sobota, 8 lutego 2020

Duchowa dieta na literę „M”. Vol. 1: Mata, czyli znów przeżuwam piosenki



Kumpela ostatnio dietuje i przesyła różne zdrowe przepisy ze swojej diety, jak już sama wypróbuje i stwierdzi, że smaczne. Pomyślałam, że zrobię coś podobnego i podzielę się z Wami namiarami na trzy potrawy „dla ducha”, które najefektywniej odżywiały mnie przez ostatni kwartał. Łączy je to, że ich twórcy zwą się na tę samą literkę. Dziś o tym, co poznajdowałam w rapowych tekstach niejakiego Maty.

Używając niesamowicie prostych środków językowych (no, może z wyjątkiem
„przykładu” i „jarzębiny”), Mata
przekazuje całe doświadczenie sacrum.


Dlaczego rapsy Maty mnie urzekły? Bo uwielbiam takie sytuacje: być w otoczeniu niepięknym i niezbyt dobrym i nagle wśród takiego względnego syfu znaleźć Wielkie Piękno i Wielkie Dobro, którego człowiek się tam kompletnie nie spodziewał. (Jak już kiedyś wspominałam, najbardziej modelową sytuacją tego typu jest dla mnie motyw z Meisterem Eckhartem w „Oberkach do końca świata” Wita Szostaka, obczajcie.)


No i mamy młodziutkiego rapera, który składa rymy wprawdzie sprawnie, ale na ogół w tematyce niesprzyjającej zachwytom, a i forma tego bywa niekiedy chropawa. I nagle taki koleś wylatuje z kawałkiem „Żółte flamastry i grube katechetki”. Nie umiem nawet za wiele powiedzieć na temat tego, za dużo emocji. W sumie to bardziej napisałam ten wpis po to, żeby Wam dać znać, żebyście tego kawałka posłuchali i go wchłonęli, niż żeby wielce kminić na jego temat.


Dobra, jednak trochę pokminię. Podoba mi się u Maty to, że w swoich rapsach stosuje się do ewangelicznego „tak-tak, nie-nie”. Kiedy nie ma konceptu, po prostu nawija sobie o moralnym zepsuciu bogatej młodzieży, wyprawie do Freshmarketu albo przepitych feriach we Włoszech – czysta, klarownie przekazująca myśli narracja, bez językowych udziwnień albo banalnych frazesów o dźwięku potłuczonego szkła i księżycu, który głowę schował. Ale kiedy już ten koncept ma, wychodzą duże rzeczy.


Nie wiem, czy ktoś już wcześniej użył metafory o Bogu, który podnosi i całuje błądzącego człowieka jak całuje się chleb, który upadł, ale coś się od tego w człowieku takiego robi, że miałby ochotę powiedzieć tak swoim dzieciom, tłumacząc jak odnosić się do chleba, Boga i siebie. Albo „bo są rzeczy, których nie wolno nam pić/ i których nie wolno nam jeść/ jak na przykład jarzębina” – koleś, używając niesamowicie prostych środków, niemal prymitywów językowych (no, może z wyjątkiem „przykładu” i „jarzębiny”), przekazuje całe doświadczenie sacrum: tego, jak to jest być bardzo, bardzo młodym człowiekiem albo wyznawać bardzo, bardzo młodą religię. Skojarzyło mi się to ze Starym Testamentem i odświeżyło moje ciepłe uczucia do niego.


W innej piosence, „100 dni do matury” (podobnie jak na „Żółte flamastry”, zwrócił mi na ten fragment uwagę Ziuta – pozdro, ziom) mamy zwrot Maty do rodziców, w którym tłumaczy znaczenie swojej ksywy: „Jak się boicie, że zapomnę zatracając się w rapach/ to pamiętajcie MA jak mama TA jak tata” i to też mnie rozstraja niesamowicie. Pewnie dlatego, że każdy z nas, bez wyjątku, jest złożony z takich dwóch połówek, więc każdego ten temat jakoś rusza. Pewnie już pisałam, że w taki sposób mój pan od literatury tłumaczył siłę „Króla Leara” Szekspira: nie każdy człowiek przeżył zakochanie, nie każdy ma dzieci, wiarę albo wrogów, więc tekst o miłości, rodzicielstwie, świętości czy zbrodni nie przemówi do każdego, ale rodziców ma lub miał każdy.


No i generalnie wychodzi mi, że siłą tekstów Maty w miejscach, gdzie one są mocne, jest to, że dotyka tam rzeczy bardzo uniwersalnych. Mnie bardzo siedzi jeszcze w pamięci ten fragment z „Patointeligencji”: „miałem już (...) tak dość tego ciepła i piękna”, ale to już nie wiem, dlaczego, nie wpisuje mi się to w teorię. Chyba po prostu jest to dobra, przekonująca antyteza: czego jak czego, ale ciepła i piękna większość z nas naprawdę chce, a tu ktoś pisze, że miał go dość, więc budzi to jakieś uczucia.


Jeszcze jedna ważna rzecz odnośnie do „Żółtych flamastrów”: oprócz relacji z Bogiem i kwestii językowych jest tam bardzo piękny obraz męskiego dzieciństwa. I to nas ładnie prowadzi do kolejnej notki, gdzie też coś o tym będzie. Widzimy się niebawem, yo.

___

P.S. Jeśli komuś mało, to pod tym linkiem można znaleźć bardzo ciekawą i lepiej niż moja ogarniętą w temacie rapu recenzję albumu Maty autorstwa Macieja Wernio z Noizz.pl.

P.S.2 Już po napisaniu tego tekstu przesłuchałam kawałek Maty pt. „Konkubinat” i świadomość metajęzykowa, którą autor w nim pokazuje, to dowód, że to, o czym napisałam w notce, nie wyszło mu przez przypadek. A refren, w którym Mata wydaje przesterowane jęki bólu spowodowanego brzmieniem nielubianych słów, to kolejny motyw, który można by chyba nazwać uniwersalnym. No powiedzcie sami, kto z Was nie zna tego uczucia?

Źródło obrazka: OpenClipart-Vectors, Pixabay