poniedziałek, 1 maja 2023

Biegusiem do zaręczyn (M. Musierowicz, "Wnuczka do orzechów")

Naszło mnie ostatnio, by doczytać ostatnie tomy Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Niegdyś wręcz uwielbiałam tę serię - pisałam już o niej raz na tym blogu - jednak przerwałam na (nie najlepszej) McDusi. Przez ostatnią dekadę jedyne treści okołomusierowiczowskie, które do mnie docierały, to utyskiwanie z postępowych rejonów Internetu, że seria się popsuła. Część tych narzekań jest motywowana wyłącznie ideowo, ale część wydała mi się znacząca. Postanowiłam więc sprawdzić. Dziś piszę o 20. części cyklu - o Wnuczce do orzechów.

Motyw z koralami Doroty to jeden z kilku momentów Wnuczki do orzechów,
gdzie względny zachwyt walczył we mnie z lekką konsternacją.


Wnuczka do orzechów opowiada historię Doroty Rumianek - gospodarnej i pełnej cnót licealistki z podpoznańskiej wsi, która zapoznaje się z rodziną Borejków i przeżywa z nimi wspólne perypetie. Na początku powieści, wskutek pewnego zbiegu okoliczności, do domu Doroty, w którym zamieszkuje ona z babcią i jej siostrą, trafia w charakterze letniczki Ida Borejko - około pięćdziesięcioletnia lekarka o wybuchowym charakterze, jedna z czterech sióstr będących głównymi bohaterkami Jeżycjady. Zachwycona przymiotami Doroty, Ida sprowadza na letnisko swego siostrzeńca, neurotycznego intelektualistę Ignacego Grzegorza, pragnąc młodych wyswatać. Pociąga to za sobą serię slapstickowych wydarzeń, a sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy Dorota w wioskowym spożywczaku poznaje przystojnego nieznajomego, a w międzyczasie zaczyna się do niej zalecać chłopak, któremu podobała się w gimnazjum.


Nie brzmi najlepiej, prawda? Przed przeczytaniem znałam mniej więcej tematykę książki, jej zakończenie oraz zarys postaci Doroty i spodziewałam się, że książka będzie kiepska. Przeniesienie akcji z Poznania, który Musierowicz tak kunsztownie opisywała w starszych tomach, na wieś, wydawało się ryzykownym posunięciem. Tym bardziej, że to właśnie dla tych opisów i klimatu Poznania wielu z nas te książki czytało! Z kolei idealna Dorotka (na podstawie czytanej przeze mnie wcześniej Ciotki Zgryzotki - dziewczyna do tańca i różańca, idealna gospodyni, ambitna kandydatka na studia, romantyczna heroina, a przy tym wprawny woźnica konnej bryczki) zapowiadała się na fatalnie napisaną bohaterkę. 


Akurat żadna z tych obaw się nie spełniła. Co do miejsca akcji, to zagrało ono nieźle - książka przepojona jest całkiem udatnie atmosferą błogiego wypoczynku na wsi i ucieczki od codzienności. Podobał mi się też sposób przedstawienia miejscowej ludności. Internetowe recenzje zarzucają książce klasizm, ale to moim zdaniem naciągane. Znam nieźle wielkopolską wieś i podoba mi się jej obraz we Wnuczce do orzechów. Gwara jest przedstawiona realistycznie (i zabawnie), postaci mieszkańców są zróżnicowane - jedne szlachetniejsze (pani Kasia - sprzedawczyni), inne zniuansowane (babcie Doroty i sama Dorota), inne mocno niedoskonałe i połamane (pan Chrobot, Igor Bogatka, mama Igora). Jedyny zarzut co do wiejskich realiów, z którym mogłabym się zgodzić, to ten wysunięty przez mamę Zwierza popkulturalnego o nadmiernym skróceniu łańcucha dostaw jajek i kurczaków.

 

Co do postaci Dorotki, to we Wnuczce do orzechów jest dużo lepiej napisana, niż w Ciotce Zgryzotce. Większa część narracji jest prowadzona z jej perspektywy. Dzięki temu przestaje być jedynie groteskową, kartonową repliką Jagny z Krzyżaków (przed przeczytaniem Wnuczki... myślałam, że te orzechy w tytule to aluzja do Jagny właśnie). Okazuje się np. impulsywna (sytuacja na mostku, pozostawienie torby w sklepie, spotkania z Igorem czy z nieznajomym) czy wyrachowana: gdy przyjmuje letników, na zewnątrz pokazuje jedynie serdeczność i gościnność, a tymczasem w mailu do matki ujawnia, że interesuje ją tylko to, jak ich finansowo "wydoić". Zresztą maile do matki to kolejny atut w pisaniu tej postaci - widać w nich, jak z tej dojrzałej nad wiek spiżowej bohaterki wychodzi mała, rozemocjonowana dziewczynka, w dodatku pisząca zaskakującym, młodzieżowo-obciachowym idiolektem z mnóstwem wykrzykników.  

 

Ciekawym kontrapunktem dla postrzegania zarówno postaci Doroty, jak i "wsi spokojnej, wsi wesołej" we Wnuczce do orzechów jest przybycie Ignacego Grzegorza, który zarówno na protagonistkę, jak i na jej miejsce zamieszkania patrzy w sposób całkiem inny niż autor wewnętrzny i zgoła niewyidealizowany.


Co jeszcze mi się w książce podobało? Cóż, mam ja słabość do historii miłosnych u Musierowicz. Kto czytuje tego bloga, ten się domyśla, że wątki, które krytykuje u tej autorki co bardziej postępowa część internetosfery - wyśrubowany romantyzm, brak pochwały feminizmu od drugie fali wzwyż, ważna rola instytucji małżeństwa czy domyślny brak niektórych form aktywności przed zawarciem tegoż - znajdują się na poczesnym miejscu w mojej strefie komfortu. We Wnuczce do orzechów opis romansu wyszedł nieco gorzej, niż w większości Jeżycjady i względny zachwyt walczył we mnie z lekką konsternacją. Choćby kwestia korali - no ładny to motyw, ale jak głównemu amantowi książki udało się je zrobić tak estetycznie, przecież nie przejawiał wcześniej zdolności artystycznych? Poza tym faktycznie zbyt nagle i za szybko się ta historia miłosna wywiązała, i oni tacy strasznie pewni siebie nawzajem, gdzie tu jakiś realizm? Choć warto wziąć poprawkę na to, że bohaterowie są młodziutcy, w tym wieku ludzie bywają tacy górnolotni. Przynajmniej za moich czasów bywali.

 

Przypadło mi też do gustu to, jak Musierowicz rozwija swoje sztandarowe bohaterki - siostry Borejko. Ich sielankowy obraz ze "starej Jeżycjady" interesująco się komplikuje. Wspaniała niegdyś Gabrysia okazuje się, na przykład, nieczułą moralizatorką, wyzywając w mailu od egoistek swoją siostrę Idę, gdy ta słusznie żali się na alarmującą niesłowność swojego męża-pracoholika. W relacji z dorosłym synem Ignacym Gabrysia przejawia natomiast toksyczną nadopiekuńczość. Z kolei Ida z biegiem czasu z narwanej nastolatki, a następnie nawiedzonej mamuśki, awansowała na kogoś w rodzaju krasnoluda tego uniwersum. Stanowi element komediowy, często pada ofiarą slapstickowych zdarzeń, powtarza dyżurne dowcipy (zamiast tych o krasnoludzkich kobietach czy wszach w brodzie są to gagi o zdrowym odżywianiu). Na początku Wnuczki do orzechów bierze udział w zdarzeniu wręcz żywcem wyjętym z humorystycznego fantasy, gdy po omdleniu zostaje ocucona za pomocą mocnego alkoholu wlanego między zęby. 

 

Jeśli chodzi o minusy Wnuczki do orzechów, część wymieniłam przy okazji omawiania plusów - Dorota miejscami drażni jednak kartonową idealnością, jej romans - pochopnym i pośpiesznym idealizmem oraz sytuacjami deus ex machina (korale), Ida z kolei w swojej slapstickowości bywa irytująca i nieśmieszna. Do tego można by dodać jeszcze inne niedoróbki. Wspomniana scena otwierająca powieść jest kuriozalna. Dalej - jako osobę wierzącą i odczuwającą więź z przyrodą zirytowała mnie nierealistyczna, stuprocentowa bogomyślność Doroty, którą każda, każda styczność z przyrodą inspirowała do jednej myśli - podziwu dla Stworzenia. Jak można funkcjonować tak jednotorowo? I wreszcie - wynudziły mnie wywody o tym, co czytają bohaterowie (w tej części serii - głównie Ellery'ego Queena). Niby jest to wdzięczny pomysł, umieścić w powieści erudycyjne wstawki na temat własnych lektur autora, takie mini-recenzje, ale wolałabym, gdyby było to lepiej powiązane z resztą fabuły. Podobnie, niemal nie dałam rady czytać fragmentów, gdzie pojawiali się dziadkowie Borejko. To epatowanie ciepełkiem, nostalgią, erudycją i łaciną jest pewnie zasadne ze względu na oczekiwania czytelnicze - to wszak znaki rozpoznawcze Jeżycjady. Miałam jednak wrażenie, jakby w tym tomie autorka straciła do tych tematów serce i wrzucała je z obowiązku, powtarzalnie i bez polotu, by nie rozczarować swojego twardego elektoratu.


Nie uderzyło mnie natomiast to, co krytykowało wielu recenzentów, a mianowicie domniemana mizantropia i inteligencka pogarda bijące jakoby z późnych części Jeżycjady. Zgadzam się, że dla niektórych bohaterów duma ze swoich zasad moralnych czy zainteresowań jest główną skazą charakterologiczną, swoistą hybris. Przykładem wspomniana już Gabriela czy jej ojciec, którego odklejone od rzeczywistości lub wręcz krzywdzące uwagi i zachowania już we wcześniejszych częściach nieraz musiała mitygować żona. Jednak nie odebrałam tego zjawiska w sposób systemowy. Podczas czytania widać, że bohater zachowujący się z taką wyższością czyni źle. Te coraz bardziej widoczne ciemniejsze strony borejkowskiego stylu życia interpretuję raczej jako zniuansowanie obrazu, który w starszych powieściach Musierowicz był ucukrowany. Podoba mi się, że we Wnuczce do orzechów widać częściową erozję tej idealistycznej bajki. To realistyczne oraz dobre literacko i moralnie. 

 

Podsumowując - czytało mi się gorzej, niż wcześniejsze części Jeżycjady, ale lepiej, niż się spodziewałam. Było trochę przyjemności a niekiedy i wzruszeń (wciąż widać, że Musierowicz to bardzo dobra pisarka), ale były też i zgrzyty i chwile nudy, które interpretuję albo jako niedociągnięcia w redakcji, albo jako chęć jak najszybszego dokończenia wątków (to stąd, a nie ze względów ideowych, wziął się, moim zdaniem, pomysł z ekspresowymi zaręczynami), albo jako naciągane schlebianie fanom (sztuczne epatowanie łaciną). Przeczytałam również kolejne dwie części Jeżycjady - Feblik i Ciotkę Zgryzotkę - więc możliwe, że ciąg dalszy recenzowania serii niebawem nastąpi.

 

Musierowicz Małgorzata, Wnuczka do orzechów, Łódź 2014: Akapit Press.

Ilustracja: Pixabay