałam się po babci Borejko czegoś więcej, niż osądzania bliźnich po tak poszlakowych dowodach. Choć z drugiej strony może po prostu, jako osobę grającą podobnie do Magdusi, uwiera mnie sumienie i męczy obawa, że nie przeszłabym pomyślnie takiego testu?

 

(Tu wyznanie: magia Borejków również w tym tomie nadal względnie na mnie działa. Niespecjalnie dostrzegam widzianej przez inne recenzentki domniemanej mizantropii czy wyniosłości. Faktem jest jednak, że czasami autorka wydaje się zmęczona mnożeniem cudowności, jakie charakteryzują tę rodzinę, i osuwa się w niezręczność. Choćby nużący motyw rzekomo niezrównanej innowacyjności i wielości smaków lodów przygotowywanych przez Patrycję, gdy tymczasem ogranicza się ona do kombinacji powszechnie dostępnych w Polsce owoców i swojskich ziół, które każdemu bywalcowi współczesnych lodziarni trącą banałem.)

 

MINUSY CD.: KUPUJ DOM Z BALTONĄ

Kolejnym minusem są infodumpy na temat kupna domku na wsi przez Idę i Marka. Ambitne plany Idy, jak tę transakcję przeprowadzić oraz eksperckie porady Floriana sprowadzające szwagierkę na ziemię nie wydają się służyć fabularnie kompletnie do niczego. Do czego więc mają służyć, do odmalowania obrazu epoki? W takim razie być może docenią je czytelnicy za sto lat, we mnie wzbudziły jedynie irytację, którą spotęgowała postawa Idy, gdy dowiedziała się, że domek należy do jej przyszłej synowej i wykoncypowała sobie, że w takim razie na pewno dostanie go za darmo, nie spytawszy nawet właścicielki o zdanie.


Nie mam natomiast pretensji o liczne detale na temat historii wielkopolskich wsi w wywodach Ignacego, na które narzeka Zwierz Popkulturalny. Te nawet mi się podobały: takie treści brzmią naturalnie w ustach introwertycznego studenta historii sztuki, który chce zaimponować koleżance również zainteresowanej kulturą. Poza tym ładnie wpisują się w ramy fabularne - np. wizyta w skansenie i rozmowa, która wynika przy tej okazji.

 

JAK SZYBKO ZAKOŃCZYĆ TOM, CZYLI ZNÓW BIEGUSIEM DO ZARĘCZYN

Ostatni problematyczny motyw to kolejny przypadek błyskawicznych, nieprzemyślanych zaręczyn. W recenzji Catus Geekus motyw ten został zinterpretowany jako przykład odklejenia bohaterów od rzeczywistości, natomiast Zwierz Popkulturalny rozważa go w sekcji "Miłość i dzietność", traktując jako przykład etycznego nastawienia młodych Borejków, którzy, o zgrozo, "chyba nie słyszeli o tym, że można randkować nie planując ślubu". Dla mnie jedyną motywacją tego posunięcia fabularnego był - jak w przypadku Wnuczki do orzechów - pośpiech. Byle tylko dać czytelnikom znać, co stanie się również i z tą parą, zakończyć tom, odhaczyć ten wątek. Dorabianie do tego ideowego drugiego dna jest o tyle nietrafione, że w praktykowanej przez rodzinę Borejków, a krytykowanej w niektórych recenzjach obyczajowości katolickiej, trudno znaleźć przykazanie, że zaręczać się należy w pośpiechu i pochopnie w pierwszych dniach związku. 

 

Gdyby nie ten pośpiech (który wydaje mi się również przyczyną tak nagłego wezbrania uczuć Agnieszki na początku książki), Feblik miałby szansę być jeszcze lepszą powieścią, choć i bez tego jest nie najgorszy. Niestety, ten pęd do domknięcia wątków jest obecny również w kolejnym tomie, tj. Ciotce Zgryzotce, choć i ów tom ma jakieś atuty. Najważniejszy z nich jest związany właśnie z postacią Agnieszki. Postaram się opowiedzieć o tym kolejnym razem.


Musierowicz Małgorzata, Feblik, Łódź 2015: Akapit Press.

Ilustracja: Pixabay

poniedziałek, 1 maja 2023

Biegusiem do zaręczyn (M. Musierowicz, "Wnuczka do orzechów")

Naszło mnie ostatnio, by doczytać ostatnie tomy Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Niegdyś wręcz uwielbiałam tę serię - pisałam już o niej raz na tym blogu - jednak przerwałam na (nie najlepszej) McDusi. Przez ostatnią dekadę jedyne treści okołomusierowiczowskie, które do mnie docierały, to utyskiwanie z postępowych rejonów Internetu, że seria się popsuła. Część tych narzekań jest motywowana wyłącznie ideowo, ale część wydała mi się znacząca. Postanowiłam więc sprawdzić. Dziś piszę o 20. części cyklu - o Wnuczce do orzechów.

Motyw z koralami Doroty to jeden z kilku momentów Wnuczki do orzechów,
gdzie względny zachwyt walczył we mnie z lekką konsternacją.


Wnuczka do orzechów opowiada historię Doroty Rumianek - gospodarnej i pełnej cnót licealistki z podpoznańskiej wsi, która zapoznaje się z rodziną Borejków i przeżywa z nimi wspólne perypetie. Na początku powieści, wskutek pewnego zbiegu okoliczności, do domu Doroty, w którym zamieszkuje ona z babcią i jej siostrą, trafia w charakterze letniczki Ida Borejko - około pięćdziesięcioletnia lekarka o wybuchowym charakterze, jedna z czterech sióstr będących głównymi bohaterkami Jeżycjady. Zachwycona przymiotami Doroty, Ida sprowadza na letnisko swego siostrzeńca, neurotycznego intelektualistę Ignacego Grzegorza, pragnąc młodych wyswatać. Pociąga to za sobą serię slapstickowych wydarzeń, a sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy Dorota w wioskowym spożywczaku poznaje przystojnego nieznajomego, a w międzyczasie zaczyna się do niej zalecać chłopak, któremu podobała się w gimnazjum.


Nie brzmi najlepiej, prawda? Przed przeczytaniem znałam mniej więcej tematykę książki, jej zakończenie oraz zarys postaci Doroty i spodziewałam się, że książka będzie kiepska. Przeniesienie akcji z Poznania, który Musierowicz tak kunsztownie opisywała w starszych tomach, na wieś, wydawało się ryzykownym posunięciem. Tym bardziej, że to właśnie dla tych opisów i klimatu Poznania wielu z nas te książki czytało! Z kolei idealna Dorotka (na podstawie czytanej przeze mnie wcześniej Ciotki Zgryzotki - dziewczyna do tańca i różańca, idealna gospodyni, ambitna kandydatka na studia, romantyczna heroina, a przy tym wprawny woźnica konnej bryczki) zapowiadała się na fatalnie napisaną bohaterkę. 


Akurat żadna z tych obaw się nie spełniła. Co do miejsca akcji, to zagrało ono nieźle - książka przepojona jest całkiem udatnie atmosferą błogiego wypoczynku na wsi i ucieczki od codzienności. Podobał mi się też sposób przedstawienia miejscowej ludności. Internetowe recenzje zarzucają książce klasizm, ale to moim zdaniem naciągane. Znam nieźle wielkopolską wieś i podoba mi się jej obraz we Wnuczce do orzechów. Gwara jest przedstawiona realistycznie (i zabawnie), postaci mieszkańców są zróżnicowane - jedne szlachetniejsze (pani Kasia - sprzedawczyni), inne zniuansowane (babcie Doroty i sama Dorota), inne mocno niedoskonałe i połamane (pan Chrobot, Igor Bogatka, mama Igora). Jedyny zarzut co do wiejskich realiów, z którym mogłabym się zgodzić, to ten wysunięty przez mamę Zwierza popkulturalnego o nadmiernym skróceniu łańcucha dostaw jajek i kurczaków.

 

Co do postaci Dorotki, to we Wnuczce do orzechów jest dużo lepiej napisana, niż w Ciotce Zgryzotce. Większa część narracji jest prowadzona z jej perspektywy. Dzięki temu przestaje być jedynie groteskową, kartonową repliką Jagny z Krzyżaków (przed przeczytaniem Wnuczki... myślałam, że te orzechy w tytule to aluzja do Jagny właśnie). Okazuje się np. impulsywna (sytuacja na mostku, pozostawienie torby w sklepie, spotkania z Igorem czy z nieznajomym) czy wyrachowana: gdy przyjmuje letników, na zewnątrz pokazuje jedynie serdeczność i gościnność, a tymczasem w mailu do matki ujawnia, że interesuje ją tylko to, jak ich finansowo "wydoić". Zresztą maile do matki to kolejny atut w pisaniu tej postaci - widać w nich, jak z tej dojrzałej nad wiek spiżowej bohaterki wychodzi mała, rozemocjonowana dziewczynka, w dodatku pisząca zaskakującym, młodzieżowo-obciachowym idiolektem z mnóstwem wykrzykników.  

 

Ciekawym kontrapunktem dla postrzegania zarówno postaci Doroty, jak i "wsi spokojnej, wsi wesołej" we Wnuczce do orzechów jest przybycie Ignacego Grzegorza, który zarówno na protagonistkę, jak i na jej miejsce zamieszkania patrzy w sposób całkiem inny niż autor wewnętrzny i zgoła niewyidealizowany.


Co jeszcze mi się w książce podobało? Cóż, mam ja słabość do historii miłosnych u Musierowicz. Kto czytuje tego bloga, ten się domyśla, że wątki, które krytykuje u tej autorki co bardziej postępowa część internetosfery - wyśrubowany romantyzm, brak pochwały feminizmu od drugie fali wzwyż, ważna rola instytucji małżeństwa czy domyślny brak niektórych form aktywności przed zawarciem tegoż - znajdują się na poczesnym miejscu w mojej strefie komfortu. We Wnuczce do orzechów opis romansu wyszedł nieco gorzej, niż w większości Jeżycjady i względny zachwyt walczył we mnie z lekką konsternacją. Choćby kwestia korali - no ładny to motyw, ale jak głównemu amantowi książki udało się je zrobić tak estetycznie, przecież nie przejawiał wcześniej zdolności artystycznych? Poza tym faktycznie zbyt nagle i za szybko się ta historia miłosna wywiązała, i oni tacy strasznie pewni siebie nawzajem, gdzie tu jakiś realizm? Choć warto wziąć poprawkę na to, że bohaterowie są młodziutcy, w tym wieku ludzie bywają tacy górnolotni. Przynajmniej za moich czasów bywali.

 

Przypadło mi też do gustu to, jak Musierowicz rozwija swoje sztandarowe bohaterki - siostry Borejko. Ich sielankowy obraz ze "starej Jeżycjady" interesująco się komplikuje. Wspaniała niegdyś Gabrysia okazuje się, na przykład, nieczułą moralizatorką, wyzywając w mailu od egoistek swoją siostrę Idę, gdy ta słusznie żali się na alarmującą niesłowność swojego męża-pracoholika. W relacji z dorosłym synem Ignacym Gabrysia przejawia natomiast toksyczną nadopiekuńczość. Z kolei Ida z biegiem czasu z narwanej nastolatki, a następnie nawiedzonej mamuśki, awansowała na kogoś w rodzaju krasnoluda tego uniwersum. Stanowi element komediowy, często pada ofiarą slapstickowych zdarzeń, powtarza dyżurne dowcipy (zamiast tych o krasnoludzkich kobietach czy wszach w brodzie są to gagi o zdrowym odżywianiu). Na początku Wnuczki do orzechów bierze udział w zdarzeniu wręcz żywcem wyjętym z humorystycznego fantasy, gdy po omdleniu zostaje ocucona za pomocą mocnego alkoholu wlanego między zęby. 

 

Jeśli chodzi o minusy Wnuczki do orzechów, część wymieniłam przy okazji omawiania plusów - Dorota miejscami drażni jednak kartonową idealnością, jej romans - pochopnym i pośpiesznym idealizmem oraz sytuacjami deus ex machina (korale), Ida z kolei w swojej slapstickowości bywa irytująca i nieśmieszna. Do tego można by dodać jeszcze inne niedoróbki. Wspomniana scena otwierająca powieść jest kuriozalna. Dalej - jako osobę wierzącą i odczuwającą więź z przyrodą zirytowała mnie nierealistyczna, stuprocentowa bogomyślność Doroty, którą każda, każda styczność z przyrodą inspirowała do jednej myśli - podziwu dla Stworzenia. Jak można funkcjonować tak jednotorowo? I wreszcie - wynudziły mnie wywody o tym, co czytają bohaterowie (w tej części serii - głównie Ellery'ego Queena). Niby jest to wdzięczny pomysł, umieścić w powieści erudycyjne wstawki na temat własnych lektur autora, takie mini-recenzje, ale wolałabym, gdyby było to lepiej powiązane z resztą fabuły. Podobnie, niemal nie dałam rady czytać fragmentów, gdzie pojawiali się dziadkowie Borejko. To epatowanie ciepełkiem, nostalgią, erudycją i łaciną jest pewnie zasadne ze względu na oczekiwania czytelnicze - to wszak znaki rozpoznawcze Jeżycjady. Miałam jednak wrażenie, jakby w tym tomie autorka straciła do tych tematów serce i wrzucała je z obowiązku, powtarzalnie i bez polotu, by nie rozczarować swojego twardego elektoratu.


Nie uderzyło mnie natomiast to, co krytykowało wielu recenzentów, a mianowicie domniemana mizantropia i inteligencka pogarda bijące jakoby z późnych części Jeżycjady. Zgadzam się, że dla niektórych bohaterów duma ze swoich zasad moralnych czy zainteresowań jest główną skazą charakterologiczną, swoistą hybris. Przykładem wspomniana już Gabriela czy jej ojciec, którego odklejone od rzeczywistości lub wręcz krzywdzące uwagi i zachowania już we wcześniejszych częściach nieraz musiała mitygować żona. Jednak nie odebrałam tego zjawiska w sposób systemowy. Podczas czytania widać, że bohater zachowujący się z taką wyższością czyni źle. Te coraz bardziej widoczne ciemniejsze strony borejkowskiego stylu życia interpretuję raczej jako zniuansowanie obrazu, który w starszych powieściach Musierowicz był ucukrowany. Podoba mi się, że we Wnuczce do orzechów widać częściową erozję tej idealistycznej bajki. To realistyczne oraz dobre literacko i moralnie. 

 

Podsumowując - czytało mi się gorzej, niż wcześniejsze części Jeżycjady, ale lepiej, niż się spodziewałam. Było trochę przyjemności a niekiedy i wzruszeń (wciąż widać, że Musierowicz to bardzo dobra pisarka), ale były też i zgrzyty i chwile nudy, które interpretuję albo jako niedociągnięcia w redakcji, albo jako chęć jak najszybszego dokończenia wątków (to stąd, a nie ze względów ideowych, wziął się, moim zdaniem, pomysł z ekspresowymi zaręczynami), albo jako naciągane schlebianie fanom (sztuczne epatowanie łaciną). Przeczytałam również kolejne dwie części Jeżycjady - Feblik i Ciotkę Zgryzotkę - więc możliwe, że ciąg dalszy recenzowania serii niebawem nastąpi.

 

Musierowicz Małgorzata, Wnuczka do orzechów, Łódź 2014: Akapit Press.

Ilustracja: Pixabay

niedziela, 1 stycznia 2023

Podsumowanie roku 2022. #2 "Cobra Kai", Sezon 1 i 2

Za nami koniec roku, pora podsumowań. Przedstawiam serię kilku wpisów o tym, co mnie w 2022 roku zajęło i/lub ucieszyło na niwie literackiej, audiowizualnej i duchowej. Niezależnie od daty publikacji, bo jak zwykle liczy się tylko me, myself and I. Pierwszy odcinek możecie przeczytać tutaj. Dziś kolejny wpis, o serialu Cobra Kai, wrażenia z sezonu pierwszego i kawałka drugiego.

Wartościowe dzieła dobrze poddają się interpretacji. W Cobra Kai nawet o niektórych szczegółach dekoracji można sensownie poteoretyzować.


 

Zaczęliśmy oglądać jako odreagowanie po Pierścieniach władzy, które oceniliśmy krytycznie (swoje wrażenia wzmiankowałam tutaj). Ponieważ o Cobra Kai entuzjastycznie wyrażali się m.in. rozkminiacze z Klubu Jagiellońskiego, uznałam, że skoro Pierścienie... pozostawiły niemiłe wrażenia m.in. ze względu na źle ograną postępowość (żerowanie na negatywnych emocjach fanów w komunikacji marketingowej i trącący dydaktyzmem sposób prezentacji bohaterek kobiecych), jako odtrutkę warto zaserwować sobie coś, co chwalą przedstawiciele jakościowego konserwatyzmu. I rany, było warto. Zapowiadało się niewinnie: Cobra Kai to kontynuacja filmu Karate Kid, opowiedziana z perspektywy negatywnego bohatera - Johnny'ego Lawrence'a. Można było więc liczyć na fajne walki, nieco vintage nostalgii i ewentualnie jakieś etyczne zniuansowanie przez oddanie głosu drugiej stronie. I to wszystko w tym serialu jest, ale dostajemy dużo więcej. Po pierwsze, przynajmniej jak dotąd (jesteśmy w połowie drugiego sezonu) akcja jest upleciona z koronkarską finezją, wszelakie zwroty akcji, qui pro quo czy zmiany we wzajemnych odniesieniach bohaterów są bardzo satysfakcjonujące i super logiczne. 

Po drugie, jeśli kogoś rusza temat relacji rodzicielskich - a rusza on wielu ludzi, bo, cytując znów mojego wykładowcę od historii literatury angielskiej, nie każdy z nas przeżył wielką miłość czy przyjaźń, ale rodziców miał każdy - w Cobra Kai mamy działające na emocje i dające do myślenia wątki związane z tym właśnie tematem. Mamy tu m.in. połamaną, lecz nie beznadziejną relację Johnny'ego z synem, w którego wychowaniu nie uczestniczył praktycznie od dnia narodzin, ale teraz chce naprawić błędy. Jest też pokazana więź syna Johnny'ego z matką, która zajęta jest głównie szukaniem własnego szczęścia w życiu i nie dostrzega poruszających dowodów przywiązania ze strony swojego dziecka. W kontraście do tych wątków stoi więź Danny'ego LaRusso z jego dziećmi, mogąca z kolei uchodzić za wzorową, choć niepozbawioną codziennych zmagań.

Po trzecie, twórcy Cobra Kai wykazują ożywczo nienabożny stosunek wobec politycznej poprawności. Protagonista serialu, Johnny, nie tak jak jego młodsza wersja w filmie Karate Kid, może uchodzić za postać co prawda niedoskonałą i rozwijającą się, ale ogólnie pozytywną. I w tej pozytywności jak najbardziej zdarza mu się używać niepoprawnych politycznie epitetów, rzucać mało empatyczne z punktu widzenia inkluzywności uwagi czy kpić sobie z terminologii gender (Is this a prank call?!). Czasem reflektuje się (lub życie mu pokazuje), że posunął się za daleko i zmienia postępowanie na delikatniejsze, ale czasem jego nieprawomyślność okazuje się przynosić pozytywne rezultaty (np. przemiana Hawka). Dla odmiany wcieleniem zasad politycznej poprawności jest wychowawczyni córki Danny'ego, Samanthy, osoba sztywna i pryncypialna, zanudzająca uczniów morałami o tym, jak to w Halloween należy przebierać się nie za zalotną pielęgniarkę, ale za "neutralnego genderowo pracownika szpitala". Inną odmianą w Cobra Kai w stosunku do poprawnościowych trendów jest duży nacisk na tematykę związaną z byciem mężczyzną (ojcostwo, chłopięce dorastanie, relacja uczeń-mistrz, etos wojownika) i ogólny brak potulnego dydaktyzmu związanego z feminizmem i całą resztą pakietu. Oglądając Cobra Kai, uświadomiłam sobie, jak bardzo stęskniłam się za takim niebigoteryjnym podejściem. Pomijając kwestie światopoglądowe, jest ono zwyczajnie lepsze dla celów artystycznych. Gdy widać, że twórcy serialu bardziej skupiają się na fabule czy emocjach, niż na gorączkowym liczeniu parytetów czy przechodzeniu testu Bechdel, dużo bardziej docenia się chociażby Silne Postaci Kobiece, których w serialu nie brakuje, począwszy od cudownej, badassowej Aishy, poprzez "stalową magnolię" Amandę LaRusso i jej córkę Samanthę reprezentującą soft power, skończywszy na koleżankach Samanthy, których siła jest destruktywna.

Czwartym plusem Cobra Kai jest coś, co odczuwam jako trudną do nazwania wybitność. Czynnik X, jednostkowość według terminologii Dereka Attridge'a - różnie to można określać. W literaturze często spotykam tę cechę w dziełach klasycznych, w serialach znalazłam ją dotąd dwukrotnie - w The Wire oraz, w mniejszym stopniu, w starych odcinkach serialowego Pitbulla Patryka Vegi. Jedynym mierzalnym wyznacznikiem tej wybitności, który potrafię wymienić, jest to, że taki tekst kultury dobrze poddaje się interpretacji. Pytasz "dlaczego ten bohater się tak zachował? dlaczego ten rekwizyt tu leży?" i nie jest tak, że jedyne możliwe odpowiedzi to "bo tak", "bo grupa targetowa pewnie tak chciała", "bo w ten sposób skuteczniej będzie obalony patriarchat", ale można wysnuć jakąś głębszą historię. W wypadku Cobra Kai  to działa. Spędziłam już jedno niezwykle inspirujące spotkanie przy kawie i dyskusji o tym, jak w fabule serialu odbija się zasada równowagi sensei Miyagi i w ogóle koncepcja yin i yang, a gdy pod koniec pierwszego sezonu na podłodze sali gimnastycznej pokazano logo lokalnego stowarzyszenia karate, nawet na temat jego symboliki można było poteoretyzować.
 
A co dobrego Wy oglądaliście w tym roku?
 
 
 
Cobra Kai, Sezon 1, Youtube Red 2018.
Cobra Kai, Sezon 2, YouTube Premium 2019.

 

wtorek, 27 grudnia 2022

Podsumowanie roku 2022. #1 Juhani Karila, "Polowanie na małego szczupaka"

Zbliża się koniec roku, pora podsumowań. Przedstawiam serię kilku wpisów o tym, co mnie w 2022 roku zajęło i/lub ucieszyło na niwie literackiej, audiowizualnej i duchowej. Niezależnie od daty publikacji, bo jak zwykle liczy się tylko me, myself and I. Dziś powieść Polowanie na małego szczupaka, której autorem jest fiński pisarz Juhani Karila.

Jeśli kogoś, o dziwo, nie pociągają Kalevala, bąki, lingwistyka i sitowie, to Polowanie na małego szczupaka warto przeczytać też dla wątku obyczajowego i fabuły.

 

Tę książkę zapośredniczyli nam znajomi, miałam okazję czytać ją w warunkach bardzo sprzyjających eskapizmowi i jako wyzwalacz owego eskapizmu sprawdziła się wyśmienicie. Jest to dziejąca się podczas lapońskiego lata mocno fantastyczno-baśniowa, dość przaśna i zabawna, trochę kryminalna, trochę obyczajowa historia o dziewczynie, która z pewnych tajemniczych powodów co roku przybywa w swoje rodzinne strony, by upolować tytułową rybę. 

 

Ponieważ od czasu licealnych poszukiwań tolkienowskich kocham wszystko, co fińskie, już to było powodem, bym z entuzjazmem podeszła do tej książki. Kolejnym plusem dla mnie był komizm - począwszy od przaśnych historyjek takich, jak legenda o bożku Pierdunie, wpasowujących się idealnie w moje przedszkolne poczucie humoru, skończywszy na komizmie językowym - tłumacz, Sebastian Musielak, w bardzo udatny, zabawny, a zarazem w pełny szacunku sposób spreparował gwarę mającą oddawać dialekt Lapończyków. Trzeci powód, dla którego wsiąkłam w tę książkę, to sceneria. Kocham szuwary i zarośla, kojarzą mi się z rodzinnymi stronami a i obecnie uwielbiam wśród nich wędrować, a w Polowaniu na małego szczupaka mamy tego mnóstwo. Zresztą Elina, główna bohaterka, to jest taka właśnie szuwarowa dziewczyna, znająca się na przyrodzie i dobrze w niej funkcjonująca, przez co mocno się z nią identyfikowałam. 

 

Choć nie tylko przez to. Gdybym czytała tę książkę osiem czy dziesięć lat temu, pewnie strasznie spłakałabym się nad zakończeniem (bo wypada zaznaczyć, że jeśli kogoś, o dziwo, nie pociągają klimaty Kalevali, dowcipy o bąkach, eksperymenty lingwistyczne i sitowie, to Polowanie na małego szczupaka warto przeczytać również m.in. ze względu na łapiący za serce wątek obyczajowy i angażującą fabułę). Ale przeczytałam teraz, więc mogłam tylko pogodnie podumać, czego więcej byśmy się dowiedzieli, gdyby akcja potoczyła się tydzień, miesiąc czy rok dłużej.

 

Niebawem pojawią się kolejne odcinki podsumowania, pozostańcie na łączach.


Karila, Juhani, Polowanie na małego szczupaka. Przełożył Sebastian Musielak. Gdańsk 2021: Marpress. 

Obrazek autorstwa Gordon Johnson z Pixabay

niedziela, 20 listopada 2022

Trzy uwagi o "Hobbicie" J.R.R. Tolkiena w kontekście "Pierścieni władzy"

Za nami kontrowersyjny jakościowo serial Pierścienie władzy Amazona nawiązujący luźno do dzieł J.R.R. Tolkiena. Tymczasem ja od trzech kwartałów mam okazję w specyficzny sposób - bardzo powoli, na spokojnie i po kawałeczku - podczytywać Hobbita, czyli tam i z powrotem tego autora. I jak to bywa z bardzo dobrymi książkami czytanymi po raz kolejny (miałam tak m.in. z Lewą ręką ciemności Le Guin), odkrywam w nim nowe, wcześniej nie zauważone warstwy. Część z tych obserwacji wiąże się z Pierścieniami władzy i problemami, jakie nie tylko ja dostrzegłam w tym serialu.

 

W dobie starzenia się społeczeństwa fajnie czyta się fabuły przygodowe,
których bohater jest, jak w Hobbicie, nieco starszy.


Na początek kilka słów o moich wcześniejszych odczytaniach Hobbita. Pierwszy raz czytałam jeszcze jako mała dziewczynka. Zachęcił mnie tata i skupiałam się wówczas głównie na rozpoznawaniu postaci z opowiadanych mi przez niego bajek. Czułam satysfakcję, że wiem w końcu, kto to Gandalf, krasnoludy czy orkowie, byłam jednak niewyrobionym czytelnikiem i lektura była nieco mozolna. 

Wróciłam do lektury Hobbita na fali zachwytu filmem Drużyna Pierścienia Jacksona. Tym razem, mając w pamięci monumentalne obrazy z filmu i większą wiedzę tolkienistyczną (w tym dotyczącą chrześcijańskich inspiracji Tolkiena), dostrzegłam w tej książce wzniosłość i duchowe innuendo. Zachwyciła mnie dużo bardziej niż za pierwszym razem, kiedy traktowałam ją jednak głównie jako historyjkę o bajkowych stworkach.

Obecnie jestem nieco za połową Hobbita i pewnie trochę jeszcze potrwa, nim skończę. Póki co, zwróciłam uwagę na trzy sprawy, które umknęły mi, lub też nie wydawały się wystarczająco ważne wcześniej.

 

1. Hobbit mówi o rozwoju osoby w średnim wieku

Bilbo Baggins jest statecznym hobbitem-dżentelmenem, który zdobywa nowe umiejętności, przeżywa przygody, testuje swoje granice, wychodzi z bezpiecznych przyzwyczajeń i wydaje się czerpać z tego sporą satysfakcję. Zarówno w życiu, jak i w literaturze takie historie kojarzymy częściej z wiekiem młodzieńczym i literaturą młodzieżową. Tymczasem, w dobie długiego okresu dojrzewania i starzenia się społeczeństwa, bardzo fajnie i optymistycznie czyta się takie fabuły, w których bohater jest, jak w przypadku Hobbita, nieco starszy. 

Niestety, nie miałam okazji napotkać ich w życiu zbyt wiele. Jest co prawda ten nurt w literaturze obyczajowej, traktujący o kobietach w średnim wieku, które, często po rozwodzie czy ogólnie zakończeniu nieudanego związku, szukają w życiu nowych inspiracji (przykładem Nigdy w życiu Katarzyny Grocholi), ale mnie ten temat interesuje nie w warstwie romansowej, a psychologicznej i przygodowej

Z tego powodu dużo bardziej, niż z Grocholą, jest mi po drodze z Kronikami rozdartego świata Aleksandry Janusz, której bohater, Vincent, w okresie późnej młodości zaczyna przechodzić przemianę i awanturnicze przebudzenie podobne do tego, jakie widzimy u Bilba w Hobbicie. Tego typu inkluzywność (w tym wypadku dotyczącą osób z nieoczywistych grup wiekowych), niewymuszoną i prawdopodobnie nieplanowaną, cenię sobie dużo wyżej, niż agresywny "równościowy" marketing Pierścieni władzy, który bardziej niż na działania rzeczywiście dobroczynne wyglądał niestety na monetyzację gniewu.

 

2. Tolkien w Hobbicie: nie tylko fantasta, ale też realista

J.R.R. Tolkien był wykładowcą akademickim, stąd osoba zabierająca się do czytania jego książek może ulec stereotypowi i założyć, że był on osobą zafiksowaną na swojej dziedzinie, może nieco odklejoną od świata i niemającą ekspozycji na wiele aspektów życia, a to odklejenie może być widoczne w jego prozie. 

Czytając Hobbita po raz trzeci, jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo te założenia są nieprawdziwe. Jakiegokolwiek motywu bliskiego realizmowi bym w tej książce nie napotkała - czy to dotyczącego władania bronią białą, czy sposobu poruszania się i zachowań stadnych pająków, czy realiów podróżowania w czasach przedprzemysłowych - za każdym razem jestem zachwycona, jak bardzo one wszystkie budzą zaufanie i są pozbawione dostrzegalnych głupotek czy niedoróbek. Od czasu, gdy ostatnio czytałam Hobbita, miałam okazję zrecenzować sporo tekstów kultury i napisać trzy własne opowiadania, dzięki czemu przekonałam się, że logika i realizm opisywanego świata nie są wcale takie łatwe do osiągnięcia. 

Ta umiejętność budzi podziw szczególnie dziś, gdy w pop - i nie tylko - kulturze nieraz widzi się albo twórców, którzy nie pamiętają, że przysłowiowa farba z malowania cieknie w dół a nie w górę (jaskrawym przykładem filmowym jest cudowna, sześciodniowa podróż Galadrieli z rannym Halbrandem przez cały kontynent we wspomnianych Pierścieniach władzy), albo takich, którzy mają odwagę opisywać tylko wąski zakres tematów znany z własnego życia (tu każdy wstawi sobie własny ulubiony przykład, prym wiodą autorzy mainstreamowi). 

Chlubnymi odstępcami od tej reguły są twórcy, którzy albo potrafią przekonująco zmyślać, albo robią umiejętny risercz. W tej drugiej kwestii my, żyjący w dobie Internetu i mający mnóstwo pierwowzorów literackich w zakresie fantasy, mamy jednak dużo łatwiej, a i tak zazwyczaj wypadamy gorzej, niż Tolkien w Hobbicie.

 

3. Hobbit pokazuje, co jest nie tak z Harfootami z Pierścieni władzy

 W serialu Pierścienie władzy Amazona mamy kontrowersyjny wątek niejakich Harfootów - przodków Tolkienowskiej rasy hobbitów. Ci nomadyczni, niewysocy ludkowie, podobnie jak hobbici u Tolkiena i w ekranizacjach Jacksona, kreowani są na bohaterów pozytywnych i mających budzić sympatię. Jednak podczas gdy hobbici we wspomnianych dziełach rzeczywiście w większości na tę sympatię zasługują, serialowi Harfooci okazują się mieć okrutny zwyczaj pozostawiania za swoim konwojem na pastwę losu współplemieńców, którzy zachorowali, ulegli wypadkowi, lub okazywali się po prostu za słabi.

Ten wątek, sam w sobie nieprzyjemny i niespójny, od początku intuicyjnie wydał mi się też nietolkienowski. Jednak dopiero podczas lektury Hobbita uświadomiłam sobie, dlaczego. W powieści mamy co najmniej cztery sytuacje, gdy towarzysze podróży stoją przed dylematem, czy poratować jednostkę/i zaginioną/e lub spowalniającą/e resztę grupy. 

Pierwsza taka sytuacja ma miejsce w jaskiniach Gór Mglistych, gdy Bilbo, wydostawszy się z kryjówki Golluma, uznaje za swój obowiązek odszukać krasnoludów. Sprawa jest jasna: zachowuje się w porządku. Drugi przypadek dotyczy krasnoludów, które w tym samym czasie inną drogą wydostały się z jaskiń i uważały, że to Bilbo zaginął. Oni nie są równie chętni, by ruszyć na pomoc towarzyszowi, wyrażają nawet satysfakcję, że ten niespecjalnie dotąd przydatny kompan nie będzie im już zawadzał. Zostają jednak zgromieni przez Gandalfa i zmieniają zdanie. Tu mamy więc bohaterów kierujących się nie całkiem szlachetnymi pobudkami, którzy jednak potrafią zmienić zdanie pod wpływem zewnętrznego autorytetu. 

Trzeci tego typu dylemat trafia się drużynie w Mrocznej Puszczy, gdy Bombur wpada do zaczarowanego strumienia i zapada w śpiączkę. Tu towarzysze nie mają żadnych wątpliwości - pomimo wielkiego trudu, jaki nastręcza im dźwiganie otyłego pobratymca, z poświęceniem niosą go aż do momentu wybudzenia. Można by rzec, że krasnoludom jest tu łatwiej podjąć właściwą decyzję przez solidarność plemienną. Jednak na uznanie zasługuje fakt, że mimo ogromnego wycieńczenia nikt nawet nie zająknął się na temat ewentualnego porzucenia poszkodowanego. I wreszcie czwarta sytuacja ma miejsce podczas ucieczki przed pająkami - tym razem Bilbo rusza pierwszy, by sprowokować bestie, a krasnoludy podążają w przeciwnym kierunku z "rozpaczliwą nadzieją w sercu, że jednak Bilbo nie dał się złapać".* Widzimy tu ewolucję w podejściu moralnym krasnoludów, które zaczęły bardziej troszczyć się o los współwędrowca - a było to jeszcze zanim trafiły do elfickich lochów, gdzie ostatecznie przekonały się o jego przydatności.

Hobbit pokazuje więc, że lojalność wobec towarzyszy, również tych słabszych czy zagrożonych niebezpieczeństwem, jest w świecie Śródziemia obowiązującą wartością moralną. Jesteś pozytywnym bohaterem (Bilbo) - nie zostawiasz potrzebujących w opałach. Jesteś mniej moralnie jednoznaczny (krasnoludy na początku) - możesz mieć w tej kwestii skrupuły, ale jeśli ktoś mądry cię naprostuje, albo po prostu z czasem pójdziesz po rozum do głowy, to zachowasz się jak trzeba. Jeśli w oryginalnym tolkienowskim Śródziemiu byłaby społeczność, która miałaby do tego tematu takie podejście, jak Harfooci w Pierścieniach władzy, musiałaby to być banda prawdziwie czarnych charakterów, na pewno nie uroczych ludków, którymi mają niby być rodacy Nori Brandyfoot. Rozwiązanie zastosowane przez twórców Pierścieni władzy jest niezgodne z wewnętrzną etyką tego świata (więcej na jej temat napisał Ryszard Derdziński w tym artykule).

A czym dla Was był i jest obecnie Hobbit J.R.R. Tolkiena?

 

* J.R.R.Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem, przeł. M. Skibniewska, Warszawa 1997: Iskry, s. 172.