Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apologie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą apologie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Niech nie zachodzi słońce (Sylwia Chutnik, "Kieszonkowy atlas kobiet")

Chutnik Hools, podpowiada mi za każdy razem przeżarta literaturą wyobraźnia. Czyżby Marysia z Kieszonkowego atlasu... miała naśladowców?

Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik przeczytałam ostatnio w ramach nadrabiania sztandarowych polskich tytułów głównonurtowych z ostatnich dwóch dekad. (Sprawdzam, na ile rzeczywiście książki postfantastów pozytywnie różnią się od uśrednionej reszty polskich głównonurtowców w kwestiach takich, jak bohaterowie, z którymi można się utożsamić, niecyniczne pokazanie elementów wrażliwości i eschatologii okołochrześcijańskiej czy życzliwy, pełen szacunku opis prostych, niepięknych ludzi.)


Choć ta moja wakacyjna wędrówka przez mainstream miała już kilka traumatycznych momentów (ach, ten Varga i Shuty), Kieszonkowy atlas... zbiór czterech opowiadań, każde z nich poświęcone bohaterowi lub bohaterce znajdującym się w jakiś sposób w spektrum kobiecości – stanowi jak dotąd jeden z jaśniejszych punktów.


Przede wszystkim, książka jest napisana wrażliwie. Nieraz zdarzało mi się już (i nie tylko mi) narzekać na schematyczne, oparte na stereotypach lub wręcz pełne wyższości przedstawianie w niektórych polskich głownonurtowych książkach postaci z tzw. dołów społecznych. 


U Chutnik wygląda to całkiem inaczej, niż w tych mniej chubnych przykładach – i wygląda bardzo ciekawie. Dwa pierwsze opowiadania – o straganiarce Czarnej Mańce i niezamożnej starszej pani, Marii Wachelberskiej – rozpoczynają się od obrazów dość groteskowo przedstawiających grupy społeczne, z których wywodzą się obie kobiety. Tu zgraja mętów społecznych wciskających klientom byle co, tam zbiorowisko kłótnic wściekle awanturujących się w kolejce u lekarza lub nieżyczliwie podglądających sąsiadów z okien. Stereotyp, nieprzychylność i typowy głównonurtowy klasizm, można by powiedzieć. 


W miarę biegu obu historii Chutnik wyłuskuje jednak z tych zbiorowisk postaci bohaterek i nagle okazuje się, że każda z nich ma tak naprawdę żywe emocje, realistycznie odtworzone motywacje, a jej historia – z groteskowej – staje się w pewnym momencie wręcz rozdzierająca. Choć te początkowe obrazy denerwowały mnie chwilami tą stereotypowością – dialogi w kolejce do lekarza kojarzyły się miejscami z gagami z kiepskiego kabaretu – to jestem w stanie wziąć to za dobrą monetę i dopatrzeć się w tym morału: jako masa może i nie jesteśmy zbyt pociągający, ale jeśli popatrzeć bliżej, żulica czy sąsiadka-dziwaczka też okazują się piękne.


Podobało mi się też od strony ideowej. Motyw "paniopana Mariana" z trzeciego opowiadania zniechęcił mnie, gdy przeczytałam o nim w blurbie zapowiadało się to na nachalnie ideologiczną dżęderową opowiastkę. Tymczasem otrzymujemy opowiadanie cudnie subtelne i apollińskie, tak niewinne, że nie zgorszyłoby zapewne nawet najbardziej purytańskiej pensjonarki. Myślę, że gdybym była niebinarna, też bardzo fajnie by mi się to czytało – w przeciwieństwie, tak myślę, do większości innych narracji o płciowej nieheteronormatywności – a ten odważny, nieskazitelny bohater (ma w sobie coś z arturiańskiego Galahada) mógłby mi być może wtedy pomóc jako role model.


No i wątki religijne. Na pewno przykuwa uwagę fakt, że wszystkie cztery główne postaci z opowiadań mają imiona będące wariacjami imienia Maria, a w fabułach tych historii często przewijają się nawiązania do Matki Bożej. Nie wszystkim mogą się one spodobać w kwestii wrażliwości, bo bywają "po bandzie", ale ciekawy i finalne słuszny teologicznie jest pomysł, że Maryja może być patronką kobiet również wtedy, gdy przepełnia je gniew lub bunt, gdy toczy je nałóg lub szaleństwo. 


Szczególnie poruszyły mnie dwa wątki. Pierwszy to historia o kanalarkach z Powstania Warszawskiego, które, według narratora, jak barwy wojowniczek, malowały sobie na policzkach dwie rysy takie jak na obrazie częstochowskiej Czarnej Madonny. 


Drugi to modlitewna relacja, jaką ma z Matką Bożą bohaterka czwartego opowiadania, mała buntowniczka Marysia. Dziewczynka jest przepełniona gniewem na wszystko wokół, ale z drugiej strony modlitwa jest dla niej czymś bardzo ważnym, te dwa sprzeczne żywioły walczą w niej ze sobą. Jak w życiu, można by powiedzieć. 


I tak, jak w życiu, na pierwszy rzut oka to gniew, to bycie tym bezkompromisowym rebelem, wydaje się być bardziej atrakcyjne, takie niemieszczańskie, uwalniające, autentyczne. Ale gdy przychodzi co do czego... zwróćcie uwagę, jak inaczej potoczyłyby się losy Marysi i jej wymarzonej przyjaciółki w zależności od tego, czy Marysia posłuchałaby Maryi, czy swojego gniewu. Zwróćcie uwagę, jakie opowiadanie Chutnik jest w tym miejscu ewangeliczne.


A, i zwróćcie też uwagę, jakie rekomendacje muzyczne daje Maryja małej buntowniczce. Ci, którzy mieli okazję wsłuchać się bardziej w TEN konkretny rodzaj muzyki, zgodzą się ze mną zapewne, że to dokładnie tak działa. Jak to czytałam, miałam (pozytywne) ciarki.


Chutnik, Sylwia. 2008. Kieszonkowy atlas kobiet. Kraków 2008: Korporacja Ha!art.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Jąkanie, wzruszenia i barszcz Sosnowskiego (Scatman John, „Scatman”)


Od wczoraj fazuję na autotematyczną piosenkę Scatman Scatmana Johna. To oczywiście jeden z czołowych szlagierów z dzieciństwa, ale ja nie mam nostalgicznej natury, więc nie o to chodzi: zachciało mi się tej piosenki ot tak, melodycznie. Odsłuchałam – faktycznie, tego było mi trzeba – po czym stwierdziłam, że sprawdzę gościa w Wikipedii, bo jedyne, co mi się z nim kojarzyło, to fakt przynależenia do zakazanego, mrocznego świata młodzieżowej popkultury, który eksplorowali starsi koledzy i koleżanki z podstawówki, a na który ja byłam podówczas za młoda.

W kontekście mrocznej popkultury zaskoczył mnie fakt, że Scatman John karierę muzyczną zaczął tak naprawdę od grzeczniusiego jazzu a jego ksywa i styl wokalu wywodzi się z odmiany wokalistyki jazzowej o nazwie scat. Aha, i wygląda na to, że i image Scatmana – wąs, melonik i ubiór semiformal – to nie była jakaś mroczna potrójna ironia zblazowanego popkulturysty, jak przeczuwałam w dzieciństwie, ale strój noszony na serio, wynikający z faktu, że facet był jazzmanem rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa.

Sama piosenka wzięła się stąd, że Scatman – oryginalnie John Larkin – ponoć masakrycznie się jąkał. Jak podaje Wiki, miał przez to bardzo trudne dzieciństwo i dopiero nauka gry na pianinie, a potem wokalu scat, pozwoliły mu na jako taką autoekspresję. Gwiazdą pop stał się jednak dopiero w 1995r., w wieku 53 lat: jego agent miał pomysł na połączenie scat z elementami dance i hip-hopu, jednak Larkin bał się, że publika odrzuci go przez jego jąkanie. Ostatecznie jego żona Judy – którą poślubił rok wcześniej – poradziła mu, by opowiedział o jąkaniu bezpośrednio w swojej muzyce.

I tak w Scatmanie mamy:

Każdy się jąka w ten czy inny sposób,
więc oto wiadomość dla ciebie:
nie pozwól, by cię to powstrzymało
jeśli Scatman tak może, możesz i ty.

Wszyscy mówią, że Scatman się jąka,
ale nigdy wtedy, gdy śpiewa,
choć nie wiesz jednego – powiem ci to teraz
jąkanie i scat to to samo...
Jestem Scatman.

A potem jeszcze coś takiego – to już nie jest o jąkaniu, ale za to jakoś złapało mnie za serce:

Wiem, że pytacie, co oznacza scat,
cóż, jestem uczonym i powiem wam tak:
gdy wy jeszcze śpicie, święci płaczą,
bo to, co zwiecie martwym,
nie miało jeszcze nawet szans przyjść na świat,
Jestem Scatman.

W 1998 roku – ledwie trzy lata po popowym debiucie – u Scatmana zdiagnozowano raka płuc. Wbrew sugestiom lekarzy, kontynuował działalność muzyczną, póki podczas koncertu w listopadzie 1999r. nie zasłabł na scenie (początkowo widzowie myśleli, że to fragment show). Pomimo cierpienia w ostatnich dniach życia, Larkin podsumował je tak: „Akceptuję wszystko, cokolwiek zrządzi Bóg... Miałem wspaniałe życie. Zakosztowałem piękna”. Zmarł w grudniu 1999 r. w swoim domu, w wieku 57 lat, przeżyły go jego żona i matka.

Aha, i jeszcze to: w intro do jego innej piosenki, Scatman's world, facet udający dziennikarza stoi u wrót tytułowego świata Scatmana i raportuje, że ludzie powracający zeń mają na twarzach ekstatyczny uśmiech albo wyraz nieskażonej niewinności jak u nowonarodzonego dziecka. Jako że sama piosenka i teledysk mają przekaz czysto utopijny, nie zaś np. nawiązujący do dragów czy innych szemranych środków wspomagających eskapizm, odbiorcy popkultury szukający enklaw braku ironii mają potencjany okazik do kolekcji. Poza tym w piosence występuje charakterystyczna dla lat 90-tych forma antyrasizmu, za którą bardzo tęsknię (kolor skóry jest nieważny, należy patrzać w duszę), a w 3:26 wizjonerski twórca teledysku umieszcza barszcz Sosnowskiego na wiele lat przed tym, jak stał się modny. Czego chcieć więcej?

Intelektualnymi fundatorami niniejszego wpisu są Wiki oraz pięknie wyśmiana przez Jerzego Jarniewicza tendencja Polaków do „upiększania” przekładanych tekstów. Nie chciało mi się robić researchu, chciałam opowiedzieć Wam ładną historię.

czwartek, 16 marca 2017

Godzilla, Logan i filmowa acedia



Na portalu NaTemat.pl ukazał się, zaledwie wczoraj, artykuł pt. „Godzilla, Logan i inne Kongi... Jak inteligentna, trzeźwo myśląca kobieta ma przetrwać na filmie >dla nerdów<” autorstwa Lidii Pustelnik. Ukazał się zaledwie wczoraj i już, widzę, zdążył pooburzać internautów – narzekają oni mianowicie, że tekst jest seksistowski i pełen wyższości wobec fanów popkultury, ale przy okazji pojawiają się też zarzuty, że jest po prostu głupi, źle napisany i w ogóle nie ma co zbierać.


A dla mnie ma on jednak sporą wartość. Jeśli bowiem pominąć na chwilę te najbardziej atakowane wątki, czyli „ech, głupiutcy popkulturyści” i „ach, my, inteligentne kobiety”, to okaże się, że tekst Lidii Pustelnik to po prostu propozycja pewnego szczególnego sposobu odczytania tekstu kultury w sytuacji, gdy tekst niespecjalnie nam się podoba, ale z jakiegoś powodu jednak chcemy (lub musimy) mieć z nim styczność.


A jakie to sytuacje? Na przykład takie, gdy – jak w przykładzie podanym w artykule – chcemy towarzyszyć w poznawaniu danego tekstu bliskiej nam osobie, choć nam akurat tekst niespecjalnie odpowiada (co w tym złego?). Może być też tak, że tekst musimy poznać z powodów zawodowych (ale nie na tyle poważnych, by nie móc trochę się „wyłączyć” albo odczytać go po swojemu). Może być tak, że tekst jest w danym momencie bardzo modny, a my nie chcemy pozostać w tyle w dyskusji (co w tym złego?). A może być i tak, że w ogóle nie lubimy albo nie rozumiemy kina (woląc np. książki, muzykę, interakcje), ale nie chcemy się zamykać na całą jedną dziedzinę ludzkiego dorobku, więc zmuszamy się do obejrzenia czegoś od czasu do czasu metodą oporową. Albo czujemy się nieprzystosowani do aktualnych trendów kulturowych bo np. wyznajemy inne wartości, niż te mainstreamowe, i na cokolwiek byśmy do tego kina nie poszli, zawsze będziemy oglądać trochę przez palce, bez stuprocentowego przekonania.


Co radzi nam w takich sytuacjach autorka? Mamy kilka strategii, nie wszystkie da się stosować jednocześnie:


(1) Możemy „wyłączyć się” na fabułę – która nam nie odpowiada gatunkowo, której nie rozumiemy albo jest sprzeczna z czymś tam, co mamy w sobie – i skupić się na bardziej dla nas atrakcyjnych walorach pozafabularnych, np. na stronie wizualnej filmu.


(2) Możemy skupiać się na fabule, ale wybiórczo, ignorując nieakceptowalną lub nieogarnialną dla nas całość i wyszukując wątki, które nas zainteresują, przemówią do naszych emocji, będą w jakiś sposób „nasze”.


(3) Jeśli dany film jest dla nas nie do przyjęcia jako twór artystyczny, możemy użyć tego, co widzimy, by osiągnąć jakiś pożytek w innych dziedzinach życia, niż odbiór sztuki – np. wypatrując ładnych kadrów na tapetę do komputera albo pożytecznych lekcji życiowych, takich jak ta o zachowaniu schludnej fryzury nawet w sytuacjach kryzysowych.


(4) Możemy odnieść oglądane, obce nam, treści do tego, co nie jest nam obce, co lubimy, co nas obchodzi – np. do bardziej cenionych przez nas tekstów kultury albo do własnego życia.


I ja osobiście uważam te strategie – w moim własnym życiu kulturowym – za całkiem fajne i potrzebne. Nie jestem zdecydowanie zwierzęciem kinowym, ale z powodów wizualnych, ogólnokulturowych i międzyludzkich, a także z powodu miłości do fabuł jako takich, absolutnie nie widzę sensu rezygnacji z oglądania filmów ani dyskusji czy nawet tak! amatorskiego pisania o nich, tak więc, w jakiejś tam łagodnej i wybiórczej formie, miałam okazję wypróbować chyba każdą z powyższych strategii, i chyba z każdego z podanych wcześniej powodów.


Nie jestem też pewna, czy przypadkiem nie stosuję tych strategii również do innych tekstów kultury, np. do niektórych książek. I czy przypadkiem nie są one jakimś elementem metodologii tego bloga. Jak sobie przypomnę, że „Dzikie historie” to nie był dla mnie film o gniewie, a o tym, że fajnie być inżynierem i precyzyjnie wysadzać nielubiane budynki, „Sindbada” Krúdyego używałam jako babskiego poradnika, a w bieżącej lekturze zbioru Le Guin temat oświetlenia i temperatury przesłania mi ważniejsze kwestie fabularne i społeczne, to myślę sobie, że chyba czasem uciekam przed całą kulturą jako taką bardziej, niż modelowa czytelniczka tekstu Lidii Pustelnik przed samą jedną popkulturą.


Krótko mówiąc – mam bardzo podobnie, jak autorka tego tekstu, więc jeśli planujecie dalej kogoś obsztorcować, to już nie ją jedną, a nas dwie. A z zarzutami seksizmu i wywyższania pod jej adresem też mi coś intuicyjnie nie gra, ale to już nie tym razem, jeśli w ogóle którymśkolwiek, bo ileż można flejmić.



Pustelnik, Lidia. 2015. „Godzilla, Logan i inne Kongi... Jak inteligentna, trzeźwo myśląca kobieta ma przetrwać na filmie >dla nerdów<”. NaTemat.pl. (http://natemat.pl/203647,godzilla-logan-i-inne-kongi-czyli-jak-inteligentna-trzezwo-myslaca-kobieta-ma-przetrwac-na-filmie-dla-nerdow) (data pobrania: 15 marca 2017)

poniedziałek, 8 lutego 2016

Bądź mądry, bądź jak recenzenci z Lubimy Czytać, czyli gdy przypili cię klasyka

Czytam kolejne notki z Recenzji z Lubimy Czytać. Zaglądam do komentarzy, wściekam się. Przemyśliwam o tym jakiś czas, przychodzi mi do głowy jakaś teoria. Zapisuję. W międzyczasie w prasie albo necie pojawia się kolejny komentarz na temat całego zjawiska. Czytam, wściekam się. Wprowadzam poprawki w notatkach. I tak w koło Macieju.

W skrócie dla tych, którzy nie znają sprawy: Recenzje z Lubimy Czytać to facebookowy fanpejdż, na który wklejane są opinie internautów z portalu Lubimy Czytać dotyczące klasycznych dzieł literackich. Recenzje czasem zawierają błędy rzeczowe, częściej jednak ich autorzy po prostu interpretują klasykę według własnych, subiektywnych skojarzeń – a to bazujących na popkulturze, a to na światopoglądzie czytającego, a to na jakimś porównaniu z życia wziętym. Całość ma, jak rozumiem, wywoływać efekt komiczny, tzn. mamy poczuć się lepsi od autorów opinii jako ci, którzy lepiej potrafią interpretować klasyczne dzieła i mogą pośmiać się z ich głupoty.

Wklejki z tych amatorskich recenzji śledzę z sympatią, komentarze publicystyczne na ich temat – z irytacją i rosnącym wrażeniem wyobcowania. Już myślałam, że uratuje mnie Żulczyk w bieżącej Polityce (nr 6 (3045), 3.02.-9.02.2016), bo jego felieton „Beka i kara” był reklamowany jako obrona czytelników wystawianych na pośmiewisko na fanpejdżu. Ale nie, mówi mniej więcej to, co inni. Ta sama żartobliwa, protekcjonalna wyższość, to samo założenie, że te „łobuzy”, które ośmielają się te książki czytać poza kontekstem epoki albo oceniać je negatywnie, to jakiś inny, gorszy typ człowieka, który musi ewentualnie dopiero dorosnąć do prawdziwej lektury.

Złości mnie i smuci i sam fakt istnienia Recenzji z Lubimy Czytać, i ta afera wokół nich. I tak, oczywiście, powodem tej irytacji jest moja urażona duma. A to dlatego, że wykpiony na RzLC sposób czytania klasyki, uznany przez komentatorów za automatycznie wykluczający z szeregów inteligencji i/lub niedojrzały – czyli czytanie potoczne, subiektywne, niekoniecznie poprzedzone wnikaniem w konteksty, traktujące książkę bardziej jako artefakt dnia dzisiejszego i własnego życia czytelnika, niż element epoki, w której powstała – to coś, co sama z chęcią praktykuję, pomimo niegimnazjalnego wieku i humanistycznego wykształcenia. Lubię tak klasykę czytać i lubię w ten sposób o niej rozmawiać. A kiedy najdzie mnie na to ochota, nie zawaham się również w takim subiektywnym, ahistorycznym duchu o klasyce napisać – zresztą robiłam już tu takie próby.

No właśnie, bo czytanie czytaniem, ale co ma zrobić czytelnik-amator, kiedy zachce mu się opisać wrażenia z lektury jakiegoś klasycznego dzieła? Na portalu takim jak Lubimy Czytać, na forum, na blogu? Po odrzuceniu przesądów typu że nie wypada, ja nie godzien, wychodziłoby na to, że główny problem to gigantyczny, w porównaniu z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni przy bardziej popkulturowym pisaniu, stan badań. Tak długo, jak piszemy o nowościach i/lub literaturze gatunkowej, mamy w miarę fajnie, bo często wystarczy odpalić wyszukiwarkę i już plus minus wiadomo, co o danej książce zostało napisane, do czego warto się odwołać, a czego napisać już nie możemy, żeby nie powtórzyć po poprzedniku. Ale co jeśli przeczytało się właśnie coś z klasyki, głowę ma się pełną wrażeń i chciałoby się to uzewnętrznić, a tu nagle brakuje czasu i kwalifikacji, żeby przedrzeć się przez stu- czy dwustuletnie zwały pism teoretycznoliterackich poświęconych tej książce, a co więcej, możemy mieć podejrzenia, że w tychże zwałach opisano już wszelakie mądre, obiektywne i szanujące kontekst teorie interpretacyjne, jakie można było na temat tego dzieła wysnuć i czegokolwiek byśmy w tej kwestii nie zrobili, narażamy się na powtarzalność, jeśli nie plagiat?

Moja robocza odpowiedź jest następująca: nie da się tego zrobić inaczej, niż tak, jak robią to czytelnicy z Lubimy Czytać. I właśnie dlatego nie ma co się z nich śmiać. Wydaje mi się, że pisanie o klasyce tak, jak oni – z perspektywy swojego bąbla kulturowego, przez pryzmat własnych, wybiórczych doświadczeń książkowych czy filmowych (w tym całkiem popkulturowych), z użyciem wszelakich dziwnych, eklektycznych skojarzeń, jakie przychodzą w danym momencie do głowy, z odniesieniem do bieżących spraw, memów, własnych przeżyć – to jedyny sposób, żeby napisać o klasycznym dziele coś, co będzie oryginalne, a nie będzie wymagało przeprowadzenia wcześniej regularnych badań literaturoznawczych. Tło historyczne i kulturowe klasycznego dzieła, adekwatne fakty z biografii autora czy też oficjalna, „poprawna” interpretacja to coś, co raczej dawno opracowali lepsi od nas. Ale jest prawie pewne, że nikt nie uprzedzi nas w skromnym, subiektywnym opisaniu, jak czytana właśnie przez nas powieść Hugo czy opowiadanie Czechowa ma się do wątku z jakiegoś współczesnego filmu, widoku, jaki mamy z okna, ulubionej piosenki albo czegoś, o czym aktualnie jest głośno w mediach, a co nam się jakoś subiektywnie skojarzyło z książką. Nie wątpię, że większość tego typu skojarzeń nie porwie tłumów ani nie zrewolucjonizuje sposobu patrzenia na dane dzieło, ale my będziemy szczęśliwi, bo się wywnętrzyliśmy, a przy tym będziemy mieć niemal pewność, że taka interpretacja, jak nasza, nigdy wcześniej nie powstała. A jeśli mamy talent, to kto wie, może nawet to nasze pisanie okaże się ciekawe.

Pomysł przyszedł mi do głowy pod wpływem tekstów z RzLC (i co tu dużo mówić, własnych ciągot, bo np. tekst o Krúdym to jak niby pisałam?), ale konsultacja z koleżanką, która siedzi w branży, uświadomiła mi, że jest nawet taki przyjemny nurt krytycznoliteracki, zwany prezentyzmem, który podobną procedurę – czytanie dzieł nie tyle przez ich historię, co przez współczesnej konteksty – w mądrzejszej, bardziej dopracowanej wersji stosuje do całkiem poważnej analizy literaturoznawczej (więcej można sobie o tym przeczytać np. tutaj).1 Jesteśmy więc po bezpiecznej stronie.

Zresztą podobne literaturoznawcze alibi można by znaleźć dla niejednej recenzji wyśmiewanej na RzLC. Trochę mi się chce śmiać, że już taki szmat czasu temu przetoczyły się przez literaturę takie burze, jak postmodernizm mieszający sacrum z profanum i patchworkujący style i epoki, dekonstrukcja rozpierniczająca „oficjalne” sposoby odczytywania tekstów, czy też proklamacja śmierci autora dokonana przez Rolanda Barthes'a, a tymczasem subtelni intelektualiści w komentarzach pod postami RzLC nadal dostają raka, napadów śmiechu albo serca palpitacji, kiedy komuś się Dostojewski skojarzy z kryminałem a Gra w klasy Cortázara – z mieszanką nie zawsze smacznych czekoladek, albo kiedy Gombrowiczowi dostaje się za przesadzanie z formą i stylem. Podobnie bawi mnie fakt, że literaturoznawstwo już dawno zdało sobie sprawę, że można czytać teksty przez pryzmat określonej wrażliwości politycznej, przez co mamy krytykę marksistowską, feministyczną, gejowską, ekokrytykę i co tam nie jeszcze, a na RzLC czymś tak niesamowicie śmiesznym dla autorów komentarzy okazuje się fakt, że ktoś krytykuje Sto lat samotności za seksualną nieobyczajność bohaterów albo Mistrza i Małgorzatę – za sceny nieprzyjemne dla wegetarian. No co, też patrzenie na literaturę przez pryzmat etyki, tylko orientacje etyczne inne. W sumie wydaje mi się, że takie analizowanie książek z perspektywy swojego systemu wartości – przyjęcie takiej własnej, jednostkowej, prywatnej krytyki politycznej – to kolejny sposób na oryginalność dla książkowego interpretatora-amatora.

A zatem, w skrócie – bronię subiektywnego, ahistorycznego odczytywania literatury, uważam, że jest ono sensowną opcją w amatorskim pisaniu o klasycznych dziełach, a poza tym na takie czytanie są odpowiednie paragrafy w teorii literatury. Recenzenci z Lubimy Czytać są w dechę. Trudno mi się to wszystko pisało. Nie jest to moja działka, poza tym temat z gatunku tych bardziej ogólnych, a ja wolę mikroskalę. Jeśli ktoś mnie złapał na jakimś błędzie albo głupstwie, niech da znać. Ale nie chciałam tej całej sprawy z Recenzjami z Lubimy Czytać zostawiać bez komentarza, bo skoro weszło w modę publiczne mieszanie z błotem amatorskiego pisania o klasyce, a ja tu, na Samej porcelanie, z rozmysłem stosuję rejestr amatorski i lubię zestawiać gatunki wysokie z niskimi, to wypadało się jakoś wytłumaczyć. Zresztą kiedy wybuchła ta afera, miałam właśnie pomysł na notkę o czymś kosmicznie klasycznym, ale w ujęciu bardzo dyletanckim. Pomyślę, może ją wrzucę, jeśli się nie będę za bardzo bała.



P.S. Wiadomość z ostatniej chwili: na stronie Recenzje z Lubimy Czytać ukazał się właśnie (7.02.2016) post w odpowiedzi na tekst Żulczyka, w którym gospodarze deklarują sympatię do czytelników z Lubimy Czytać i radość z tego, że wyżej wymienieni „nie wierzą w kanon” i „mają odwagę podzielić się swoją czytelniczą frustracją”. W sumie sympatycznie, chociaż moja duma czytelnicza jest nadal urażona. Pod postem komentarze, spośród których część hejtuje już Żulczyka, część – nadal czytelników z Lubimy Czytać, a jeden – czytanie jako takie. Cudowności.



1Fernie, Ewan. 2005. „Shakespeare and the prospect of presentism”, [w:] Holland, Peter. 2005. Shakespeare Survey: Volume 58, Writing about Shakespeare. Cambridge: Cambridge University Press, 169-184. (https://books.google.pl/books?id=jbjHkT1W1UgC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false) (data pobrania: 07.02.2016)

środa, 23 grudnia 2015

„Smok” Bagińskiego i kobiety



30 listopada miał premierę krótkometrażowy filmik fantastyczny pt. Smok w reżyserii Tomasza Bagińskiego. Kto jeszcze nie miał okazji, może go sobie zobaczyć tutaj – dajcie szansę, to tylko 13 minut, będziecie wiedzieli, o czym piszę. Tym bardziej, że sadzę w tej notce spoiler za spoilerem.


Cóż mogę powiedzieć? Fajny statek i sympatyczne roboty, fabuła prościutka, gdzieniegdzie jakby niedopracowana, a gdzieniegdzie okraszona kuriozalnymi pomysłami. Generalnie, filmik spłynąłby po mnie jak woda po kaczce, gdyby nie to, że Łaku w fejsowym wpisie wywołał temat sposobu przedstawienia w Smoku postaci kobiecych. Wpis jest w statusie dla znajomych, cytuję za zgodą autora:


Obejrzałem "Smoka", Bagiński dostarcza sporo zabawy. Nawet nie wiem czy nad takim pół serio szortem pochylać się z jakimiś serjaśnymi uwagami ale leży sposób prezentowania kobiecych postaci - albo są przechwytywaną nagrodą dla obu stron, albo nadtroskliwą i nie do końca zorientowaną mamą protagonisty. Bo i po co pokazywać że się pogrywa z legendą i z smoka robi terroryste w wunderwaffe skoro tak naprawdę się z nią nie pogrywa. Razi zwłaszcza ta inspiracja "Ghost in the Shell", gdzie przecież (chyba w serialu), pada bardzo fajne pytanie do głównej bohaterki-cyborga spod znaku - możesz mieć każde ciało, dlaczego zostałaś przy kobiecym? A tutaj mamy sprowadzenie całości do high-techowej owcy wypchanej siarką i smołą. (…)
(Łaku na swym profilu na Facebooku, 30.11.2015r.)


Ghost in the Shell nie oglądałam wygląda na to, że rzeczywiście Bagiński zepsuł ciekawy intertekstualny motyw i strywializował, sądząc po przytoczonym zdaniu, fajny sposób spojrzenia na kobiecość. Co do pozostałych rzeczy, to poczułam się na tyle zaintrygowana, że obejrzałam Smoka jeszcze raz, skupiając się właśnie na wizerunku kobiet. Poniżej subiektywne wnioski. Ton lekko polemiczny nie odnosi się do wpisu Łaka (któremu jestem generalnie wdzięczna za inspirację do zabawy w taką analizę i zapodanie motywu z Ghost in the Shell), ale wynika z mojego ogólnie przekornego nastawienia do tematu przedstawiania kobiet w kulturze.


Rzeczywiście, sporo (chociaż nie wszystkie – o tym za chwilę) scen ze Smoka z udziałem kobiet pokazuje bohaterki stereotypowo: kobieta bajerowana przez mężczyznę, bezwolnie przezeń uprowadzona, czy też naiwnie zatroskana o swoje dziecko. Mam jednak wrażenie, że stereotypizacji poddane są w tym filmie wszystkie postaci. Stereotypowo, przy użyciu wyświechtanych klisz pokazani są mężczyźni (macho – Kamczatkow, rycerz na białym koniu – Janek), przedstawiciele władz (oczywiście nieskuteczni i biorący łapówki), dziennikarze (koniecznie wścibscy i zadające debilne pytania), paneliści w TV (wiadomo, nic mądrego nie powiedzą, tylko się pokłócą), Rosjanie (Kamczatkow jako muzykalny brutal-romantyk), czy krakowianie (ich główną motywacją, by w ogóle wyjść z domu, jest zakup precli, vide 7:10). Taki sposób pokazania postaci jest strasznie dziwny, bo sugerowałby, że Smok to jakaś komedia charakterów, co jest nieprawdą, bo to przecież film(ik) akcji i komediowo przerysowani bohaterowie gryzą się z konwencją. Zamiast śmiesznie, jest zatem kuriozalnie, a dla widzów wrażliwych na stereotypy – potencjalnie krzywdząco.


To, że w kwestii stereotypów kobiety nie są, moim zdaniem, przedstawione w Smoku gorzej od innych grup bohaterów, nie znaczy, że nie ma w filmie scen, gdzie żeńskie bohaterki są źle traktowane. Niektóre momenty wywołały na mnie naprawdę przykre wrażenie. Zrobiło mi się niemiło, kiedy Kamczatkow pogardliwie wziął pod brodę Olę, gdy ta próbowała go atakować (6:25). Komentarz z Internetu z 7:10 o tym, że porwanym dziewczynom się należało, to chamski victim blaming, a rada, by kobiety nie wychodziły w ogóle z domów, by ustrzec się porwania – protekcjonalność i niemiłe ograniczenie wolności. Co prawda nie rozumiem feministycznego hejtu na komplementowanie kobiet, nawet w sytuacjach nieadekwatnych, ale telewizyjny komentarz z 11:51 na temat dopiero co wyswobodzonych ofiar porwania, informujący, że „wyglądają ślicznie” zrobił na mnie dość mroczne wrażenie: naprawdę, w sytuacji potencjalnego zagrożenia życia ważniejsze są inne rzeczy. A następujące zaraz potem pytanie dziennikarza do jednej z ofiar (11:52), czy Kamczatkow był „oziębły” i miał „nieświeży oddech”, to już w ogóle mrok. Wprawdzie wszelakie przesłanki wskazują na to, że Smok nie dopuszczał się na swoich więźniarkach żadnych aktów przemocy, w tym seksualnej (nie ma takich scen w filmie a dziewczyny po wyjściu z niewoli nie wyglądają na straumatyzowane), jednak skoro dziennikarz tak pyta, to zapewne sam uznaje, że przemoc seksualna jednak była, a w takim przypadku są to dość ohydne żarty.


W tym momencie nasuwa mi się jednak pytanie – i co z tego, że źle się czuję, oglądając te sceny? Na pewno te ordynarne zachowania bohaterów świadczą jakoś o nich samych i przyczyniają się do ich charakterystyki – możemy sklasyfikować internautów ze Smoka jako prymitywów, a dziennikarza – jako pozbawionego empatii idiotę. O samych bohaterkach-kobietach te akurat momenty filmu mówią niewiele. Osoba wierząca w to, że poprzez teksty kultury można i należy wychowywać społeczeństwo, może tu rzeczywiście znaleźć garść niewychowawczych przykładów. Ja akurat w tę wychowawczą rolę nie wierzę, więc powyższe swoje wrażenia odbieram po prostu na zasadzie „OK, ten utwór wywołał we mnie takie i takie emocje”.


Zresztą nawet jeśli by potraktować sztukę filmową jako potencjalny oręż do walki z nierównością płci, to Smok nie pokazuje kobiet wyłącznie jako słabych, biernych dam w opałach. OK, główne wątki – porwanie głównej bohaterki, dziewczyny więzione przez Kamczatkowa czy kobieta-cyborg, która nic nie robi – rzeczywiście pokazują kobiety jako postaci pasywne. Ale jest też sporo motywów, gdzie zaakcentowana jest siła kobiet i ich status równy męskiemu.


Rozumiem, na ten przykład, że postać mamy Janka nie kojarzy się z emancypacją, bo to taka stereotypowa mama. Z drugiej jednak strony, ma ona przemożny wpływ na syna (funkcja „Kontrola rodzicielska” w komputerze; telefon podczas akcji z cyborgiem), więc nawet jeśli jest stereotypowa, to jednak jednocześnie silna i mająca kontrolę.


Poza tym, kobiece bohaterki Smoka nie są ciągle sztampowo słodkie i miłe – są w filmie sceny, gdzie okazują złość, używają mocnego języka, a nawet przemocy: Ola, która ostatecznie daje się udobruchać, ale jednak reaguje gniewem, kiedy Janek ją filmuje (1:26); internautka Kasia Kowalskia [sic!] z 5:46, ucinająca seksistowskie komentarze na temat porwanych dziewczyn słowami „Co ty p******lisz gościu?!”, znów Ola, rzucająca się z pięściami na Kamczatkowa (6:25), czy też jedna z uwięzionych dziewczyn fizycznie atakująca wścibskiego dziennikarza (11:53).


Szczególnie ciekawa jest postać panelistki z telewizyjnej debaty (3:59). Już przez sam fakt, że w takim panelu bierze udział kobieta, robi się bardziej równościowo, niż w realu, gdzie często słychać narzekania, że do programów politycznych są zapraszani praktycznie tylko politycy-mężczyźni. A w Smoku kobieta-panelistka nie dość, że jest, to jeszcze wykazuje się największą stanowczością: po jakimś czasie niemrawej pogawędki na wizji, to ona nadaje ton, pytając surowo: „Jak można dogadać się z gangsterem?” (4:12), a kiedy pozostali rozmówcy – mężczyźni – nadal nie wykazują chęci do konstruktywnej dyskusji, energicznie opuszcza studio (4:26).


Wątek romantyczno-ratunkowy między Jankiem a Olą istotnie jest stereotypowy, ale Ola wykazuje inicjatywę, sama przysiadając się do Janka w 12:24 i dopominając o obiecane kino. Poza tym na początku filmu (1:05) widzimy ją, jak gra w kosza w mieszanym składzie, więc można wnioskować, że i krzepę fizyczną ma nie gorszą od facetów.


Co do równouprawnienia obyczajowego, to warto zauważyć, że dwuznaczne fotki robi w Smoku nie tylko bohater męski bohaterce żeńskiej (Janek fotografujący Olę), ale i bohaterka żeńska bohaterom męskim (Pinky Dragonetta robiąca zdjęcia skaterom w 1:00). W tej kwestii jest więc jeden do jednego. Przyznam się, że sama nie wiem, co w kwestii obyczajowości myśleć o fascynacji Kamczatkowem, jaką przejawia Pinky Dragonetta i internautka Dominica (ta ostatnia w bardzo bezpośredni sposób, słowami „Bierz mnie, Smoku!!!” w 7:09). Bo z jednej strony jest to takie wiernopoddańcze i tak naprawdę stereotypowe, ale z drugiej – no, mówią jednak dziewczyny, czego chcą, prawda?


A, no i nie żeby akurat mnie te wszystkie powyższe rzeczy, jako odbiorczynię, ziębiły czy grzały – pozbierałam je tylko po to, by pokazać, że bohaterki Smoka to jednak nie stuprocentowe ciepłe kluchy i pewne cechy stockowej Silnej Postaci Kobiecej można u nich znaleźć.


A część z przedstawień kobiet i tematów okołokobiecych w Smoku, pomimo pewnej kontrowersyjności, po prostu mi się spodobała. To cukierkowe, przerysowane zauroczenie Oli i Janka, z tymi ich uśmiechami i zacukaniem, oglądało mi się uroczo, wprost proporcjonalnie do tego, jak bardzo jest zapewne od czapy psychologicznie (no bo kto się jeszcze dzisiaj potrafi tak cieszyć drugą osobą i się tego nie wstydzić, no kto?). Nie ruszył mnie negatywnie motyw z filmowaniem i to, że Ola uznała je za komplement – ostatecznie, chodziło o zupełnie jawną sytuację w miejscu publicznym a Janek nie miał złych zamiarów. I motyw z mamą cieszącą się, że syn ogląda zdjęcia (ubranych!) dziewczyn a nie robotów, choć głupawy i moralnie wątpliwy, też ma jeden pozytywny aspekt. Przecież samotność i ucieczka w technologię to też poważny problem społeczny. Może mama Janka, przypominając synowi w taki, nieco koszarowy sposób, że ludzie są jednak ważniejsi niż przedmioty, przed czymś – na przykład taką właśnie samotnością i ucieczką – go uratowała?


Podsumowując, wrażenia co do wizerunku kobiet w Smoku mam mieszane, ale bardziej pozytywne, niż negatywne. Pewnie częściowo powodem są moje osobiste popkulturowe preferencje – niespecjalnie rusza mnie kult silnych bohaterek i odwracania tradycyjnych ról genderowych wszędzie, gdzie się da. Ale nawet pomijając to, myślę że taki właśnie sposób przedstawienia kobiet – zresztą, po dokładniejszym przyjrzeniu się, nie taki jednoznacznie stereotypowy – po prostu pasuje do stylistyki filmu i – szerzej – cyklu Legendy polskie. Po obejrzeniu drugiego filmu z cyklu – Twardowskyego – zdałam sobie sprawę, że przaśność, która wychodziła tu i ówdzie w kreacji postaci kobiecych w Smoku, to – stety bądź niestety – klamra kompozycyjna obu filmów. W Smoku mamy przaśnie przedstawione i przaśnie traktowane kobiety, a w Twardowskym główny bohater urządza w statku kosmicznym ołtarzyk z kibolskimi gadżetami i wykazuje się stereotypowo polskim cwaniactwem i niesubordynacją. Może zatem klisze w przedstawianiu i traktowaniu kobiet, w jakie na pierwszy rzut oka obfituje Smok, można odczytać również na zasadzie satyry na seksizm jako jeszcze jedną naszą narodową przywarę?




P.S. W grudniowym Regularniku Drugiej Ery moja recenzja Antipolis Tomasza Fijałkowskiego, a konkretnie m.in. dlaczego Antipolis jest fajną opowieścią o apokalipsie (bo są tam kawiarenki i kamieniczki) a Mad Max niefajną (bo brudno, obskurnie i dużo rdzy). Innymi słowy, porcelana level hard. Zapraszam!