piątek, 12 czerwca 2020

Duchowa dieta na literę „M”. Vol. 2: Márai, czyli kotlet smakowicie odgrzany

Sam motyw niezbyt oryginalny, ale Márai opisał to tak, że miałam wrażenie, że dotykam samej istoty tego archetypu.

Po przerwie wracam do cyklu wpisów o trzech potrawach „dla ducha”, które szczególnie zasmakowały mi w niedawnym czasie. Łączy je to, że ich twórcy zwą się na tę samą literkę. Dziś piszę o mikropowieści „Żar” Sándora Máraiego, którą czytałam kilka lat temu, a ostatnio odświeżyłam sobie w formie audiobooka.


Kiedy kilka lat temu przeczytałam „Dziennik” Sándora Máraiego – a dokładniej obszerny wybór fragmentów jego dzienników, który ukazał się w Polsce w 2004 roku – zachwyciłam się bez reszty połączeniem chrześcijańskiej duchowości (jakkolwiek pod koniec życia wspominał, niestety, o utracie wiary), cudownej brawury intelektualnej (np. mistrzowskie oranie klasyków literatury, których nie lubił) i jakiegoś nienazwanego piękna. Po przeczytaniu „Dziennika” wzięłam się za powieści jego autora – wrażenia były różne, choć na ogół znajdowałam powody do zachwytu. Jedną z tych powieści był „Żar”.


PIERWSZE SPOTKANIE Z „ŻAREM”

Gdy czytałam tę książkę pierwszy raz, największe wrażenie zrobił na mnie po pierwsze soczysty, przekonujący realizm, a po drugie – sposób ogrania motywu dwóch mężczyzn rywalizujących o kobietę. (Książka opowiada o spotkaniu, w latach 40-tych XX wieku, dwóch starych mężczyzn, Henryka – węgierskiego generała i Konrada – jego przyjaciela ze szkoły wojskowej, którego Henryk podejrzewa o uwiedzenie przed laty jego żony Krystyny.) Sam motyw niezbyt oryginalny, ale Márai opisał to tak, że miałam wrażenie, że dotykam samej istoty tego archetypu, z całym towarzyszącym mu emocjonalnym rozgorączkowaniem, świadomością winy a z drugiej strony tego, co jest moralnie słuszne i piękne.


DRUGIE PODEJŚCIE

Po kilkuletniej przerwie w czytaniu Máraiego wpadł mi w ręce audiobook „Żaru” z 2014 r., czytany przez Mariusza Bonaszewskiego. Z pewną ekscytacją stwierdziłam, że odświeżę sobie dawne wrażenia. I jak to bywa, przekonałam się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – co jednak nie znaczy, że kolejne kąpiele nie mają sensu.


Wspomniany archetyp przestał do mnie tak mocno mówić – nie wiem, pewnie to przez inny moment życia. Perełki trafnych obserwacji rzeczywistości nadal mnie zachwycały tu i ówdzie. (Na gorąco przypomina mi się na przykład taki obrazek, gdzie Konrad katuje się wyrzutami sumienia, że jego niezamożni rodzice rujnowali się na jego wykształcenie a Henryk trzeźwo odpowiada, że mogli być z tym wszystkim bardzo szczęśliwi.) Zauważyłam natomiast też coś nowego – co mnie podczas tego drugiego podejścia do „Żaru” miejscami męczyło i irytowało.


KSIĄŻKA-KŁÓTNIA – ALE (P)O CO?

Książka ta ma formę, którą w swym idiolekcie nazywam opowieścią o humpfie – to historia ludzi, którzy przez cały czas trwania akcji siedzą przy stole i się kłócą. Ta forma potrafi dać odbiorcy wiele radości, jak widać na przykładzie filmów „Rzeź” Polańskiego czy „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” Genovese. Tym bardziej kiedy bohaterowie kłócą się inteligentnie i/lub zabawnie.


Ale „Żar” Máraiego taki nie jest. Konflikt bohaterów jest opisany śmiertelnie na poważnie, wręcz pompatycznie. Rozmowa Henryka i Konrada prowadzona jest inteligentnie, ale radość z odbioru psuł mi fakt, że od pewnego momentu zaczęła mi się wydawać bezsensowna.


Protagoniści przez sto kilkadziesiąt stron mielą temat dawnej domniemanej zdrady małżeńskiej, wnikając w najdrobniejsze szczegóły, kreśląc tło historyczne i psychologiczne i pogrążając się w dygresjach. Ich motywacje – a zwłaszcza głównego bohatera, Henryka – są przy tym dla mnie, jako czytelniczki, kosmicznie odległe i nieaktywujące schematów poznawczych. (Chodzi im o jakieś mętne, wyprane z emocji, empatii czy moralności poczucie sprawiedliwości i honoru.)


Krystyna, (prawdopodobnie) niewierna żona, nie żyje przecież od lat, więc wątek międzyludzki jest nieaktualny. Emocje, po upływie czterdziestu lat od domniemanego zdarzenia, wywietrzały. Także wątek zdrady jako moralnego zgorszenia nie wydaje się być dla bohaterów ważny. Po co więc było Henrykowi kisić tę urazę i po co tyle się nad tym rozwodzić?


KATHARSIS

Trochę to wszystko się jednak klaruje – i zyskuje sens – na końcu. (Nie będę spoilerować, zasygnalizuję tylko, że chodzi mi o motyw z obrazem i jego moralną wymowę.) Czytelnik, nawet jeśli wymęczył się nieco, wraz z bohaterami, podczas akcji powieści, na końcu może mieć wrażenie, że jednak było warto. I może, choć bohaterowie i narrator wydają się pozornie indyferentni moralnie, ta męka postaci i odbiorcy to jest właśnie morał tej powieści – skoro zdrada to wielki grzech, to przy jej odkupieniu widać trzeba podrążyć i musi poboleć.


To zakończenie uważam za piękne bo, jak to się ładnie mówi, „przypomina o Ewangelii”. I jak teraz patrzę na tę moją ponowną lekturę „Żaru”, to obok wspomnianych perełek realizmu i motywów niewytłumaczalnie pięknych (motyw niani Nini, obraz dzikiej węgierskiej przyrody) moje ulubione momenty tej powieści to właśnie te, gdzie Márai jest kryptoteologiczny – albo po prostu otwarcie chrześcijański. A to dlatego, że jego autor wewnętrzny, jak rzadko kto, wydaje się wiedzieć, o czym – i o Kim – mówi.


REALNE I PIĘKNE

Na przykład w dygresji o krwi narrator wspomina, że była ona obecna w obrzędach zawsze, gdy człowiek chciał powiedzieć Bogu coś ważnego. Nie ma tu dystansu wobec „opium dla ludu” czy nawet bardziej lub mniej powierzchownego szacunku wobec tradycji i rytuału – jest osobista relacja, człowiek i Bóg. Albo gdy pojawia się porównanie życia kogoś z bohaterów do życia zakonników i pada stwierdzenie, że zakonnikowi jest łatwiej, ponieważ ma wiarę – znów zamiast częstego w kulturze niezrozumienia dla chrześcijańskiego życia konsekrowanego widać tę świadomość, że wiara to coś realnego i coś, co potrafi pomóc człowiekowi.


Márai jest piękny i autentyczny również w odniesieniach do chrześcijańskiej obyczajowości. Przykładowo, kiedy współczesny czytelnik trafia na literacki obraz dojrzewania chłopców, stereotyp nakazywałby mu pewnie oczekiwać wywlekania związanych z nim brudów i grzechów. W „Żarze” mamy zaś przejmujący, emocjonalny obraz gorącej – a przy tym w stu procentach niewinnej i jednoznacznej – przyjaźni Henryka i Konrada oraz wzmiankę o ich wzajemnym zobowiązaniu do zachowania czystości. Nawet biorąc poprawkę na epokę – powieść wydano w 1942 roku – jest to, moim zdaniem, mocne. (Opis najwcześniejszych losów Henryka i Konrada to jest właśnie ten piękny obraz męskiego dzieciństwa, o którym wspominałam w poprzedniej notce.)

Podobnie jest w „Żarze” przedstawiony obraz małżeństwa – tu znów stereotypowo spodziewałabym się po współczesnej literaturze krytyki, pokazania pustoty tej formy społecznej lub przynajmniej obojętnego do niej stosunku. Tymczasem Márai skupia się na więzi emocjonalnej, która może łączyć małżonków (szczególnie w historii rodziców Henryka, którą narrator podsumowuje stwierdzeniem, że bardzo się kochali, choć nie rozumieli) i na ostateczności i nieodwołalności ich relacji (znamienne słowa Henryka, że w momencie śmierci Krystyna wzywała jego imię, nie Konrada).


Krótko mówiąc, jeśli chodzi o pisanie o Bogu i moralności chrześcijańskiej, autora „Żaru” łączy z bohaterem poprzedniej notki to, że obaj, jak na moje, mieli okazję naprawdę zagadać do Tego, o którym niekiedy piszą, a nie tylko ślizgać się po powierzchni jakichś idei czy tradycji religijnych (nawet jeśli u Máraiego ta relacja się później skomplikowała). Bardzo lubię czytać takich ludzi.



Márai, Sandor. 2014. Żar. [audiobook]. Czyta Mariusz Bonaszewski. Warszawa: Agora.

Ilustracja autorstwkristine431 z Pixabay