poniedziałek, 29 lutego 2016

Ada Karczmarczyk, dziewczyńskość i trochę strachu


(Wrażenia z dyskusji wokół wystawy Ady Karczmarczyk „Bóg i dziewczyna”, piątek 19 lutego 2016, Galeria Miejska Arsenał, Poznań.)


Początkowo ten wpis miał być całym dziewczyńskim kulturalnym przeglądem poprzedniego tygodnia, ale nie wystarczyło czasu ani siły woli, zatem będzie dziś tylko o jednym wydarzeniu – tym najbardziej w klimacie.

Że na dyskusji w Arsenale będzie dziewczyńsko, nie ulegało wątpliwości – w końcu dla kontrowersyjnej bohaterki owego wieczoru charakterystyczne jest to, że w swoich działaniach performerskich przekazuje treści związane z duchowością za pomocą rekwizytorium shōjo-popowo-brokatowego. Zresztą samo słowo „dziewczyńskość” zapożyczyłam właśnie z tej debaty.

Podoba mi się to określenie. Lubię podejścia do życia czy twórczości, które są z rozmysłem kobiece, ale nie polegają na tym, że ładuje mi się do głowy, że: (a) wszystko jedno, czy jestem kobietą, czy nie, (b) może i nie wszystko jedno, ale bycie kobietą ma być powodem do wykłócania się o jakieś środki, władzę czy wpływy, spośród których przynajmniej części może nawet wcale nie chcę, albo nie chcę ich akurat z tytułu bycia kobietą, (c) że osoby (np. rodzina) mają być mniej ważne, niż bezosobowe pojęcia (np. kariera), (d) że nigdy nie jest tak, że wartości wymienione w punkcie C trudno pogodzić, co może spowodować, że osoby wygrają z bezosobowymi ideami.

Ada w swojej koncepcji dziewczyńskości żadnego z tych nielubianych przeze mnie tematów, na ile się orientuję, nie porusza, a zatem odbieram ją – i jej dziewczyńskość – bardzo pozytywnie. Ja taki stan ducha – na zasadzie: tworzę lub odbieram sztukę typowo jako kobieta, ale przez filtry inne, niż feministyczne – lubiłam kiedyś nazywać „pensjonarskością”. Niestety, przy okazji którychś urodzin stwierdziłam, że chyba już nie wypada. Dziewczyńskość Ady brzmi bardziej uniwersalnie, ale i tak trapi mnie taka myśl: jak będziemy – Ada i jej odbiorczynie takie, jak ja – nazywać ten rodzaj wrażliwości za – dajmy na to – dwadzieścia lat, kiedy już zdecydowanie dziewczynami nie będziemy? Terminu „mulieryzm” nie kupuję, bo wydaje mi się za bardzo uwikłany politycznie. Póki co, we własnej głowie, roboczo, zaczynam stosować termin „różowa kobietkowatość”, pomyślę z wiekiem, czy się nada.

Podczas dyskusji w Arsenale padła teza, że trudno interpretować teledyski czy performances Ady bez znajomości jej biografii czy poglądów. Że w zasadzie swoją sztukę tworzy i samymi działaniami artystycznymi, i własnym życiem. I w związku z tym wystawia się na krytykę i emocjonalne zranienia nie tylko jako twórczyni, ale też jako człowiek. Ktoś, kto wyraża negatywny stosunek do jej utworów, w pośredni sposób neguje ją samą.

A mnie się nasunęło, że jeśli ktoś dodatkowo do tej sztuki, tak jak Ada, bardzo mocno wplata swoją wrażliwość jako kobiety, to również i swoje poczucie wartości jako kobiety wystawia na potencjalne zranienie. I to jest coś, czego trochę się sama (na zapas, bo jestem tylko „reprezentantką idei”, ale jednak) boję, bo podejście, które pokazuje Ada, jest mi w jakiś sposób bliskie. Zatem trochę ryzykujemy. Ale w sumie – co z tego? Stchórzyć byłoby chyba głupio.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Cytaty z Dostojewskiego, które ułatwiają życie („Biesy”, wynurzenie #2)


Jeszcze w temacie Biesów – podczas ich lektury natrafiłam na kilka sformułowań, które wręcz idealnie uzupełniły mój prywatny słownik. Nie wiem, jak bez nich dotąd funkcjonowałam.

Niestety, będę ich używać głównie w monologach wewnętrznych, bo w przeciwieństwie do literatury gatunkowej takiej, jak fantastyka, klasyka, na nieszczęście, nie posiada fandomu i nie ma możliwości po prostu namierzenia społeczności ludzi o ściśle zbieżnych gustach literackich i podejmowania zachowań fanowskich typu przerzucanie się do upadu cytatami. Tzn. oczywiście, samo rzucanie cytatami jest możliwe, ale jednak wyimki z klasyki to zupełnie inna jazda, niż wyimki z fantastyki. Po pierwsze, to pierwsze bywa mniej fajne towarzysko, bo kojarzy się nie nerdowsko i wspólnototwórczo, a – przynajmniej niekiedy – snobistycznie. Jest też chyba mniejsze przyzwolenie społeczne, żeby się klasyką tak, jak popkulturą, fanowsko ekscytować – może przez przesąd , że z klasyki to powinno się już dawno mieć przeczytane wszystko, a nie nadrabiać w dorosłości i jeszcze w dodatku publicznie to przeżywać?

Po drugie, w wypadku czytelnictwa klasyki nie ma tego przyjemnego podziału na grupki. Tak, przyjemnego, bo w fandomie fantastycznym można na to narzekać, ale w gruncie rzeczy to dzięki temu łatwiej jest odnaleźć ludzi czytających podobne rzeczy. Jeśli chcę sobie pogadać o Tolkienie czy żelaznej klasyce SF, to wystarczy, że przyjdę na odpowiednią prelekcję na konwencie albo dołączę do adekwatnej tematycznie grupy na fejsbuku. Brakuje mi tego pędu do stowarzyszania się wśród czytelników klasyki. Przemożnie podobał mi się świat w Porwaniu Jane E. Jaspera Fforde'a, gdzie fanienie gigantów historii literatury było jedną z podstaw życia społecznego i np. wielbiciele Johna Miltona nie tylko mieli swoje stowarzyszenie i regularne zjazdy, ale wręcz wszyscy pozmieniali sobie nazwiska na John Milton, tak że gdy jednego z nich poszukiwała policja, nie było wiadomo, o którego chodzi.

No, ale miały być cytaty z Biesów. Z powyższych powodów, nie znajdą się one w memach ani na koszulkach – a szkoda! – ale mnie się bardzo przydały i mam nadzieję, że przydadzą się również wam.

1. Bycie „reprezentantem idei” (s.27)


Określenie, które pada pod adresem Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego – człowieka, który brylował na salonach wśród pisarzy, krytyków i działaczy politycznych, pomimo tego, że sam zbytnio ani nie pisał, ani nie pracował naukowo, ani nie udzielał się w polityce – w zasadzie nie zajmował się niczym konkretnym.

Muszę zapamiętać to określenie na wypadek, gdybym brała udział w jakimś spotkaniu dyskusyjnym związanym z kulturą i ktoś przypadkiem spytałby mnie – a skąd ty właściwie jesteś, co ciekawego w tej kulturze robisz, że przychodzisz dyskutować? Albo jeszcze inaczej – czy ja ciebie skądś nie kojarzę, czy ty nie jesteś tą i tą w miejscu tym i tym? Kiedyś, w podobnej sytuacji, już prawie gotowałam się do odpowiedzi w stylu: „Nie, ja jestem tylko...”, ale nic nie powiedziałam, bo nie znałam żadnego określenia na taki stan, że strasznie lubi się kulturę i dyskusje o niej, ale w sumie nic znaczącego się w jej obrębie nie stworzyło. Było na to kiedyś takie ładne określenie „pieczeniarz”, ale, po pierwsze, nieszczególnie brzmi to w formie żeńskiej („pieczeniara” jakieś takie ordynarne a „pieczeniarka” kojarzy się myląco z nazwą zawodu), a po drugie nieładnie sugeruje, że przyszło się nie pogadać, a kogoś objeść. Ale teraz nie mam już tego problemu. Jeśli ktoś mnie spyta, będę wiedziała, że jestem – reprezentantką idei!

2. „idea, która trafiła na ulicę” (s. 36)


To z kolei określenie poglądów politycznych pani Wirgińskiej i jej żeńskich krewnych, które, podobnie jak większość bohaterów Biesów, wyznawały bardzo mocne poglądy, ale robiły to w sposób pokraczny i te poglądy kompromitujący. Bezkrytycznie przejmowały książkowe wzorce i były w stanie całkowicie zmienić swoje postępowanie, jeśli tak sugerowały polityczne mody panujące w stolicy.

Teraz wyobraźmy sobie taką sytuację: ktoś ma określony światopogląd, jest z niego dumny, chce go jakoś wyrażać i być może zachęcić do niego również innych. Ale tego nie robi, bo ma wrażenie, że np. zna się na całej sprawie dużo mniej, niż inni – więc może nie ma prawa wyrażać swojego zdania? Albo chciałby promować jakąś ideę, ale obawia się, że nie jest wystarczająco fajny dla potencjalnych odbiorców i zamiast coś wypromować, tylko tych odbiorców swoją osobą zniechęci; działając w dobrej wierze, zaszkodzi swojej idei. I jak nazwać taki lęk, czego ta osoba się w zasadzie boi? Teraz już wiemy – boi się, że jej idea trafi na ulicę, a ona sama stanie się, hmm, reprezentantem idei, która trafiła na ulicę? (To by w zasadzie chyba oznaczało odwrotność tzw. pożytecznego idioty. Pamiętam jakąś dyskusję okołofandomową na ten temat – jeśli ktoś nadal szuka odpowiedzi, jak takiego nazwać, niech śmiało łapie to rozwiązanie made by Dostojewski.).

3. „wykrzykiwał takie rzeczy, że nie można było ich wykonać z powodu niezwykłości” (s. 510)


A to opis zachowania gubernatora von Lembke, który pod wpływem dramatycznych wydarzeń – kompromitacji na balu i pożaru Zarzecza – zapadł na białą gorączkę. Chciał kontrolować sytuację, zachować się jak odpowiedzialny funkcjonariusz, komunikować się z otoczeniem, wydając mu polecenia – ale niestety, w wyniku wstrząsu psychicznego porozumienie z nim stało się niemożliwe.

Jak bardzo bym chciała, żeby określenie „nie można zrobić tego i tego z powodu niezwykłości” zastąpiło tę paskudną frazeologię o „rak content” czy dostawaniu raka w reakcji na czyjeś argumenty. Nie cierpię tych określeń. To nie jest nawet oburzenie na to, że obraża się pacjentów onkologicznych, chociaż to też prawda, ale przede wszystkim na mechanizm: nie rozumiem cię, bo mówisz coś, co jest dla mnie kuriozalne, więc zamiast spróbować cię zrozumieć i wejść w polemikę, rzucę w ciebie czymś ohydnym, strasznym, czymś, czego się boisz. (Tak rozumiem główne zastosowanie tej całej retoryki onkologicznej, bo najczęściej spotykam ją albo przy przytaczaniu argumentów przeciwnika politycznego ZAMIAST polemiki, albo – to ciekawe – w dyskusjach o tworach kultury, w momencie, kiedy ktoś rzuci jakieś nietypowe skojarzenie.) Coś na zasadzie – nie rozumiem twojego języka, więc za karę zrobię ci słowną krzywdę. A przecież o ile przyjemniej byłoby przyznać się do tego niezrozumienia i powiedzieć: „nie mogę dyskutować z twoimi poglądami na gospodarkę z powodu ich niezwykłości” czy „twoje porównanie Pilipiuka z Dostojewskim jest zbyt niezwykłe, bym mogła je zaakceptować” (taki akurat temat pojawił się nam ostatnio na fejsbukowej grupie „Polska Fantastyka”; nawiasem mówiąc, oczywiście nie mam nic przeciwko takim porównaniom).

4. „Wreszcie siła główna, cement łączący wszystko, to wstyd przed własną opinią. (...) Nie wiem nawet, kto nad tym pracował, kto tyle trudu włożył, aby nie pozostała im w głowie ani jedna własna myśl. Wstydziliby się jej.” (s. 383)


Czyli główny sposób na pranie mózgów członków szajki młodszego Wierchowieńskiego oraz szajek jej podobnym. Cytat jak nic bardzo przydatny w dyskusjach na poważniejsze, polityczne tematy, ale mnie interesuje w użyciu prywatnym – nie do tropienia teorii spiskowych, ale tego, co czasem lubi się zalęgnąć w głowie szarego człowieka pod wpływem zdarzeń, które wcale nie muszą być celowe. Trochę mi się na przykład to zdanie kojarzy z możliwym skutkiem ubocznym istnienia strony Recenzje z Lubimy Czytać. Typu: miałam opinię o jakiejś książce, nie była szczególnie wyrafinowana, z pewnością była natomiast moja własna. Ale ktoś bardzo podobną opinię wyśmiał na RzLC, więc może powinnam się wstydzić, że coś takiego pomyślałam? To może znajdę w źródłach inną opinię, która moja już nie będzie, ale lepiej wpasuje się w intelektualne standardy i nikt nie będzie się ze mnie śmiał? I w ten sposób czytelnik traci chyba coś bardzo cennego. C.S. Lewis, bodaj w Listach starego diabła do młodego, przypisywał takim drobiazgom – myślom czy upodobaniom, które nie są „na poziomie”, ale są bardzo szczere i nasze – poważne znaczenie duchowe: w książce jest mowa o człowieku, który został zbawiony dzięki temu, że uwielbiał flaczki z cebulką i to knajackie upodobanie uchroniło go od niszczącej duszę pychy.

5. „szlachetna i gorąca” (s. 63)


To tak w razie, gdybyście nie czytali poprzedniej notki. Albo czytali, ale nie pamiętali. Na wszelki wypadek, przypominam jeszcze raz: najlepszy komplement świata. Subiektywnie i obiektywnie.



(Cytaty z: Dostojewski, Fiodor. 1984. Biesy. Przeł. Tadeusz Zagórski i Zbigniew Podgórzec. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy.)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Zbyt wiele Dostojewskiego zrobi z ciebie neurotyczkę ("Biesy", wynurzenie #1)

Tak mnie to bawi niesamowicie, że ze sprawami o wiele od literatury ważniejszymi można dziś w całkiem dobrych intencjach robić takie rzeczy, jak Ada Karczmarczyk (skądinąd niekiedy całkiem cudowna) robi z dyskursem religijnym, a przed klasyką literatury, jak sugeruje fanpejdż Recenzje z Lubimy Czytać, należy klękać i nie można o niej pisnąć nawet słowa, bo jak się piśnie, to od razu pręgierz.

A ja się właśnie chcę podzielić. W dodatku prawdopodobnie w dwóch kolejnych odcinkach.

Ostrzegam, że spoiluję. Ale klasykę można.

A zatem:

Kochany pamiętniczku,

Pisałam jakiś czas temu w notce o Wróżeniu z wnętrzności Wita Szostaka, że brakuje mi bohaterek literackich, z którymi mogłabym się tak naprawdę identyfikować. Otóż niedawno wydawało mi się przez chwilę, że mój problem się rozwiązał. Sięgnęłam po Biesy Dostojewskiego (jako podkładkę pod serial) i czytając pierwsze rozdziały, stwierdziłam, że to jest właśnie to. Liza, Barbara Pietrowna, nawet Maria Timofiejewna (podczas pierwszego z nią spotkania w książce i z pominięciem tego, co wcześniej mówili o niej inni bohaterowie) – dokładnie taka temperatura uczuć, idealne wyważenie zarazem siły i kobiecości, a przy tym jednocześnie niekonwencjonalność i osadzenie w ponadczasowych wartościach. W dodatku pod adresem Lizy pada określenie „gorąca i szlachetna”, które jest, subiektywnie i obiektywnie, najlepszym komplementem na świecie. Słowem, jak dla mnie – bohaterki idealne.

Skoro tak swobodnie się czuję, utożsamiając się z bohaterkami Dostojewskiego, to sprawa jest, stwierdziłam, prosta. Urodziłam się o półtora wieku za późno i trochę za daleko na zachód.

Jaka miła myśl. Ekscytowałam się nią przez jakieś sto stron z kawałkiem, póki nie okazało się, że nie ma się z czego cieszyć, bo z każdą z tych bohaterek jest coś nie tak, i to bardzo. Liza, jak się z czasem okazało, była niezrównoważona psychicznie, a od sceny w celi Tichona, nie wspominając już o finale ze Stawroginem, było jasne, że ze szlachetnością ma wspólnego tyle co nic. Maria Timofiejewna, o której przynajmniej od początku było wiadomo, że jest szalona, została dodatkowo przedstawiona jako najohydniejsza, najbardziej godna pogardy spośród możliwych istot ludzkich – w końcu pojęcie jej za żonę przez Stawrogina miało być ukoronowaniem jego nikczemności i upodlenia. Nie ma już nawet sensu wspominać, jak obie skończyły. Dla czytelniczki, która z początku odbierała te bohaterki bardzo osobiście i pozytywnie – podwójny nóż w plecy.

Co do Marii Timofiejewny, to było mi tak smutno, że musiałam to sobie jakoś zracjonalizować. No i moja linia racjonalizacji jest taka, że ta bohaterka jest tak naprawdę bardzo fajna, tylko narrator ją oczernił. Przecież z rozmów, które prowadzi z innymi bohaterami, wydaje się Maria być postacią pełną zalet – ma poczucie humoru, pogodę ducha i dystans do swojej trudnej sytuacji (widoczne np. w rozmowie z Szatowem), jest pełna godności, również wobec mężczyzn, a gdy trzeba, bywa nawet pozytywnie harda (jej dumna rozmowa z nieszanującym jej przecież Stawroginem), poza tym nawet w krępującej sytuacji, takiej jak wizyta u Barbary Pietrowny, wykazuje radość, życzliwość i zainteresowanie wobec osób, z którymi przebywa i pomimo ich negatywnego nastawienia, zachowuje nawet pewną dozę sprezzatury. Przez całą fabułę książki, w przeciwieństwie do innych młodych bohaterek, dobrze się prowadzi i o ile pamiętam, nie wyrządza nikomu żadnej krzywdy.

Jedyne, co sprawia, że Maria wydaje się tak żałosną postacią, są nieliczne sceny pokazujące jej szaleństwo (np. okrutne bredzenie o urojonym dziecku czy atak furii podczas spotkania ze Stawroginem) – które wydawały mi się tak jakby doklejone na siłę do jej innych, w pełni racjonalnych słów i zachowań – i przede wszystkim, powtarzane do znudzenia przez narratora (i Stawrogina w końcowej rozmowie z Tichonem) frazy o tym, jaka to Maria jest ohydna i godna pogardy, w co w końcu zaczyna wierzyć i czytelnik. Moim zdaniem, ci dwaj – narrator i Stawrogin – robią jej po prostu czarny PR. Ona sprawia wręcz wrażenie osoby zdrowej psychicznie, o której narrator i niektórzy bohaterowie w kilku momentach na siłę powtarzają nieprawdziwe plotki – chociażby to, że np. Szatow przy pierwszym spotkaniu wspomina, że Maria nie jest w stanie zapamiętać zdarzeń, które miały miejsce nawet bardzo niedawno, a w późniejszych rozmowach widać, że bez problemu napomyka ona o wydarzeniach z przeszłości.

Moje zdanie na temat Marii Timofiejewny jest oczywiście bardzo subiektywne i nieuczone. Później podczytałam sobie fragmentami zestawienie fachowych interpretacji tej postaci1 i wynika z niego, że Maria jest interpretowana przede wszystkim jako persona obłąkanej świętej, alegoria Maryi, matki-ziemi albo rosyjskiej duszy, a z drugiej strony – jako nosicielka swoich lub cudzych win (kalectwo jako kara), postać demoniczna, czy też typowa u Dostojewskiego budząca żałość bohaterka, przez relację z którą bohater chce się wywyższyć.

Ale ja czytałam, nie wiedząc tego wszystkiego i przez własne filtry, a według nich choroba psychiczna to nie tyle oznaka świętości, co przede wszystkim coś, czego samemu nie chciałoby się dostać ani zostać o to posądzonym, niepełnosprawność fizyczna budzi, na współczesną modłę, nie domysły, za co kogoś tak pokarało, a empatię i sympatię, mały koczek z wpiętym sztucznym kwiatem to niezwykle trafiona fryzura, natomiast kobietę, która dzień w dzień ma na sobie pełny makijaż, uznaje się z automatu za „normalniejszą” i bardziej przystosowaną do życia w społeczeństwie od siebie samej. Ponadto, czytałam Biesy ze świadomością, że narrator może mieć całkiem odmienne zdanie, niż autor i potrafi nieźle ściemniać2, a historia zna przypadki literackiego oczerniania postaci, które w najgorszym przypadku były niejednoznacznie (chociażby czarny PR zrobiony Ryszardowi III w czasach elżbietańskich), więc czemu nie miałoby to być możliwe również w wypadku postaci fikcyjnych. Stąd zatem moja prywatna teoria, że żona Stawrogina to była fajna kobita, którą narrator i postaci po prostu niemiłosiernie obgadali. (Nie znalazłam nigdzie podobnej interpretacji, więc mam nadzieję, że nikogo nieświadomie nie plagiatuję, ale jeśli ktoś o takiej słyszał, niech da znać.)

Barbara Pietrowna na szczęście przynajmniej nie była szalona, ale miałam z nią inny problem. Otóż w pewnym momencie padają w odniesieniu do niej słowa, że żadna z idei, którą głosi, nie jest tak naprawdę jej myślą, a później pojawia się jeszcze stwierdzenie, że kobieta w ogóle nie jest w stanie wymyślić niczego kreatywnego. Rozumiem, że gdyby czytać tę książkę na modłę feministyczną, to czytelniczce zapaliłaby się w tym momencie czerwona lampka: o, jest jakiś wraży dyskurs, będzie co krytykować lub dekonstruować, bo przecież wiadomo, że my wcale takie nie jesteśmy.

Ale dla czytelniczki nieosłoniętej opiekuńczym parasolem feminizmu to wcale nie jest takie jasne. W sumie te słowa ugodziły w taki mój jeden mały lęk. Bo w tych naszych, niekiedy smutnawych czasach, kiedy kobiety wywalczyły sobie tyle nowych, wspaniałych możliwości związanych np. z pracą w markecie lub biurze i różnymi punktami w spektrum singielstwa (łącznie z tymi uwzględniającymi bycie w związku), dość pocieszająca jest myśl, że OK, nawet gdyby inne rzeczy miały się w życiu nie udać, to może kiedyś przynajmniej po godzinach stworzy się coś fascynującego, świeżego i cudownego w dziedzinie sztuki, myśli ludzkiej, robótek na szydełku, czegokolwiek. A Dostojewski tę nadzieję podważa. W sukurs przychodzi mu, ahistorycznie patrząc, Tolkien w jednym ze swoich Listów (Zysk i S-ka 2000), w którym sarkastycznie wypowiada się o kobietach-naukowcach, nie będących według niego w stanie dokonywać ciekawych odkryć bez wsparcia ze strony mentora-mężczyzny. No dziękuję, panowie z mojej pierwszej dziesiątki ukochanych autorów. Psujcie mi nastrój dalej.

To, co mi się natomiast w postaci Barbary Pietrowny podobało, to jej widoczny charyzmat do wyłapywania osób pogubionych i życiowo niesamodzielnych i gotowość do zapewniania im wiktu i opierunku do końca życia, jak to miało miejsce w wypadku Stiepana Trofimowicza, Marii Timofiejewny, a także – dopiero co poznanej – sprzedawczyni Biblii. W naszej epoce – żeby znowu trochę ponarzekać – w której psychologowie, poradniki szczęśliwego życia i znajomi sprzysięgają się w przekonywaniu, że najlepiej jest kończyć wszelakie relacje, które budzą negatywne emocje czy też nie prowadzą do samorozwoju, jakoś fajnie czyta się o osobie, która jest w stanie wyjechać na stałe ze swojego miejsca zamieszkania, skazać się na psychiczny dyskomfort, czy też ponieść spore koszty finansowe, żeby zapewnić stały byt komuś, kogo nawet za bardzo nie lubi, ale kto ewidentnie potrzebuje pomocy. Wydaje mi się, że jest to też bardzo fajny model kobiecości.

O losach żony Szatowa i Matrioszy nie będę nawet pisać, bo nie mam siły, zbyt druzgocące to było. Mile neurotyczna sprzedawczyni Biblii, którą wyobrażałam sobie jako najładniejszą ze wszystkich kobiet w Biesach, pojawia się między tymi dwiema historiami jako taki trochę jaśniejszy promyk. Jeśli chodzi o kobiece zachowania, to rzucił mi się jeszcze w oczy Stiepan Trofimowicz – jego nieumiejętność życia w pojedynkę i emocjonalna chwiejność bardzo kojarzyły mi się z tym, za co dzisiaj się często kobiety gani w popkulturze i pop-psychologii. Ale wtedy to była epoka, w której, o ile wierzyć Dostojewskiemu, po świecie chodziły Barbary Pietrowny, a dziś, wiadomo, różnie bywa.

Dodam jeszcze, że wydanie, które czytałam (Warszawa 1984, Państwowy Instytut Wydawniczy), posiada dość szerokie przypisy na temat kontekstu historycznego, w tym wyjaśnienie, który z bohaterów miał jaki odpowiednik w realnym świecie. Na temat bohaterek kobiecych jednak przypisy milczą. Jak rozumiem, dla osoby czytającej z nastawieniem feministycznym, mógłby powstać dylemat, czy najpierw chcieć zdelegalizować PIW za format przypisów, czy Dostojewskiego za pominięcie kobiet w dystrybucji „postaci z kluczem”, czy też może Annę Dostojewską za mizoginiczne notatki (ależ się dzisiaj nabuduję tych strawmanów). A ja się cieszę, bo miałam dzięki temu pominięciu, jakby to powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza, pole do imaginacji.

Dziękuję za cierpliwość, kochany pamiętniczku. Do następnego zobaczenia.


1 Криницын А.Б. 2012. „Образ Хромоножки в перспективе мотивной структуры романов Ф.М.Достоевского”. Слово. Образовательный портал. (www.portal-slovo.ru/philology/45072.php) (data pobrania: 2016-02-15)
2 Okopień-Sławińska, Aleksandra. 1967. „Relacje osobowe w literackiej komunikacji” [w:] Problemy socjologii literatury, red. J. Sławiński, Wrocław 1967.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Bądź mądry, bądź jak recenzenci z Lubimy Czytać, czyli gdy przypili cię klasyka

Czytam kolejne notki z Recenzji z Lubimy Czytać. Zaglądam do komentarzy, wściekam się. Przemyśliwam o tym jakiś czas, przychodzi mi do głowy jakaś teoria. Zapisuję. W międzyczasie w prasie albo necie pojawia się kolejny komentarz na temat całego zjawiska. Czytam, wściekam się. Wprowadzam poprawki w notatkach. I tak w koło Macieju.

W skrócie dla tych, którzy nie znają sprawy: Recenzje z Lubimy Czytać to facebookowy fanpejdż, na który wklejane są opinie internautów z portalu Lubimy Czytać dotyczące klasycznych dzieł literackich. Recenzje czasem zawierają błędy rzeczowe, częściej jednak ich autorzy po prostu interpretują klasykę według własnych, subiektywnych skojarzeń – a to bazujących na popkulturze, a to na światopoglądzie czytającego, a to na jakimś porównaniu z życia wziętym. Całość ma, jak rozumiem, wywoływać efekt komiczny, tzn. mamy poczuć się lepsi od autorów opinii jako ci, którzy lepiej potrafią interpretować klasyczne dzieła i mogą pośmiać się z ich głupoty.

Wklejki z tych amatorskich recenzji śledzę z sympatią, komentarze publicystyczne na ich temat – z irytacją i rosnącym wrażeniem wyobcowania. Już myślałam, że uratuje mnie Żulczyk w bieżącej Polityce (nr 6 (3045), 3.02.-9.02.2016), bo jego felieton „Beka i kara” był reklamowany jako obrona czytelników wystawianych na pośmiewisko na fanpejdżu. Ale nie, mówi mniej więcej to, co inni. Ta sama żartobliwa, protekcjonalna wyższość, to samo założenie, że te „łobuzy”, które ośmielają się te książki czytać poza kontekstem epoki albo oceniać je negatywnie, to jakiś inny, gorszy typ człowieka, który musi ewentualnie dopiero dorosnąć do prawdziwej lektury.

Złości mnie i smuci i sam fakt istnienia Recenzji z Lubimy Czytać, i ta afera wokół nich. I tak, oczywiście, powodem tej irytacji jest moja urażona duma. A to dlatego, że wykpiony na RzLC sposób czytania klasyki, uznany przez komentatorów za automatycznie wykluczający z szeregów inteligencji i/lub niedojrzały – czyli czytanie potoczne, subiektywne, niekoniecznie poprzedzone wnikaniem w konteksty, traktujące książkę bardziej jako artefakt dnia dzisiejszego i własnego życia czytelnika, niż element epoki, w której powstała – to coś, co sama z chęcią praktykuję, pomimo niegimnazjalnego wieku i humanistycznego wykształcenia. Lubię tak klasykę czytać i lubię w ten sposób o niej rozmawiać. A kiedy najdzie mnie na to ochota, nie zawaham się również w takim subiektywnym, ahistorycznym duchu o klasyce napisać – zresztą robiłam już tu takie próby.

No właśnie, bo czytanie czytaniem, ale co ma zrobić czytelnik-amator, kiedy zachce mu się opisać wrażenia z lektury jakiegoś klasycznego dzieła? Na portalu takim jak Lubimy Czytać, na forum, na blogu? Po odrzuceniu przesądów typu że nie wypada, ja nie godzien, wychodziłoby na to, że główny problem to gigantyczny, w porównaniu z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni przy bardziej popkulturowym pisaniu, stan badań. Tak długo, jak piszemy o nowościach i/lub literaturze gatunkowej, mamy w miarę fajnie, bo często wystarczy odpalić wyszukiwarkę i już plus minus wiadomo, co o danej książce zostało napisane, do czego warto się odwołać, a czego napisać już nie możemy, żeby nie powtórzyć po poprzedniku. Ale co jeśli przeczytało się właśnie coś z klasyki, głowę ma się pełną wrażeń i chciałoby się to uzewnętrznić, a tu nagle brakuje czasu i kwalifikacji, żeby przedrzeć się przez stu- czy dwustuletnie zwały pism teoretycznoliterackich poświęconych tej książce, a co więcej, możemy mieć podejrzenia, że w tychże zwałach opisano już wszelakie mądre, obiektywne i szanujące kontekst teorie interpretacyjne, jakie można było na temat tego dzieła wysnuć i czegokolwiek byśmy w tej kwestii nie zrobili, narażamy się na powtarzalność, jeśli nie plagiat?

Moja robocza odpowiedź jest następująca: nie da się tego zrobić inaczej, niż tak, jak robią to czytelnicy z Lubimy Czytać. I właśnie dlatego nie ma co się z nich śmiać. Wydaje mi się, że pisanie o klasyce tak, jak oni – z perspektywy swojego bąbla kulturowego, przez pryzmat własnych, wybiórczych doświadczeń książkowych czy filmowych (w tym całkiem popkulturowych), z użyciem wszelakich dziwnych, eklektycznych skojarzeń, jakie przychodzą w danym momencie do głowy, z odniesieniem do bieżących spraw, memów, własnych przeżyć – to jedyny sposób, żeby napisać o klasycznym dziele coś, co będzie oryginalne, a nie będzie wymagało przeprowadzenia wcześniej regularnych badań literaturoznawczych. Tło historyczne i kulturowe klasycznego dzieła, adekwatne fakty z biografii autora czy też oficjalna, „poprawna” interpretacja to coś, co raczej dawno opracowali lepsi od nas. Ale jest prawie pewne, że nikt nie uprzedzi nas w skromnym, subiektywnym opisaniu, jak czytana właśnie przez nas powieść Hugo czy opowiadanie Czechowa ma się do wątku z jakiegoś współczesnego filmu, widoku, jaki mamy z okna, ulubionej piosenki albo czegoś, o czym aktualnie jest głośno w mediach, a co nam się jakoś subiektywnie skojarzyło z książką. Nie wątpię, że większość tego typu skojarzeń nie porwie tłumów ani nie zrewolucjonizuje sposobu patrzenia na dane dzieło, ale my będziemy szczęśliwi, bo się wywnętrzyliśmy, a przy tym będziemy mieć niemal pewność, że taka interpretacja, jak nasza, nigdy wcześniej nie powstała. A jeśli mamy talent, to kto wie, może nawet to nasze pisanie okaże się ciekawe.

Pomysł przyszedł mi do głowy pod wpływem tekstów z RzLC (i co tu dużo mówić, własnych ciągot, bo np. tekst o Krúdym to jak niby pisałam?), ale konsultacja z koleżanką, która siedzi w branży, uświadomiła mi, że jest nawet taki przyjemny nurt krytycznoliteracki, zwany prezentyzmem, który podobną procedurę – czytanie dzieł nie tyle przez ich historię, co przez współczesnej konteksty – w mądrzejszej, bardziej dopracowanej wersji stosuje do całkiem poważnej analizy literaturoznawczej (więcej można sobie o tym przeczytać np. tutaj).1 Jesteśmy więc po bezpiecznej stronie.

Zresztą podobne literaturoznawcze alibi można by znaleźć dla niejednej recenzji wyśmiewanej na RzLC. Trochę mi się chce śmiać, że już taki szmat czasu temu przetoczyły się przez literaturę takie burze, jak postmodernizm mieszający sacrum z profanum i patchworkujący style i epoki, dekonstrukcja rozpierniczająca „oficjalne” sposoby odczytywania tekstów, czy też proklamacja śmierci autora dokonana przez Rolanda Barthes'a, a tymczasem subtelni intelektualiści w komentarzach pod postami RzLC nadal dostają raka, napadów śmiechu albo serca palpitacji, kiedy komuś się Dostojewski skojarzy z kryminałem a Gra w klasy Cortázara – z mieszanką nie zawsze smacznych czekoladek, albo kiedy Gombrowiczowi dostaje się za przesadzanie z formą i stylem. Podobnie bawi mnie fakt, że literaturoznawstwo już dawno zdało sobie sprawę, że można czytać teksty przez pryzmat określonej wrażliwości politycznej, przez co mamy krytykę marksistowską, feministyczną, gejowską, ekokrytykę i co tam nie jeszcze, a na RzLC czymś tak niesamowicie śmiesznym dla autorów komentarzy okazuje się fakt, że ktoś krytykuje Sto lat samotności za seksualną nieobyczajność bohaterów albo Mistrza i Małgorzatę – za sceny nieprzyjemne dla wegetarian. No co, też patrzenie na literaturę przez pryzmat etyki, tylko orientacje etyczne inne. W sumie wydaje mi się, że takie analizowanie książek z perspektywy swojego systemu wartości – przyjęcie takiej własnej, jednostkowej, prywatnej krytyki politycznej – to kolejny sposób na oryginalność dla książkowego interpretatora-amatora.

A zatem, w skrócie – bronię subiektywnego, ahistorycznego odczytywania literatury, uważam, że jest ono sensowną opcją w amatorskim pisaniu o klasycznych dziełach, a poza tym na takie czytanie są odpowiednie paragrafy w teorii literatury. Recenzenci z Lubimy Czytać są w dechę. Trudno mi się to wszystko pisało. Nie jest to moja działka, poza tym temat z gatunku tych bardziej ogólnych, a ja wolę mikroskalę. Jeśli ktoś mnie złapał na jakimś błędzie albo głupstwie, niech da znać. Ale nie chciałam tej całej sprawy z Recenzjami z Lubimy Czytać zostawiać bez komentarza, bo skoro weszło w modę publiczne mieszanie z błotem amatorskiego pisania o klasyce, a ja tu, na Samej porcelanie, z rozmysłem stosuję rejestr amatorski i lubię zestawiać gatunki wysokie z niskimi, to wypadało się jakoś wytłumaczyć. Zresztą kiedy wybuchła ta afera, miałam właśnie pomysł na notkę o czymś kosmicznie klasycznym, ale w ujęciu bardzo dyletanckim. Pomyślę, może ją wrzucę, jeśli się nie będę za bardzo bała.



P.S. Wiadomość z ostatniej chwili: na stronie Recenzje z Lubimy Czytać ukazał się właśnie (7.02.2016) post w odpowiedzi na tekst Żulczyka, w którym gospodarze deklarują sympatię do czytelników z Lubimy Czytać i radość z tego, że wyżej wymienieni „nie wierzą w kanon” i „mają odwagę podzielić się swoją czytelniczą frustracją”. W sumie sympatycznie, chociaż moja duma czytelnicza jest nadal urażona. Pod postem komentarze, spośród których część hejtuje już Żulczyka, część – nadal czytelników z Lubimy Czytać, a jeden – czytanie jako takie. Cudowności.



1Fernie, Ewan. 2005. „Shakespeare and the prospect of presentism”, [w:] Holland, Peter. 2005. Shakespeare Survey: Volume 58, Writing about Shakespeare. Cambridge: Cambridge University Press, 169-184. (https://books.google.pl/books?id=jbjHkT1W1UgC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false) (data pobrania: 07.02.2016)