poniedziałek, 28 września 2015

„Młodość” Sorrentino: meteoryty, dom ojca i zielona sukienka

Nie całkiem wiem, o co mi chodzi z filmami Paolo Sorrentino. Zachwycają mnie, ale nie potrafię sprecyzować, dlaczego. Trochę podejrzewam fakt, że główni bohaterowie i Wielkiego piękna, i Młodości to dla mnie figury przypominające niektórych myślicieli i twórców, których szczególnie szanuję. Taki archetypowy starszy, mądry, doświadczony człowiek, mający w sobie niesamowity dar obserwacji, ale przy tym mnóstwo ciepła wobec tego, co obserwuje. Ktoś, kto mógł w życiu popełnić wiele błędów i z kim mogę się czasem nawet bardzo nie zgadzać, ale którego przemyślenia i tak robią coś ważnego w moim życiu.

Ale to chyba tylko jedna z przyczyn mojego entuzjazmu. Podejrzewam w tym jakąś grubszą, krytycznofilmową sprawę, ale nie potrafię tego na razie wypreparować. To, co wiem, to to, że są w filmach Sorrentino momenty, które mnie po prostu uderzają. Marek Stokowski w swoich powieściach1 nazywa takie momenty „meteorytami”. Pozwalam sobie wypożyczyć tę nazwę w dalszej części notki.

Główny bohater Młodości, Fred Ballinger (Michael Caine), kompozytor o przebrzmiałej sławie, przebywa w alpejskim kurorcie, towarzysząc swojemu przyjacielowi Mickowi (Harvey Keitel), niegdyś sławnemu reżyserowi, który przy współpracy ekipy młodych, hipsterskich, wpatrzonych w niego jak w obraz filmowców, chce zrealizować film będącym zwieńczeniem jego twórczości. Podczas gdy Mick i ekipa spalają się w pracy nad filmem, Fred się nudzi, chodzi na zabiegi, zaprzyjaźnia się z młodym aktorem Jimmym (Paul Dano) i obserwuje. Akcja przyśpiesza bieg, kiedy pojawia się córka Freda, Lena (Rachel Weisz), która przeżywa właśnie załamanie miłosne. Przy okazji wyżalania się ojcu, na jaw wychodzą przeróżne zaszłości rodzinne, pojawia się też tajemnicza figura matki Leny oraz jej równie tajemnicze powiązanie z faktem, że Fred nie zgadza się na wystawianie swoich dzieł muzycznych – nawet na prośbę brytyjskiej królowej...

Tak więc Młodość to, podobnie jak Wielkie piękno, film o starości, twórczości i tym, co ta pierwsza może zmienić i napsuć w tej drugiej. Dla mnie jednak równie ważny był tam temat ojcostwa. W sensie ludzkim, rodzinnym, ale też religijnym.

Jeśli chodzi o sens ludzki, wiele miejsca w filmie zajmuje relacja Freda i jego córki. Zaskakujące jest to, jaka jest dynamiczna: Freda poznajemy jako raczej wyrodnego ojca, który zaniedbał rodzinę dla muzycznej kariery i wzbudza w córce przede wszystkim żal i gniew. W trakcie wspólnego pobytu w sanatorium te wszystkie emocje bardzo szybko wyparowują, ojciec i córka zaczynają szczerze i głęboko rozmawiać i pojawia się między nimi atmosfera wyjątkowej bliskości i przyjaźni – takiej, o jaką w życiu trudno nawet w bardzo „dobrych” relacjach między dziećmi a rodzicami. Ten przeskok wydaje się wręcz mało prawdopodobny psychologicznie, jednak nie wygląda na zwyczajną kuchę w scenariuszu. Myślę, że można zatem dopatrywać się w tym jakichś innych, nie psychologicznych a symbolicznych sensów. Mnie np. ten wątek uczynił bardziej czujną na inne wzmianki na temat ojcostwa pojawiające się w filmie.

Innym nawiązaniem do tematu ojcostwa jest scena, kiedy mała dziewczynka mówi aktorowi – Jimmy'emu (rozgoryczonemu, że wszyscy kojarzą go z jednej komercyjnej rólki, nie zaś z ambitnych filmów, w których grał później), że go zna, ale właśnie z jednego z jego niszowych filmów. Grał tam ojca, który nie sprawdził się w swojej roli i dziewczynka oglądając doszła do wniosku, że chyba nigdy nie jest się gotowym na bycie rodzicem, więc – właśnie dlatego – nie warto się tego bać. To była właśnie jedna ze scen, która mnie uderzyła, scena-”meteoryt”. Również dlatego, że nie ma w filmie żadnej sytuacji, gdzie ktoś rozważałby bycie ojcem. Ta scena jest tak tajemniczo „zawieszona” fabularnie, że znów zaczęłam podejrzewać jakiś symbol.

Wzmianka o ojcu pojawia się ponownie, gdy ten sam aktor, rozmawiając z Fredem, przywołuje cytat, który jest dla niego szczególnie ważny. Jest to fragment wiersza Novalisa: „I am always going home, always to my father's house” [„zawsze podążam w stronę domu, zawsze do domu mojego ojca”].2 Źródła (w tym książka, z której przepisałam cytat) powiadają, że ten fragment dotyczy również procesu tworzenia, co ładnie zgrywa się z głównym tematem Młodości. Jednak mnie załączyło się od razu – również tam obecne – skojarzenie religijne. A że cytat znów pojawił się właściwie znikąd, na dodatek wypowiedział go bohater, który nie zdradzał wcześniej żadnych oznak religijności, podziałał jak kolejny „meteoryt”. I znów był to „meteoryt” dotyczący akurat tematu ojca (choć tym razem – raczej Ojca).

Ostatni motyw z Młodości, którymi dostałam w głowę, nie dotyczy motywu ojcostwa, ale wynika z powyższej religijnej interpretacji. Aby o tym opowiedzieć, muszę zaspoilować. Jeśli ktoś nie oglądał, a się spoilerów boi, niech na razie nie czyta dalej.

Spróbujmy zatem ostrożnie założyć, że Luca – alpinista z końcowej części filmu – to alegoria Opatrzności. Mnie to skojarzenie przyszło do głowy przy scenie, kiedy uczył małą dziewczynkę wspinaczki na ściance. Gdy mała bała się wspinać sama, wziął ją na barana i zaczął wspinać się z nią na plecach. Kiedy byli już wysoko, powiedział coś w stylu: „Zobacz, jaki świat z góry jest piękny”. Dla mnie była to jeszcze jedna scena-”meteoryt”. O tym, że może mieć ona też znaczenie symboliczne, świadczy fakt, że w sensie dosłownym w dole nie było wiele do oglądania – ot, sala gimnastyczna. Kiedy jednak włączyć w to religijne skojarzenia z dążeniem w górę, czy też z tym, żeby zaufać i dać się nieść Opatrzności, kiedy się człowiek boi, widać, że może tam chodzić o coś więcej, niż widok ze sztucznej ścianki wspinaczkowej.

Luca na zabój zakochuje się we wspomnianej wcześniej córce Freda i, po dość „końskich” zalotach, ostatecznie zdobywa jej względy. W jednej z ostatnich scen filmu widzimy Lenę podczas wspinaczki. Wygląda na potwornie przerażoną, ale wtedy Luca zjeżdża do niej na linie, obejmuje ją i mówi, żeby nie myślała o tym, co jest w dole, tylko patrzyła na niego. Lena zaczyna patrzeć mu w oczy, na jej twarzy pojawia się pełen zachwytu uśmiech, a w międzyczasie w tle przesuwa się widok ziemi pod nimi – dopiero wtedy widać, na jak niebotycznej wysokości się znajdują.

Jeśli potraktować to jako zwykłą scenę romansową, jest tu nieznośna, jak na taki ambitny film, dawka kiczu – alpejski widoczek, tani, harlequinowski dialog i para złożona z żony innego faceta (choć fakt, potraktował ją okropnie) i krzepkiego staruszka, który poderwał ją w sanatorium. Ale kiedy popatrzyłam na to jak na religijną metaforę – o tym, jak porzucona przez męża kobieta może, być może, znaleźć pociechę, zachwyt i poczucie bezpieczeństwa, patrząc „w górę” - potężnie się tym obrazkiem wzruszyłam. Skojarzyło mi się to z pewną sceną z Miast pod skałą Huberatha. Aniołowie – podobni do pilotów odrzutowców – krążą nad piekłem, chcąc podstępem wyrwać z niego jak najwięcej dusz. Jednemu z nich się udaje i unosi ze sobą jedną z tych upodlonych, złamanych cierpieniem, w sumie dość paskudnych istot. Ta w jego ramionach przechodzi przemianę i staje się dziewczyną w zielonej sukni, z zachwytem wpatrującą się w swojego wybawcę i zafascynowaną wspaniałą przygodą, która stała się jej udziałem. Myślę, że zachwyt Leny z Młodości (w mojej interpretacji) i dziewczyny w zieleni u Huberatha może mieć podobne źródło.

Ta interpretacja jest trochę dziurawa. Trudno dopatrzeć się duchowych podtekstów w pierwszej rozmowie Luki z Leną, gdy ten, dość żałośnie, chwali się swoim sportowym zegarkiem. Nie zraża mnie natomiast np. scena, gdy Luca pyta Lenę, czy chce się powspinać, a ta w odpowiedzi zapewnia go o swoich doskonałych umiejętnościach w sztuce miłosnej (w które wcześniej zwątpiła, zdradzona przez męża). Taki dialog kompletnie mnie nie dziwi w kontekście duchowym. W jednej z opowieści arturiańskich pan Gawen, któremu wytknięto niehonorowe zachowanie wobec damy, zaczyna oskarżać się o wszelakie inne przewinienia, których wcale nie popełnił. Schrzanił jedną sprawę, posypało mu się wszystko. Możliwe, że z Leną jest tu odwrotnie – doznała pocieszenia w jednej - najważniejszej - dziedzinie, to i inne jej się przy okazji psychicznie naprawiły. Zwróćmy uwagę, że samo pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, niż sztuka miłosna. Znowu było o tym samym - o dążeniu wzwyż.

No i tyle. Nie chciałabym w żadnym wypadku Młodości swoją rodzinno-religijną interpretacją zagarnąć – film wydaje się bardzo wieloznaczny i na pewno można go odczytać również całkiem inaczej, być może zupełnie kontrastowo. Mnie się on odczytał akurat tak i nie mogłam się powstrzymać, żeby się tym nie podzielić.

Sorrentino, Paolo (reż.). 2015. Młodość [La giovinezza]. Prod. Włochy, dystr. Gutek Film.

1Mam na myśli zastraszająco niedoceniany, a cudowny cykl powieści: Samo-loty, Stroiciel lasu i Kino krótkich filmów.
2Cytat w angielskim tłumaczeniu z: Berlin Isajah, Henry Hardy. 2001. The roots of Romantisicm. Princeton: Princeton University Press, (https://books.google.pl/books?id=IryEY2pauFYC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false), 104; wersja polska, orientacyjne, przełożona z wersji angielskiej przeze mnie.

niedziela, 20 września 2015

Nie będę inżynierem, no kurde, no...

Obejrzałam Dzikie historie Szifróna (2014). Internet, jak widzę, koncentruje się na tym, że to film o tym, jak to ludzie doprowadzają się nawzajem do furii, i w związku z tym dyskutuje o nim głównie od strony psychologicznej. To ja spróbuję z innej mańki. Jedna ze składających się na Dzikie historie nowelek (jest ich sześć) – wywołała we mnie dojmującą zazdrość na tle zawodowym. Zaspoiluję, bo to fajna historia, a jak ktoś chce ten film obejrzeć, to jest tam przecież jeszcze tych pięć pozostałych.

Facet, z zawodu specjalista od wyburzania budynków, spóźnia się na urodziny córki, bo policja sprzątnęła mu źle zaparkowany samochód; żeby go odzyskać, musi wystać swoje w kolejce i zapłacić wysoką karę. Po powrocie rodzina traktuje go jak powietrze a żona – z którą, widać, już wcześniej był skonfliktowany – wspomina o rozwodzie. Dodatkowo podminowany tą sytuacją facet rozpoczyna batalię ze służbami drogowymi, awanturując się w kolejnych urzędach, w końcu posuwając się do fizycznej agresji i popadając w konflikt z prawem. W międzyczasie żona rzeczywiście występuje o rozwód.

Coraz bardziej nabuzowany wściekłością bohater, ułożywszy misterny plan i dokonawszy odpowiednich obliczeń, wysadza w powietrze biurowiec służb drogowych. I tu sytuacja radykalnie się zmienia. Choć jest ścigany przez policję, jako przeciwnik systemu staje się ulubieńcem mediów i opinii publicznej – w nagłówkach gazet pojawiają się sugestie, jakie to urzędy „Pan Bombka” powinien wysadzić w dalszej kolejności. Wraca też do niego rodzina – w finalnej scenie nowelki, już w więzieniu, Pan Bombka świętuje swoje urodziny w towarzystwie roześmianych, tulących się do niego żony i córki.

Szczęśliwe zakończenie tej historii to dla mnie przepiękny hymn na cześć nauki, a szczególnie nauk technicznych. Jeden z pokazanych w filmie nagłówków prasowych relacjonujących pościg za Panem Bombką podaje, że sprawcą na pewno był inżynier, gdyż akcja wyglądała na precyzyjnie zaplanowaną i – uwaga – nie było w niej żadnych ofiar.

Rany, jak mi się to podoba. Dzięki temu, że gość był dobrym inżynierem, jego – było nie było – akt terroryzmu ostatecznie nie tylko nie wyrządził nikomu krzywdy, ale wręcz wywołał pewne pozytywne emocje. Jaka w takiej dobrej znajomości fachu musi być finezja, jaki takt i delikatność.

Fajne to musi być, być takim specem od rozbiórek czy czegoś podobnego. Sama, jako tzw. humanistka, raczej nie mam już na to szans, ale co to szkodzi nacieszyć się zaocznie faktem, że inni mają takie talenta. Ewentualnie można mieć nadzieję, że podobnie eleganckie efekty da się uzyskać dzięki porządnemu wykonaniu dowolnej innej roboty.

Damián Szifrón (reż). 2014. Dzikie historie [Relatos salvajes]. Prod. Argentyna, Hiszpania.

poniedziałek, 14 września 2015

Mężczyźni są z Kwinty, kobiety z Ziemi

Fiasko było dla mnie ponownym spotkaniem ze Stanisławem Lemem po kilkuletniej przerwie i stwierdziłam, że Lemowy sztafaż przemawia do mnie dużo mniej, niż w latach licealnych czy wczesnostudenckich. Trochę mnie to przeraziło. Że jak, przez te parę lat przestałam być tą fantastyczną, „równą” dziewczyną? (tu pozdrowienia dla Krysi z niedawno czytanych Chłopców 3 Ćwieka – dziewczynki uznanej przez kolegę za inną od reszty dziewczyn, a zatem godną, by pożyczyć jej Wojnę światów Wellsa) Że co, że nie potrafię się już ekscytować opisami tych wszystkich hydroturbin, cylindrów i liczników Geigera?

Krótka introspekcja pozwoliła mi stwierdzić, że niestety tak. Chyba nie lubię już powieści o śrubkach i superskafandrach tylko dlatego, że są o śrubkach i superskafandrach. Nadal chętnie i regularnie czytam i nowe, i stare książki s-f, ale teraz ewidentnie szukam w nich innych rzeczy, niż atmosfery sklepu żelaznego, technicznych wywodów i mojej własnej satysfakcji, że cokolwiek z nich zrozumiałam.

A zatem – do reszty, stereotypowo zbabiałam, myślę sobie. Jak Zuzanna z Opowieści z Narnii, która straciła dostęp do krainy baśni, bo zaczęło pociągać ją światowe życie i dziewczyńskie błyskotki.

Już myślałam, że ten babski nastrój popsuje mi lekturę Fiaska. Ale nie popsuł, gdyż okazało się, że powieść ta, oprócz opisów śrubek, ma też stronę bardzo kobiecą. I to nie na poziomie błyskotek – tu jest psychologiczna głębia, obserwacje z życia wzięte i prawdziwe, rozbuchane emocje.

W skrócie o samej książce: Fiasko ma dziwną strukturę. Zaczyna się od długiego opowiadania o przybyciu młodego astronauty na Tytana (jeden z księżyców Saturna) i jego udziale w misji odnalezienia zaginionego pilota Pirxa. Mamy tu trochę technicznej gadaniny i spięć między członkami załogi bazy a później całkiem ładne opisy krajobrazu planety i dramatyzm poszukiwawczej wyprawy. Potem następuje zwrot akcji, którego nie będę spoilować, a który za pomocą dość luźnego powiązania prowadzi nas do drugiej – głównej – części powieści, gdzie z kolei grupa fachowców wyrusza statkiem Eurydyka na wyprawę, by nawiązać kontakt z mieszkańcami niejakiej planety Kwinta (zupełnie inne miejsce Kosmosu, niż w pierwszej wyprawie i z wyjątkiem wspomnianego motywu łączącego, zupełnie niepowiązany z nią cel). Uczestnicy wyprawy reprezentują różne dziedziny nauki i różne światopoglądy (jednym z załogantów jest np. katolicki ksiądz – ojciec Arago). Mają zatem różne opinie o tym, czy i jak warto nawiązać kontakt z Kwintanami, co zresztą okazuje się dość trudne. Zostaje podjęty szereg prób porozumienia się z mieszkańcami planety – przy okazji dowiadujemy się o jej intrygującej budowie i poznajemy kilka teorii naukowych, którymi uczestnicy próbują tłumaczyć napotykane tajemnice związane z kwintańską cywilizacją.

A teraz o wspomnianej kobiecej stronie tej historii. Drugiej części Fiaskatej o próbie skomunikowania się z Kwintanami – nie potrafię interpretować inaczej, niż jako przenośni wszelakich babskich mitów komunikacyjnych na temat facetów. Tych w stylu „dlaczego on nie oddzwonił”, „o czym tak myślisz, kotku?”, tego namawiania facetów na „poważne rozmowy” i werbalizowanie uczuć, tudzież wkręcania sobie niestworzonych historii na temat tego, co też on może myśleć, kiedy werbalizować nie ma ochoty. Krótko mówiąc – interakcja załogi Eurydyki i mieszkańców Kwinty to dla mnie bardzo zgrabna alegoria komunikacji między stereotypowo rozgadaną kobietą a milczącym i chyba niespecjalnie tą kobietą zainteresowanym, mężczyzną.

Popatrzmy na przykłady. Od początku widać, że Ziemianie są bardzo zaangażowani w pomysł nawiązania komunikacji z Kwintą. Pojawiają się sugestie, że wyprawa została podjęta pomimo tego, iż wiązała się z dużymi kosztami i może przynieść sporo szkód. Cóż, zakochanie i desperacka próba zwrócenia na siebie uwagi obiektu westchnień może przydarzyć się osobnikowi dowolnej płci. Podobnie jak interpretowanie zachowania ukochanego tak, by wyszło, że też jest nami zainteresowany. Oto jak „pewne” były sygnały z Kwinty, które zmobilizowały Ziemian do zorganizowania wyprawy: Ale coś tam jest, coś radiowego, podprogowego. Mamy na to dowody. – Poszlaki – skorygował go znów apostolski wysłannik.– Nawet mniej – jedną poszlakę.1 I to jest już całkiem stereotypowo „kobiece”: to płci pięknej przypisuje się zazwyczaj talent do budowania skomplikowanych narracji na podstawie tak małej ilości danych.

W takiej sytuacji chciałoby się bardziej zdecydowanych zapewnień, że ktoś, kto wpadł nam w oko, również się nami interesuje. Takie jednak nie następują: Kwinta nie wysyła na Ziemię żadnych konkretnych komunikatów, a Ziemianie zastanawiają się, dlaczego: „Dlaczego cywilizacja w takiej socjolizie nie śle we wszystkie strony niebios recept na własną doskonałość i wygodę? A po co miałaby to właściwie robić, skoro jej w ogóle już nie ma jako wspólnoty o nienasyconym głodzie żołądków i mózgów?.2 To również stereotypowo kobiece zachowanie – w stylu „Dlaczego on się nie odzywa?” Oczywiście, odpowiedź „Bo nie jest zainteresowany” nie wchodzi w grę, dlatego trzeba wytworzyć sobie bardziej subtelne wytłumaczenie, co też Ziemianie skwapliwie robią.

Po wymówce o „socjolizie” pojawia się odpowiednik kolejnego lubianego przez zakochane kobiety wytłumaczenia: on na pewno by się odezwał, ale jest taki nieśmiały/nieporadny/mało spostrzegawczy... Ekipa z Ziemi dochodzi do wniosku, że być może Kwintanie chcieliby nawiązać kontakt, ale nie wiedzą jak – a może nie rozumieją komunikatu? A skoro nie rozumieją, to może trzeba im go lepiej wytłumaczyć i nauczyć właściwych reakcji? Niestety, i ta technika podrywu kończy się fiaskiem: „>Ambasador< słał te listy jako laserowe sygnały zdolne przebić szumową otoczkę planety w postaci nadmiarowego kodu, udzielając w ten sposób odbiorcom lekcji, jak mogą nawiązać z nim łączność. Nadawał w kółko ów program kilkaset razy. Odpowiedzią było głuche milczenie.”3

Ziemianie zdają sobie w końcu sprawę, że Kwintanie nie wydają się być nimi szczególnie zainteresowani. W takich sytuacjach winnych najłatwiej poszukać na zewnątrz: na pewno ktoś mnie przed nim obgadał, a może ci jego koledzy mnie nie lubią i dlatego on się na mnie boczy? „Walczyli z przemożnym wrażeniem perfidii, zastawionej złośliwie na ekspedycję, jakby Komuś ale komu? – zależało na rzuceniu im wyzwania pełnego nadziei, która dopiero u samego kresu drogi, u celu, okaże swoją nieziszczalność. 4 Pojawiają się też jednak samooskarżenia w stylu „co ja zrobiłam źle?”: „– Tak, ale czy oni nie uznają właśnie tego, co zaszło, za walkę? Mogą. Pewno, że mogą!”5

Cóż, to co – według potocznej, babcino-podręcznikowej wiedzy o „właściwym” postępowaniu kobiet – Ziemianie na pewno robią źle, to kompletny brak tajemniczości. Już na początku znajomości powiedzieli o sobie wszystko, a później się dziwią, że w ich kontakcie z Kwintanami „[n]ie ma symetrii (…). Łącznie wysłaliśmy osiem milionów bitów informacji. Sygnalizowaliśmy z >Ambasadora< przez ponad siedemset godzin na okrągło we wszystkich pasmach. Laserowaliśmy. Przekazaliśmy kody i instrukcje deszyfrowania. Wysłaliśmy lądownik bez jednego grama wybuchowych materiałów. Co do przekazanych wiadomości – podaliśmy im lokalizację naszego Układu Słonecznego, obrazy Ziemi, zarys powstania naszej biosfery, dane o antropogenezie, po prostu encyklopedię. I stałe fizyczne, które są kosmicznymi powszechnikami, a które oni muszą doskonale znać.6 Czego Kwintanie mogliby być jeszcze ciekawi, skoro Ziemia powiedziała im już wszystko, co chcieliby (a może i nie chcieli) o niej wiedzieć?

Problemy z ziemsko-kwintańską komunikacją rodzą negatywne emocje. Oczywiście, po Kwincie – tak jak po stereotypowym facecie – nic nie widać. Z kolei Ziemianie zachowują się jak sztampowe, rozhisteryzowane baby: w tym bezpłodnym sporze (...) dają upust rozjątrzeniu narosłemu w ciągu bezskutecznie ponawianych prób porozumienia z Kwintą.7

Pod wpływem tych emocji pojawiają się coraz bardziej fantazyjne oskarżenia i posądzenia pod adresem milczącej, pasywnej Kwinty. Dochodzi do tego, że gdy kontakt w końcu się pojawia – pod wpływem całkiem bezinteresownego sygnału Ziemian, nie mającego nic wspólnego z wcześniejszymi „technikami podrywu” - Ziemianie uznają życzliwe zaproszenie wystosowane w rewanżu przez Kwintan za niechybny podstęp. To też stereotypowo kobiece: bardzo czegoś chcieć, próbować to wymusić na ukochanym siłą, a kiedy ten w końcu spełnia życzenie, strzelić focha i stwierdzić, że już za późno.

Tak więc Fiasko Lema to również, alegorycznie, historia miłosna. Na dodatek smutna. Tak czy inaczej, nawet z bardzo stereotypowo kobiecej perspektywy dobrze się to czyta – tak jak czyta się romans obyczajowy (nie wiem w takim razie, czemu mi się podobało, bo nie lubię) albo tak jak wysłuchuje się czyichś zwierzeń z życia wziętych (to już prędzej).

Tezę, że Fiasko to poniekąd literatura kobieca, w ironiczny potwierdzają jedyne (chyba) dwa fragmenty dotyczące kobiet, które pojawiają się w książce. Pierwszy - „Nawet kobiety nie potrafią przegadać komputerów”8 - podkreśla kobiece gadulstwo, o którym my tu cały czas. Drugi to wzmianka prasowa o tym, że kobiety chciałyby również podróżować w Kosmos. Czytający ją członek załogi wpada w furię. Nic dziwnego – przecież i on, i reszta jego załogi to najlepsze przykłady na to, jak koszmarną rzeczą są w Kosmosie zachowania typowo kobiece.

Marek Oramus przytoczył kiedyś (i wyśmiał) krytyczki feministyczne interpretujące podboje kosmiczne u Lema jako przejaw brutalnej, dyskryminującej, męskiej siły, zagrażającej „kobiecym” w swojej naturze planetom.9 Wygląda na to, że w Fiasku mamy sytuację odwrotną: tutaj „męska” planeta Kwinta – mało kontaktowa, ale sprawiająca wrażenie dobrodusznej i nie do końca wiedzącej, czego właściwie od niej chcą – jest podbijana przez statek kosmiczny pełen „kobiecych” - rozedrganych od emocji, nadinterpretujących fakty, spragnionych kontaktu i zainteresowania – Ziemian. To oni demonstrują tu – rozumianą na swój, „kobiecy” sposób – siłę.

I ta siła też jest zagrażająca. Końcowa sytuacja w książce – wymuszanie kontaktu przemocą – nie do końca mieści się już w stereotypie kobiecości. Nie kojarzę żadnego tropu kulturowego, gdzie zakochana niewiasta siłą przyniewalałaby ukochanego, by ten do niej zagadał.

Można to jedynie odnieść do ogólnych prawideł etycznych komunikacji (chodzi mi np. po głowie Miłość i odpowiedzialność Wojtyły, piąte przez dziesiąte z zasadami z językoznawstwa pragmatycznego): że komunikacja ma sens, kiedy jest bezinteresowna i służy przekazaniu informacji (czy wręcz – Dobrej Nowiny, jak to określał w Fiasku ojciec Arago) a nie wymuszeniu czegoś; a także, że kiedy nawiązanie kontaktu jest szkodliwe, lepiej z niego zrezygnować.

Można potraktować Fiasko jako nieco schizujące ostrzeżenie dla ekstrawertyków, żeby kontrolowali swoją siłę i uważali z introwertykami. Bo może być tak, że zwrócisz się do kogoś, żeby tylko pogadać, a skończysz na kawitowaniu jego księżyca, zdmuchiwaniu atmosfery z jego planety i wywoływaniu w jego małym świecie globalnego tsunami.

Ale życie jest z reguły prostsze. To tylko literatura taka straszna.

1 Lem, Stanisław. 2013 [1986]. Fiasko [e-book]. Kraków: Pro Auctore Wojciech Zemek, 290.
2 Tamże, s. 330.
3 Tamże, s. 450.
4 Tamże, s. 466-467.
5 Tamże, s. 481.
6 Tamże, s. 502.
7 Tamże, s. 508.
8 Tamże, s. 492.
9 Oramus, Marek. 2003. „Fallus nad Ewaną”. Nowa Fantastyka, nr 12.

poniedziałek, 7 września 2015

Orka na Księżycu

Choć na Ziemi sezon na prace polowe w pełni, ten wpis nie będzie, wbrew pozorom, traktował o rolniczej kolonizacji naszego naturalnego satelity. Tytuł notki wziął się z pewnego mojego, dość niskiego zresztą, skojarzenia z zakończeniem powieści Sheri S. Tepper pt. Trawa. Zanim jednak przejdę do zakończenia i moich z nim dziwnych skojarzeń, parę słów o samej książce.

O Trawie pisałam już pokrótce na forum Drugiego Obiegu Fantastyki. Generalnie bardzo ją polecam: jest to spójna, trzymająca w napięciu historia o kontakcie z cywilizacją pozaziemską. Temat ten jest tu rozegrany naprawdę inteligentnie, a sama obca cywilizacja i planeta, którą zamieszkuje, stanowią miłą pożywkę dla wyobraźni czytelnika. Na tym, dość atrakcyjnym, tle pojawia się zestaw ciekawie zarysowanych postaci, których interakcje są opisane ze sporą dozą psychologicznej wnikliwości. Krótko mówiąc – książka raczej nie rozczarowuje w warstwie science i ogólnie intelektualnej, natomiast w warstwie fiction jest z jednej strony ekscytująco „plotkarska”, a z drugiej po prostu mądra, tym bardziej, że pojawiają się tu ważkie wątki religijne i etyczne.

Streszczając początkową sytuację – mamy dość odległą przyszłość, Ziemia się przeludnia i nęka ją bieda a ludzkość kolonizuje inne planety. Na większości z nich szerzy się zaraza. Jedyną wolną od epidemii planetą jest tytułowa Trawa. Jej powierzchnię pokrywa w większości wielokolorowa preria, a zamieszkujący ją ludzie prowadzą prosty, archaiczny jak na ziemskie standardy tryb życia, mocno uregulowany przez tajemnicze obrzędy związane z polowaniami na lokalne rasy zwierząt. By zbadać przyczynę odporności Trawian na zarazę, na planetę przylatuje misja z Ziemi. Jej trzon stanowi rodzina Yrarierów – małżeństwo z dwójką dorastających dzieci. Tu rozpoczyna się kilka wątków: poszukiwanie rozwiązania zagadki biologicznej, jaką jest zaraza, pikantne i zawiłe perypetie rodzinne Yrarierów oraz odkrywanie przez nich planety, której przyroda i kultura okazują się zawierać mroczne tajemnice.

Główna bohaterka – Marjorie Yrarier, matka wspomnianej rodziny – jest postacią wybitnie sympatyczną. Sprawia, co prawda, wrażenie chłodnej i zasadniczej, nie jest też szczególnie miła względem męża i córki, ale to w jej głowie czytelnik siedzi cały czas i dzięki temu wie, że ma ona poważne powody, by się tak zachowywać. Poza tym Marjorie jest jednak niemal ideałem – inteligentna, mająca niebanalne przemyślenia, wrażliwa społecznie, a także, mimo oschłości, przywiązana do rodziny i wierna. Jest też uduchowiona – swoją wiarę, starokatolicyzm (przeciwstawiony w powieści bardziej rozpowszechnionej, fanatycznej wierze w tzw. Świętość) – traktuje poważnie, nierzadko wątpiąc w jej prawdy, ale starając się wcielać je w życie.

Przejdę teraz do zakończenia powieści, które, jak wspomniałam, dziwnie mi się kojarzy. W tym celu muszę jednak wstawić

[SPOILER WĄTKU RODZINNEGO!]
W miarę rozwoju akcji Marjorie przechodzi przemianę duchową. Częściowo traci religijność, zaczyna się odsuwać od męża (fakt, ma ku temu powody), a w finale zakochuje się w jednym z mieszkańców Trawy (przy czym nie jest to człowiek, a przedstawiciel lokalnej hiperinteligentnej rasy zwierzęcej) i zostawiając rodzinę, ucieka z nim w Kosmos.

Teoretycznie jest to zakończenie rodem z taniego romansidła. Oto bohaterka uwolniła się od patałacha, który nie pozwalał jej się samorealizować, spotkała prawdziwą miłość i robi teraz coś wspaniałego i szalonego, co w poprzednim układzie nie byłoby możliwe. Sam optymizm, sam miód i totalna sztampa. Podobnie z wątkiem religijnym. Trudno w tym temacie o bardziej upraszczające sprawę rozwiązanie od tego, w którym bohater wychodzi z pozycji religijnie ortodoksyjnych, ale w toku opowieści odkrywa Relatywizm a wraz z nim prawdziwą Mądrość i/lub prawdziwe Szczęście, po czym oczywiście ortodoksyjny być przestaje. W podobny sposób zbudowane były naiwne, socjalistyczne powieści dla młodzieży typu Czas Abrahama Siesickiej czy powieści Aleksandra Minkowskiego, gdzie bohaterowie odkrywają socjalizm, po czym wszystko w ich życiu nagle staje się piękne i zrozumiałe, bez jakichkolwiek niuansów czy argumentów przeciw.

Zakończenie Trawy można by zatem uznać za podwójnie głupiutki – romansowo i religijnie – cukierkowy happy end. Wydaje mi się jednak, że fabuła tej powieści zawiera wiele sygnałów, że jest dokładnie odwrotnie: jej zakończenie jest niejednoznaczne i fabularnie dobre, ale bardzo niepokojące, a nawet zapowiadające tragedię.

Pierwszy sygnał, że nie mamy do czynienia z happy endem, to fakt, że wyprawa, na którą wyrusza Marjorie, wydaje się być z góry nastawiona na katastrofę. Jej celem ma być jakieś mętne „wykorzystanie potencjału ludzkości” i wywołanie jakiejś niedookreślonej „zmiany”. Tłumacząc to w pożegnalnym liście do rodziny, Marjorie sprawia wrażenie, jakby sama nie do końca wiedziała, o co jej chodzi. Nie wie też, jak chciałaby ten cel osiągnąć, poza tym, że wyruszy gdzieś na chybił trafił w kosmos. Jedyne, co wie, to to, że może się nie udać: „Nikt nie wie, czy dokądś dotrzemy ani czy wrócimy. Jeżeli nie, w końcu uda się komuś innemu. Jest nas tak dużo, że możemy próbować aż do skutku.”1 Planu uwzględniającego jakiekolwiek pozytywne rozwiązanie dla niej jako jednostki – brak.

Drugim powodem do niepokoju co do zakończenia jest konstrukcja psychiczna bohaterki. Trudno mi uwierzyć, że osoba tak wrażliwa, skłonna do melancholii i samooskarżania, jak Marjorie (sporo miejsca w książce zajmują jej dywagacje, czy popełniła już jakiś grzech, czy jeszcze nie), nie zaczęłaby z czasem odczuwać wyrzutów sumienia, że porzuciła rodzinę. Sprawę komplikuje fakt, że odchodząc, Marjorie pozbawia się jednocześnie dotychczasowego sposobu radzenia sobie z sumieniem, czyli spowiedzi. Jak ważna była dla niej ta praktyka, świadczy to, że nawet w misji na Trawę towarzyszył jej spowiednik – ksiądz Sandoval. Świadomość popełnienia wyjątkowo ciężkiej przewiny, połączona ze skłonnością do rozpamiętywania i brakiem duchowego wsparcia z zewnątrz wydają się zapowiadać sytuację, w której bohaterka po prostu się załamie.

Trzeci problem to nowy „ukochany” Marjorie, z którym udaje się ona w podróż. Rasa, do której należy ów hiperinteligentny zwierzak - „lisy” - jest w książce przedstawiana raczej jako „dobra”, uzdolniona do wzniosłych przemyśleń i pomocna ludziom. W walce z wrogami „lisy” są jednak silne i bezwzględne, a ich moralność jest inna od ludzkiej i w sumie niewiele o niej wiemy. W opisach czegoś, co można by nazwać czułością czy bliskością fizyczną „lisa” i Marjorie, ciągle pojawiają się wzmianki kojarzące się z agresją – często jest mowa o szczękach, pazurach i o tym, jaki to „lis” jest „groźny”. Sposób, w jaki „lis” komunikuje się z ukochaną, nosi z kolei znamiona psychicznej manipulacji – podczas ich telepatycznych rozmów Marjorie traci świadomość, doznaje psychodelicznych wizji, zmienia dotychczasowy sposób myślenia i postępowania, a wreszcie – dość szybko przyrzeka „lisowi” całkowite oddanie i towarzyszenie mu, gdziekolwiek się znajdzie. Trochę to wszystko jest alarmujące.

Romantyczne przyzwyczajenie i znajomość uroczych baśni typu Niekończąca się opowieść kazałoby może w tym momencie uwierzyć, że kosmiczny zwierzak ma jednak szlachetne intencje i cokolwiek się nie stanie, będzie dobry dla Marjorie. Takiemu podejściu przeczy jednak kontekst naukowy. Trawa w swojej warstwie science zawiera sporo odniesień do teorii ewolucji. Potoczne rozumienie ewolucji, od czasu ukazania się Samolubnego genu (5 lat przed publikacją Trawy), jest, o ile się orientuję, mocno zdominowane przez sposób myślenia Richarda Dawkinsa. Tym, co najbardziej zapadło mi w pamięć podczas lektury Samolubnego genu, był paskudny, wręcz oszczerczy i zniechęcający do przyrody sposób mówienia o zwierzętach. Dawkins, marginalizując znaczenie pozytywnych instynktów stadnych, empatii czy zwyczajnego przywiązania, przedstawia zwierzęta jako maszyny bezwzględnie realizujące swój plan reprodukcyjny – lub też analogiczny plan żerujących na nich pasożytów. Po przeczytaniu długo nie mogłam się pozbyć brzydkich podejrzeń, że kot, który łasi się do mnie pyszczkiem, na pewno robi to wyłącznie dlatego, że wymuszają to na nim mikroby, które dzięki jego łaszeniu mogą zainfekować także mnie.

To niespecjalnie nastraja do bycia spokojnym o los Marjorie podczas wyprawy z „lisem”. W świetle teorii Dawkinsa nie ma powodu, by przypuszczać, że okaże się on czułym miśkiem z bajki. Pewnie raczej utrzyma dobre stosunki z Marjorie tak długo, jak będzie mu ona w jakiś (nieokreślony w powieści) sposób przydatna, a gdy zmieni się genetyczna koniunktura, może równie dobrze porzucić ją w kosmicznej przestrzeni lub nawet zrobić nieco mniej czuły użytek ze swoich zdolności manipulacyjnych, szczęk, pazurów i „groźności”.

Taka jest zatem moja interpretacja zakończenia Trawy. Teraz kolej na moje dziwne skojarzenia intertekstualne. Przychodzą mi do głowy dwa utwory, które kończą się podobnie.

Pierwszy to Śluby panieńskie Fredry: w ich finale na zewnątrz wszystko niby kończy się dobrze, wszyscy się pogodzili i odbywają się dwie piękne ceremonie zaślubin, jednak możemy się spodziewać, że pożycie małżeńskie niewinnej, nierealistycznie patrzącej na świat Anieli i nadpobudliwego, nieodpowiedzialnego kobieciarza Gustawa przerodzi się w dalszej perspektywie w matrymonialną męczarnię. (Strasznie mi głupio, ale kompletnie nie pamiętam, komu ukradłam pomysł na taką właśnie interpretację tej sztuki.)

Drugi to, hmm, odcinek South Parku pt. Free Willzyx. Bohaterowie oglądają w nim orkę w morskim parku rozrywki. Ta nagle zaczyna do nich mówić (tak naprawdę głos podkłada dla żartu jeden z pracowników parku). Przedstawia się jako Willzyx, twierdzi, że pochodzi z Księżyca i że koniecznie musi nań wrócić, gdyż pozostanie na Ziemi grozi jej śmiercią. Prosi chłopaków o pomoc. Ci, wzruszeni opowieścią, podejmują się przeróżnych dziwnych i raczej nielegalnych środków, by przetransportować Willzyxa do ojczyzny. W końcu z pomocą przychodzi meksykańska agencja kosmiczna (!) i wśród aplauzu chłopaków z South Parku, Meksykanów i działaczy ekologiczncyh, orka zostaje wystrzelona na Księżyc, wzruszająco pożegnana przez Kyle'a, który cieszy się, że Willzyx już wkrótce zobaczy się z rodziną. Chwilę później widzimy z bliska powierzchnię Księżyca, gdzie wśród kraterów, w całkowitej ciszy, leży nieruchomo martwa orka.

I właśnie w podobny sposób, niestety, wyobrażam sobie niedopowiedziane zakończenie historii Marjorie. Motyw z romansem i kosmiczną podróżą pozornie budzi entuzjazm, ale można się spodziewać, że w nieco dalszej perspektywie bohaterkę czeka nawet jeśli nie szybka śmierć, to strach, brak jakiegokolwiek oparcia, ryzyko przeróżnych niebezpieczeństw (również ze strony ukochanego „lisa”) i piekło zgotowane przez jej własną, skomplikowaną psychikę w obcej, zimnej i cichej scenerii kosmosu. W tej interpretacji Tepper zyskuje punkt za dobre rozegranie zakończenia (jednak nie jest ono tanio romansowe), ale jeśli chodzi o samą bohaterkę, to strasznie baby szkoda.

1Tepper, Sheri S. 2015. Trawa. Warszawa: Wydawnictwo MAG, 486.

P.S. Dziękuję za wszystkie dotychczasowe pozytywne (a także te pożytecznie marudne) sygnały, jakie dostałam w związku z moim zaistnieniem w blogosferze! :)