poniedziałek, 24 września 2018

Nostalgia ocali świat? (Krzysztof Varga, „Chłopaki nie płaczą”)



Kolejna książka na fali nadrabiania polskiego głównego nurtu. Niestety, „Chłopaki nie płaczą” Vargi wydaje się potwierdzać negatywne stereotypy, jakie wielbiciele fantastyki i innych powieści „z akcją” mają o mainstreamie. Jak podsumowuje ją Andrzej Stasiuk w blurbie, jest to książka „[g]łównie o piciu i spędzaniu czasu”.


Stasiuk pisze to w sensie pozytywnym, chwaląc styl i sugestywność opowieści, ale stereotyp jednak się potwierdza. Powieść Vargi to nieustrukturyzowany, ewidentnie mocno biografizujący strumień świadomości, opowiadający o alkoholowych, gastronomicznych, imprezowych, erotycznych, samochodowych, kempingowych, muzycznych i niekiedy intelektualnych przygodach grupki przedstawicieli polskiej kontrkultury z lat 80-tych i 90-tych.


Skoro Stasiuk docenia, to pewnie można znaleźć tam to i owo. Wielbiciele autorskiej wyobraźni, ciekawych sensorycznie obrazów, dążących dokądkolwiek fabuł czy eksploracji inności (w sensie czegokolwiek dziejącego się poza obrębem głowy autora wewnętrznego, ewentualnie jego znajomych) nie znajdą tu jednak, jak łatwo się domyślić, paliwa dla swoich fascynacji.


Stasiuk we wspomnianym blurbie zachwala, że „Chłopaki nie płaczą” cechują się dobrej jakości chuligańsko-balladową stylistyką. Muniek Staszczyk, w drugim blurbie, docenia powieść za pokoleniowość i odmalowanie ówczesnej Warszawy.


Co do tego pierwszego – OK. Wprawdzie powieść Vargi wywołała we mnie wrażenie, jakie miewają niektórzy odbiorcy sztuki współczesnej – na zasadzie „takie coś napisać to i ja potrafię” – ale w sumie napisać o tym, że się piło albo pojechało na wycieczkę do domków letniskowych też przecież trzeba umieć, prawda? Żeby wątki się domykały, stylistyka nie zgrzytała, a czasami i jakieś nawiązanie kulturowe wpadło. W ilu pijackich opowieściach, których mieliście okazję wysłuchać, jednak brakowało tego „czegoś”, pointa była od czapy a ostateczny efekt – zepsuty jakimś zbyt często powtarzanym powiedzonkiem opowiadającego? A tu – wszystko ładnie i składnie. Więc chyba tego Vargę docenić trzeba. Prawda...?


Co do drugiej laudacji, tej Muńka Staszczyka – przypuszczam, że pokoleniowość tej powieści docenią czytelnicy nastawieni socjologicznie, ewentualnie ci, którym pokolenie młodych dorosłych z owej epoki z jakiegoś powodu leży na sercu. Mnie nasuwa się w tym temacie jeden wniosek – powieść brzydko zestarzała się pod względem etyki, a konkretnie obyczajów miłosnych i gastronomicznych. „Chłopaki nie płaczą” to kolejny przykład na to, że atrakcyjność grzechu ma krótką datę ważności. W czasie powstawania książki opisy objadania się – przy okazji wszelakich grilli i domówek – dużymi ilościami tłustego mięsa, czy też obcowania z dużą liczbą przypadkowo poznanych kobiet, zazwyczaj traktowanych przedmiotowo i obdarzanych obraźliwymi komentarzami – musiały wydawać się w jakiś sposób atrakcyjne. 


Obecnie w negatywnej ocenie takich poczynań bohaterów spotyka się etyka chrześcijańska (swoją drogą, temat grzechu obżarstwa jakoś nam ostatnio umyka) i bardziej doraźne trendy na bycie fit czy antyseksizm i hiperkonsensualność. Teoretycznie, „Chłopaki nie płaczą” nie powinna się obecnie podobać absolutnie nikomu. Ciekawe, czego my, obywatele tej dekady, będziemy się na podobnej zasadzie wstydzić w swoim zachowaniu, gdy znów pozmieniają się obyczajowe tendencje.


Z internetowych recenzji wynika, że ludzie zazwyczaj czytają „Chłopaki nie płaczą” jako lekką powieść rozrywkową. Cóż, jako odmóżdżacz czy guilty pleasure faktycznie może się dla niektórych czytelników sprawdzić. Tropiciele piękna czy duchowej pożywki mogą odczuć większy niedosyt. Chociaż jest w powieści Vargi jeden motyw, gdzie prześwituje jakiś tam promyk światła, jakaś metafizyka: tam, gdzie narrator, wspominając wybryki młodości, rzuca uwagi – jak w „Filandii” Świetlickiego – że takich imprez czy pomysłów już nie będzie, że to wszystko już na zawsze minęło. Ten motyw musiał być jakoś odautorsko ważny dla całości książki, bo przecież odwołuje się do niego sam jej tytuł.


I chociaż to, co narrator tak nostalgicznie wspomina, jest, jak pisałam, nierzadko obrzydliwe, to samo to uczucie tęsknoty wydaje się jakoś zaskakująco czyste, piękniejsze od całej reszty. Mam intuicję, na niwie literackiej mocno napędzaną Tolkienem, że jak człowiek zaczyna tęsknić i nie wie do końca, za czym, to może go to wywieść w dość niespodziewane – i niespodziewanie dobre – rejony. I to właśnie, ta niesprecyzowana tęsknota, trochę to Varga-versum w moich oczach ratuje.


Varga, Krzysztof. 1998. Chłopaki nie płaczą. Warszawa: Lampa i Iskra Boża.

poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Niech nie zachodzi słońce (Sylwia Chutnik, "Kieszonkowy atlas kobiet")

Chutnik Hools, podpowiada mi za każdy razem przeżarta literaturą wyobraźnia. Czyżby Marysia z Kieszonkowego atlasu... miała naśladowców?

Kieszonkowy atlas kobiet Sylwii Chutnik przeczytałam ostatnio w ramach nadrabiania sztandarowych polskich tytułów głównonurtowych z ostatnich dwóch dekad. (Sprawdzam, na ile rzeczywiście książki postfantastów pozytywnie różnią się od uśrednionej reszty polskich głównonurtowców w kwestiach takich, jak bohaterowie, z którymi można się utożsamić, niecyniczne pokazanie elementów wrażliwości i eschatologii okołochrześcijańskiej czy życzliwy, pełen szacunku opis prostych, niepięknych ludzi.)


Choć ta moja wakacyjna wędrówka przez mainstream miała już kilka traumatycznych momentów (ach, ten Varga i Shuty), Kieszonkowy atlas... zbiór czterech opowiadań, każde z nich poświęcone bohaterowi lub bohaterce znajdującym się w jakiś sposób w spektrum kobiecości – stanowi jak dotąd jeden z jaśniejszych punktów.


Przede wszystkim, książka jest napisana wrażliwie. Nieraz zdarzało mi się już (i nie tylko mi) narzekać na schematyczne, oparte na stereotypach lub wręcz pełne wyższości przedstawianie w niektórych polskich głownonurtowych książkach postaci z tzw. dołów społecznych. 


U Chutnik wygląda to całkiem inaczej, niż w tych mniej chubnych przykładach – i wygląda bardzo ciekawie. Dwa pierwsze opowiadania – o straganiarce Czarnej Mańce i niezamożnej starszej pani, Marii Wachelberskiej – rozpoczynają się od obrazów dość groteskowo przedstawiających grupy społeczne, z których wywodzą się obie kobiety. Tu zgraja mętów społecznych wciskających klientom byle co, tam zbiorowisko kłótnic wściekle awanturujących się w kolejce u lekarza lub nieżyczliwie podglądających sąsiadów z okien. Stereotyp, nieprzychylność i typowy głównonurtowy klasizm, można by powiedzieć. 


W miarę biegu obu historii Chutnik wyłuskuje jednak z tych zbiorowisk postaci bohaterek i nagle okazuje się, że każda z nich ma tak naprawdę żywe emocje, realistycznie odtworzone motywacje, a jej historia – z groteskowej – staje się w pewnym momencie wręcz rozdzierająca. Choć te początkowe obrazy denerwowały mnie chwilami tą stereotypowością – dialogi w kolejce do lekarza kojarzyły się miejscami z gagami z kiepskiego kabaretu – to jestem w stanie wziąć to za dobrą monetę i dopatrzeć się w tym morału: jako masa może i nie jesteśmy zbyt pociągający, ale jeśli popatrzeć bliżej, żulica czy sąsiadka-dziwaczka też okazują się piękne.


Podobało mi się też od strony ideowej. Motyw "paniopana Mariana" z trzeciego opowiadania zniechęcił mnie, gdy przeczytałam o nim w blurbie zapowiadało się to na nachalnie ideologiczną dżęderową opowiastkę. Tymczasem otrzymujemy opowiadanie cudnie subtelne i apollińskie, tak niewinne, że nie zgorszyłoby zapewne nawet najbardziej purytańskiej pensjonarki. Myślę, że gdybym była niebinarna, też bardzo fajnie by mi się to czytało – w przeciwieństwie, tak myślę, do większości innych narracji o płciowej nieheteronormatywności – a ten odważny, nieskazitelny bohater (ma w sobie coś z arturiańskiego Galahada) mógłby mi być może wtedy pomóc jako role model.


No i wątki religijne. Na pewno przykuwa uwagę fakt, że wszystkie cztery główne postaci z opowiadań mają imiona będące wariacjami imienia Maria, a w fabułach tych historii często przewijają się nawiązania do Matki Bożej. Nie wszystkim mogą się one spodobać w kwestii wrażliwości, bo bywają "po bandzie", ale ciekawy i finalne słuszny teologicznie jest pomysł, że Maryja może być patronką kobiet również wtedy, gdy przepełnia je gniew lub bunt, gdy toczy je nałóg lub szaleństwo. 


Szczególnie poruszyły mnie dwa wątki. Pierwszy to historia o kanalarkach z Powstania Warszawskiego, które, według narratora, jak barwy wojowniczek, malowały sobie na policzkach dwie rysy takie jak na obrazie częstochowskiej Czarnej Madonny. 


Drugi to modlitewna relacja, jaką ma z Matką Bożą bohaterka czwartego opowiadania, mała buntowniczka Marysia. Dziewczynka jest przepełniona gniewem na wszystko wokół, ale z drugiej strony modlitwa jest dla niej czymś bardzo ważnym, te dwa sprzeczne żywioły walczą w niej ze sobą. Jak w życiu, można by powiedzieć. 


I tak, jak w życiu, na pierwszy rzut oka to gniew, to bycie tym bezkompromisowym rebelem, wydaje się być bardziej atrakcyjne, takie niemieszczańskie, uwalniające, autentyczne. Ale gdy przychodzi co do czego... zwróćcie uwagę, jak inaczej potoczyłyby się losy Marysi i jej wymarzonej przyjaciółki w zależności od tego, czy Marysia posłuchałaby Maryi, czy swojego gniewu. Zwróćcie uwagę, jakie opowiadanie Chutnik jest w tym miejscu ewangeliczne.


A, i zwróćcie też uwagę, jakie rekomendacje muzyczne daje Maryja małej buntowniczce. Ci, którzy mieli okazję wsłuchać się bardziej w TEN konkretny rodzaj muzyki, zgodzą się ze mną zapewne, że to dokładnie tak działa. Jak to czytałam, miałam (pozytywne) ciarki.


Chutnik, Sylwia. 2008. Kieszonkowy atlas kobiet. Kraków 2008: Korporacja Ha!art.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Jąkanie, wzruszenia i barszcz Sosnowskiego (Scatman John, „Scatman”)


Od wczoraj fazuję na autotematyczną piosenkę Scatman Scatmana Johna. To oczywiście jeden z czołowych szlagierów z dzieciństwa, ale ja nie mam nostalgicznej natury, więc nie o to chodzi: zachciało mi się tej piosenki ot tak, melodycznie. Odsłuchałam – faktycznie, tego było mi trzeba – po czym stwierdziłam, że sprawdzę gościa w Wikipedii, bo jedyne, co mi się z nim kojarzyło, to fakt przynależenia do zakazanego, mrocznego świata młodzieżowej popkultury, który eksplorowali starsi koledzy i koleżanki z podstawówki, a na który ja byłam podówczas za młoda.

W kontekście mrocznej popkultury zaskoczył mnie fakt, że Scatman John karierę muzyczną zaczął tak naprawdę od grzeczniusiego jazzu a jego ksywa i styl wokalu wywodzi się z odmiany wokalistyki jazzowej o nazwie scat. Aha, i wygląda na to, że i image Scatmana – wąs, melonik i ubiór semiformal – to nie była jakaś mroczna potrójna ironia zblazowanego popkulturysty, jak przeczuwałam w dzieciństwie, ale strój noszony na serio, wynikający z faktu, że facet był jazzmanem rocznik tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa.

Sama piosenka wzięła się stąd, że Scatman – oryginalnie John Larkin – ponoć masakrycznie się jąkał. Jak podaje Wiki, miał przez to bardzo trudne dzieciństwo i dopiero nauka gry na pianinie, a potem wokalu scat, pozwoliły mu na jako taką autoekspresję. Gwiazdą pop stał się jednak dopiero w 1995r., w wieku 53 lat: jego agent miał pomysł na połączenie scat z elementami dance i hip-hopu, jednak Larkin bał się, że publika odrzuci go przez jego jąkanie. Ostatecznie jego żona Judy – którą poślubił rok wcześniej – poradziła mu, by opowiedział o jąkaniu bezpośrednio w swojej muzyce.

I tak w Scatmanie mamy:

Każdy się jąka w ten czy inny sposób,
więc oto wiadomość dla ciebie:
nie pozwól, by cię to powstrzymało
jeśli Scatman tak może, możesz i ty.

Wszyscy mówią, że Scatman się jąka,
ale nigdy wtedy, gdy śpiewa,
choć nie wiesz jednego – powiem ci to teraz
jąkanie i scat to to samo...
Jestem Scatman.

A potem jeszcze coś takiego – to już nie jest o jąkaniu, ale za to jakoś złapało mnie za serce:

Wiem, że pytacie, co oznacza scat,
cóż, jestem uczonym i powiem wam tak:
gdy wy jeszcze śpicie, święci płaczą,
bo to, co zwiecie martwym,
nie miało jeszcze nawet szans przyjść na świat,
Jestem Scatman.

W 1998 roku – ledwie trzy lata po popowym debiucie – u Scatmana zdiagnozowano raka płuc. Wbrew sugestiom lekarzy, kontynuował działalność muzyczną, póki podczas koncertu w listopadzie 1999r. nie zasłabł na scenie (początkowo widzowie myśleli, że to fragment show). Pomimo cierpienia w ostatnich dniach życia, Larkin podsumował je tak: „Akceptuję wszystko, cokolwiek zrządzi Bóg... Miałem wspaniałe życie. Zakosztowałem piękna”. Zmarł w grudniu 1999 r. w swoim domu, w wieku 57 lat, przeżyły go jego żona i matka.

Aha, i jeszcze to: w intro do jego innej piosenki, Scatman's world, facet udający dziennikarza stoi u wrót tytułowego świata Scatmana i raportuje, że ludzie powracający zeń mają na twarzach ekstatyczny uśmiech albo wyraz nieskażonej niewinności jak u nowonarodzonego dziecka. Jako że sama piosenka i teledysk mają przekaz czysto utopijny, nie zaś np. nawiązujący do dragów czy innych szemranych środków wspomagających eskapizm, odbiorcy popkultury szukający enklaw braku ironii mają potencjany okazik do kolekcji. Poza tym w piosence występuje charakterystyczna dla lat 90-tych forma antyrasizmu, za którą bardzo tęsknię (kolor skóry jest nieważny, należy patrzać w duszę), a w 3:26 wizjonerski twórca teledysku umieszcza barszcz Sosnowskiego na wiele lat przed tym, jak stał się modny. Czego chcieć więcej?

Intelektualnymi fundatorami niniejszego wpisu są Wiki oraz pięknie wyśmiana przez Jerzego Jarniewicza tendencja Polaków do „upiększania” przekładanych tekstów. Nie chciało mi się robić researchu, chciałam opowiedzieć Wam ładną historię.

środa, 21 marca 2018

Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa #3: Coś dla fanów nie-fantasy

W poprzednim wpisie zachwycałam się cechami powieści Anny Borkowskiej, przez które ma ona szansę zawojować serca miłośników fantasy. Dziś będzie o tym, dlaczego z przynależnością Gar'Ingawi, Wyspy Szczęśliwej do tej odmiany gatunkowej i ze spełnieniem potencjalnych oczekiwań jej fanów może jednak nie być tak łatwo.

 


Powiem tak: do opinii, że Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa to fantasy, przychyliłam się pod wpływem opinii innych fantastów, ale jest to dla mnie nieco nieintuicyjne. Definicja tej odmiany gatunkowej jest wprawdzie szeroka i trudno się przyczepić, że książka nie spełnia tego czy tamtego kryterium; miałam jednak wrażenie, że czytelnik przystępujący do lektury powieści Anny Borkowskiej z oczekiwaniami takimi, jakie zazwyczaj ma się wobec fantasy, niekoniecznie musi dostać to, czego chce. Dziś spróbuję zracjonalizować te intuicje.


Pierwsza intuicja wynika z tego, że jak zdążyłam się już podzielić na fanpejdżu, Gar'Ingawi bardzo długo mi się czytało. Nie kryję, że po części dlatego, że wiedziałam, że będzie to dla mnie jedna z Bardzo Ważnych Książek i nie chciałam, żeby skończyła mi się za szybko, ale po części był to też efekt dość powolnego duktu tej książki. 


I absolutnie nie chodziło o to, że jest nudna – nie, jak już wspominałam poprzednio, jej fabuła jest inteligentna i zaskakująca. Poza tym, pomimo wysokich walorów intelektualnych, nie jest to powieść nazbyt trudna czy napisana nadmiernie wymagającym językiem – poza zdrową i typową dla lektury fantasy koncentracją na tym, kto należał do jakiego rodu i który z bohaterów nosił które z osobliwych imion, nie ma tu jakichś szczególnie ciężkich umysłowych zagwozdek a zawarta w książce głębia niejako wchodzi do umysłu czytelnika sama, dając do myślenia po przeczytaniu ale nie każąc specjalnie biedzić się w trakcie. 


Nie chodzi też absolutnie o dłużyzny w typie przysłowiowych opisów przyrody – zdarzeń jest tam mnóstwo i w sumie w jednej z fejsbukowych dyskusji pojawiła się hipoteza, że to może przez nagromadzenie treści i zdarzeń, a nie, jak to często bywa, przez monotonię, książkę czyta się dłużej niż inne.


No dobrze, więc zagęszczenie treści to, być może, pierwszy powód tego, że Gar'Ingawi, Wyspę Szczęśliwą czyta się nieco osobliwie. Faktycznie, pamiętam momenty, gdy widząc, ile zostało stron do zakończenia danego rozdziału czy tomu, myślałam sobie: nie, autorce w życiu nie uda się doprowadzić do końca danego wątku. A później, jak się okazywało, udawało jej się i to w bardzo dobrym stylu: sprawne nakreślenie dziejów całej epoki na kilku stronach, zarysowanie kontynentalnego konfliktu militarnego w dłuższym akapicie. Końcowy efekt epicki jest wyborny, ale fakt, coś takiego trudno jest czytać szybko.


Ta kwestia tempa lektury wydała mi się intuicyjnie nietypowa dla fantasy. Czy to z mojej strony słuszne, czy też kieruję się stereotypem? Na pewno fakt, że Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa nie jest pageturnerem i ma w sobie mnóstwo treści, sprawia, że nie jest podobna do fantasy typowo rozrywkowej (i w ogóle jakiejkolwiek literatury rozrywkowej zresztą). 


Co zatem z fantasy „ambitną”, mitopeiczną, jak np. wzmiankowani na okładce Gar'Ingawi Tolkien i Le Guin? Z powieściami Le Guin książka Borkowskiej ma sporo wspólnego, ale sądząc przynajmniej po moich osobistych doświadczeniach czytelniczych, raczej nie w tej kwestii – powieści badaczki z Berkeley czyta mi się o wiele szybciej. 


Co do Tolkiena – fakt, tutaj wrażenia mogą być dużo podobniejsze. Ja sama podczas pierwszej lektury tak Hobbita, jak i Władcy Pierścieni, strasznie te książki, pod względem czasu lektury, międliłam, a i z relacji znajomych, zwłaszcza tych, którzy za Tolkienem nie przepadają, wynika, że mają prozę Profesora za niełatwą do przebrnięcia. Nie mówiąc już o młodszych czy mniej wyrobionych czytelnikach, którzy w internetowych społecznościach czytelniczych żalą się, że Tolkien pozostaje, ze względu na trudność lektury właśnie, całkowicie poza ich zasięgiem.


A z czego, oprócz wspomnianej wcześniej gęstości treści, może wynikać ta różnica – niekiedy stająca się niepokonywalną przeszkodą – w czytelniczym odbiorze? Wydaje mi się, że na pewno są jakieś konkretne, mierzalne wyznaczniki w poetyce powieści, które przesądzają, że odbieramy je jako lżejsze lub cięższe w lekturze. Bardziej dogłębne dociekania w tej sprawie zostawię zawodowcom, sygnalizując tylko jedną hipotezę: wydaje mi się, że jedną z przyczyn może być ilość i sposób prowadzenia dialogów.  


U Borkowskiej jest ich, tak mi się wydaje, niezbyt wiele i są stosunkowo krótkie, autorka często uzupełnia potem te krótkie sceny rozmów opisem myśli mówiących postaci lub po prostu przechodzi płynnie do dalszego opisu wydarzeń. Na pewno nie przypominam sobie z tej książki dialogów będących czczą szermierką słowną czy zabijaniem czasu przez postaci (choć humor konwersacyjny jest, i owszem); z wypowiadanych słów na ogół zawsze, o ile pamiętam, wynika coś konkretnego.


Porównałam pobieżnie z książkami fantasy, które miałam pod ręką. Opowiadania George'a R. R. Martina ze świata Gry o tron – faktycznie, dialogów nieporównywalnie więcej a fragmenty tekstu zupełnie pozbawione wypowiadanych prze bohaterów kwestii – dużo mniej liczne i zdecydowanie krótsze. Poza tym – z tego, co pamiętam na świeżo z lektury – dużo gadania dla samego wprowadzenia nastroju czy w ogóle dla samej „przyjemności tekstu”.


Idźmy oczko dalej, zajrzyjmy do zbioru powieści haińskich Le Guin – tu proporcje między dialogiem a opisem są bardziej zbliżone do tych w Gar'Ingawi, ale jednak dialogów wydaje się być tu więcej.


I wreszcie Wyprawa Tolkiena – tak, tu dialogów jest jeszcze mniej, niż u Le Guin (choć nadal są, na oko, liczniejsze, niż w Gar'Ingawi), natomiast przerwy między nimi – czy to w postaci opisów, czy relacji narratora z tego, jak posuwa się akcja – są dłuższe, niż w którejkolwiek z porównywanych tu książek, łącznie z książką Borkowskiej.


To wszystko nie jest bardzo reprezentatywne ani uczone, ale wydaje mi się, że może tu być coś na rzeczy. I jest to też potencjalna czerwona lampka dla fanów fantasy: choć w Gar'Ingawi, Wyspie Szczęśliwej można znaleźć mnóstwo cudowności, to nie ma się co nastawiać, że będą wśród nich czy to wzniosłe, budujące klimat dialogi mogące ucieszyć fana high fantasy, czy to pojedynki na dowcipne gagi rodem z fantasy bardziej przaśno-humorystycznej.


Tym z fanów high fantasy, którzy chcieliby też epickich opisów czy innych form budowania klimatu przez narratora, również nie będzie dane to, czego chcą – z tego, co pobieżnie patrzę, w objętości znaków potrzebnej Tolkienowi do nastrojowego odmalowania tego, jak drużyna szykuje się do wędrówki, Borkowska potrafi rozwalić jedno imperium, pobudować drugie, oddalić do domu rodziców królewską małżonkę i dodać do tego krzepiąco-ironiczny komentarz co do specyfiki plemion, z której się owa małżonka i jej wiarołomny mąż wywodzili. 


I powtórzę raz jeszcze – wszystko powyższe nie oznacza, że w Gar'Ingawi, Wyspie Szczęśliwej nie występują takie cechy, jak błyskotliwość, nastrojowość czy dowcipność dialogów, albo piękno i wzniosłość w opisach. To wszystko tam jest, ale dawkowane, podporządkowane pędzącej wartko akcji i myślom przewodnim. Jeśli ktoś ma natomiast ochotę na fantasy, które pozwoli mu wytarzać się w konwencji, skąpać w klimacie, oderwać się od rzeczywistości i po prostu zanurzyć w uniwersum, gdzie można np. pojeździć konno czy zdzielić giermka w ucho bez strachu przed upokorzeniem tegoż i nieprzyjemnościami natury prawnej – to nie jest to raczej lektura dla niego.


Nie jest zatem Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa, rozrywkową fantasy i nie jest też fantasy immersyjną w klasycznym rozumieniu (nie żeby w ogóle, podczas lektury człowiek też trochę „chodzi” w tym świecie, ale to jest inne, niż w przypadkach bardziej prototypowych). Czym zatem jest i do czego z kolei jest podobne?


Ja od początku – to moja druga intuicja – miałam skojarzenia z powiastką filozoficzną albo literacką przypowieścią – z formami, gdzie fantastyczny świat, owszem, jest i jest ważny, ale bardziej, niż gatunkowe fajerwerki, nasycenie się konwencją, uradowanie lubianymi dekoracjami i archetypami, liczy się to, z czym autor do nas przyszedł – jakaś filozoficzna prawidłowość czy ukazanie ważnego mechanizmu działania świata czy człowieka. 


I ta właściwość Gar'Ingawi, Wyspy Szczęśliwej kojarzy mi się jednak – wiem, że to niepopularna teza – z literaturą głównego nurtu. W sukurs w tym przekonaniu idzie mi Grzegorz Szczepaniak w tekście napisanym do Informatora Gdańskiego Klubu Fantastyki:

Gar’Ingawi…, a także Władca…, to dzieła, które nie całkiem mieszczą się w ramach konwencji, do której się je zalicza, i znacznie wykraczają poza to, czego można się po typowej fantasy spodziewać. Na ich kształcie silnie odcisnęło się autorskie piętno – i znać po nich, że zostały wywiedzione z najgłębszych pokładów duszy ich twórców. W tym aspekcie bardzo przypominają książki tzw. głównego nurtu, w którym manifestowanie indywidualności twórczej jest często istotniejsze od czytelności dzieła (…) 1

Z rzeczy, które znam i które przychodzą mi do głowy jako pokrewne wobec Gar'Ingawi, Wyspy Szczęśliwej w kwestii takiej właśnie głównonurtowej baśniowości, wymieniłabym, oprócz wspomnianych w poprzedniej notce i dużo dawniejszych Podróży Guliwera, np. Mszę za miasto Arras Andrzeja Szczypiorskiego albo (wspominałam już kiedyś, że przeczytałam w życiu trzy książki na krzyż?) Na marmurowych skałach Ernsta Jüngera.


Zajrzałam zresztą pobieżnie do pierwszej z tych dwóch książek – ilościowy stosunek dialogów do opisów wydarzeń czy głębokich refleksji narratora też jest – przypadek to czy nie – nieco podobny.


Ale najważniejsze jest to, że choć zarówno w tych współczesnych, rozbudowanych fabularnie głównonurtowych przypowieściach, jak i u Borkowskiej bardzo liczą się takie rzeczy, jak (fikcyjne lub oparte na faktach) tło historyczne, pewien nastrój, uczucia bohaterów czy detale świata, to jednak widać, że te wszystkie funkcje są stosowane powściągliwie w stosunku do tego, co w tych książkach jest najważniejsze – opowieści o fikcyjnych wydarzeniach, które z kolei obrazują jakąś ważną duchową prawdę.


No bo właśnie, oprócz zewnętrznej otoczki są jeszcze w Gar'Ingawi sprawy ducha. I o tym będzie następna notka.


Borkowska, Anna. 2017 [1988]. Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa. Tom I: Oczekiwanie, Tom II: Dzieje Nulani, Tom III: Dzieje Taguna. Warszawa: Wydawnictwo Zona Zero.
1 Szczepaniak, Grzegorz. 2012. „Okruchy Ogana: Trzydzieści lat minęło x 2”, [w:] Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki, październik 2012, s. 29

poniedziałek, 12 marca 2018

Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa #2: Coś dla fanów fantasy (?)


Poprzednio wspomniałam, że powieść Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa Anny Borkowskiej nie jest według mnie typową fantasy. W międzyczasie trafiło do mnie sporo głosów – zarówno od współczytaczy, jak i fachowców – że książkę tę mają za fantasy bez żadnych zastrzeżeń. Cóż, nawiązując do ciut dawniejszej tradycji monastycznej – vox populi, vox Dei. Nie będę zatem – przynajmniej dziś – udowadniać, na ile Gar'Ingawi fantasy nie jest. Wprost przeciwnie – dziś opowiem o tym, co dla miłośnika tej literatury może być w powieści pociągające. Z problemami zmierzę się w kolejnej notce.


Zacznijmy od nakreślenia, o czym Gar'Ingawi w ogóle jest. A zatem, w neverlandowym archipelagu (ładnie wyrysowanym na mapce w pierwszym tomie), gdzie poszczególne wyspy noszą dźwięczne, nieindoeuropejskie nazwy, znajduje się maleńka wysepka, zwana przez mieszkańców Wyspą Szczęśliwą. Mieszkańcy ci prowadzą proste i niewinne życie – noszą białe ubrania, zajmują się rolnictwem i rybołówstwem, wiodą uregulowane życie rodzinne, nie znają zbrodni ani chciwości, a większość energii zajmuje im podobne do religijnej kontemplacji tzw. Oczekiwanie: czekają na kolejne przyjście Ora, Jasnego Brata, jednego z dwóch braci władających światem i uosabiających dobro i zło. W przeszłości Or podobno wielokrotnie pojawiał się na Wyspie, jednak w momencie rozpoczęcia akcji prawie nikt już tego nie pamięta.


W otaczających Wyspę rejonach świata bynajmniej nie jest tak spokojnie i kontemplacyjnie – pomiędzy zamieszkującymi je licznymi i nieraz przedziwnymi rasami zawiązują się handlowe sojusze, toczą się wojny, zawierane są i rozwiązywane strategiczne małżeństwa, rosną w siłę i podupadają narody i plemiona. Potomek władcy jednego z tych plemion, zwanego Dżugidami, pozbawiony szans na tron w swoim kraju, wpada na pomysł, jak podporządkować sobie nową ziemię: przypływa na Wyspę Szczęśliwą i udaje Ora, oszukując mieszkańców, że właśnie nastąpił Powrót. Plan się udaje a życie na Wyspie zmienia się nie do poznania. Na straży dawnych obyczajów i Oczekiwania zostają tylko cztery osoby – starzec i trójka dzieci...


NARESZCIE COŚ NOWEGO

Nawet jeśli mało udatnie to opisałam, to wydaje mi się, że już te pierwsze informacje o książce mogą podziałać zachęcająco na niejednego miłośnika fantasy. Mnie historia zaintrygowała od pierwszych dziesiątek stron.


Bo z jednej strony mamy doznania znane i przyjemne – wymyślony świat, różnorodność fantastycznych ras, pseudohistoriograficzne konflikty i zwroty akcji a z drugiej – ta fabuła nie kojarzy nam się za bardzo z niczym, prawda? Jeszcze sam wątek dobrego i złego brata czy spokojnej krainy, nad którą nadciąga jakaś plaga, są archetypowe, ale cała reszta – czytaliście kiedyś coś takiego? Ten motyw z Oczekiwaniem, z przejęciem władzy przez udawanie wyczekiwanego przez lud bohatera, z geriatryczno-dziecięcą drużyną kultywującą dawną wiarę? Nawet jeśli ktoś miał okazję spotkać podobne rozwiązania fabularne w innym utworze, to mam silne przekonanie, że nie było tego tyle, żeby uznać Gar'Ingawi za książkę kliszową.


Zaznaczę przy tym od razu, że im dalej, tym ciekawiej – jest sporo paradoksów, zwrotów akcji, mistyfikacji, intryg, nieoczywistych sytuacji psychologicznych – tak więc nawet jeśli jesteście osobami dobrze obczytanymi w historiach z przeróżnych neverlandów, jest spore prawdopodobieństwo, że, może z pewnymi wyjątkami, nie będziecie w stanie domyślić się kolejnych meandrujących decyzji fabularnych autorki. Mam też podejrzenie, że jeszcze więcej atrakcji czeka na czytelnika zabierającego się za książkę po raz drugi – ja czytałam tylko raz i kartkując ją teraz przy pisaniu notki, zauważyłam, że imiona i sytuacje z początku powieści, które przy pierwszym czytaniu potraktowałam jako dane, nabierają znaczenia, gdy zna się już całą opowieść.


Wspomniałam o dostarczanych przez Gar'Ingawi doznaniach potencjalnie przyjemnych dla entuzjasty fantasy. Oprócz przyjemności związanych z fabułą, jest też tego trochę w formie książki.


RADOŚĆ TWORZENIA

Wspomniana wielość ras i kultur w książce wydaje się być wykreowana z autentyczną światotwórczą radością i puszczeniem wodzów fantazji. Jeśli ktoś, jak ja, nie cierpi elfów i krasnoludów, odetchnie z ulgą – książka Borkowskiej to nie kolejne popłuczyny po Tolkienie, nie rozpoznałam też zresztą odniesienia do żadnej z mitologii. To raczej wyobraźnia rodem z Podróży Guliwera Jonathana Swifta albo ze średniowiecznych „opisań świata” – w sąsiedztwie Wyspy Szczęśliwej zamiast ras typowych dla fantasy spotkamy np. pajęczonogich żeglarzy ze skłonnością do dyplomatycznych wybiegów, kuliste stworzenia mające wiele kończyn i tworzące minimalistyczną poezję, czy też też małpy budujące utopię.


Autorka ciekawie buduje powiązania i spięcia kulturowe między nimi, umiejętnie dozuje też dziwność czytelnikowi – nieraz zaczynałam sobie wyobrażać danego bohatera jako zwyczajnego człowieka i dopiero późnej stopniowo dowiadywałam się, że w istocie jest to patykowaty stwór albo przedstawiciel rasy o nadzwyczajnej długowieczności.


Miło jest również w opisach. Choć to inne krajobrazy i inny klimat, ten, kto pokochał Tolkiena za pełne wzniosłości opisy gór czy za podkreślanie poruszających chwil w fabule opisem światła igrającego na wodzie albo cudownego, dającego wytchnienie oczom lasu, pokocha również Gar'Ingawi. Nawiasem mówiąc, o konotacjach duchowych tej książki będę jeszcze pisać w jednej z kolejnych notek, ale kiedy pomyślę, że te opisy, pełne wrażliwości sensorycznej, kolorów, faktur, gry światłem, stworzyła pisarka żyjąca w klauzurowym klasztorze, to dochodzę do wniosku, że Oczekiwanie musi naprawdę wspomagać działanie wyobraźni.


SZYBKA MOWA W WYGWIZDOWIE

Szczególnie spodobały mi się, a momentami wręcz imponowały, rozwiązania dotyczące języka w Gar'Ingawi. Przede wszystkim – nie bolą. Po pierwsze, nazwy własne i elementy fikcyjnych języków w powieści wyglądają oryginalnie: Borkowska nie zastosowała żadnego ze „znanych i lubianych” chwytów: nie ma wariacji na temat języka angielskiego, słowiańskich „pirogów” ani silenia się na stylizację pt. „niech to wygląda jak typowy język fikcyjny w fantasy”. Słowa i nazwy brzmią nieindoeuropejsko i robiąc małe badanie z użyciem translatora online, stwierdziłam, że raczej nie są zaczerpnięte z jakiegoś konkretnego, istniejącego języka, choć pojedyncze słowa bywały przez komputer przyporządkowywane a to do węgierskiego, a to do japońskiego, a to do języków pacyficznych. Brzmi więc to wszystko jak inteligentna kreacja – no chyba że autorka kamufluje się równie dobrze, jak Marek S. Huberath w Miastach pod skałą, w którym język pieklan brzmiał jak fantastycznie odkształcony polski, a okazał się jednym z narzeczy Romów. Ciekawym novum jest to, że te egzotycznie brzmiące słowa zapisane są w Gar'Ingawi za pomocą polskich znaków: mamy imiona takie, jak Dżauri, Czuszir, czy Delu Chwan, czy też miasta Daggesz i Dżug-byr. Robi to fajne, bezpretensjonalne wrażenie i dodatkowo pokazuje brak wiernopoddańczości wobec konwencji stosowanych w fantasy.


Jeszcze jednym plusem co do języka jest obecność w książce refleksji lingwistycznej. Jeden przykład: tytułowa nazwa wyspy Gar'Ingawi, czy też imiona Jasnego i Ciemnego Brata, są przez różne nacje w książce wymawiane i zapisywane w różny sposób, w dodatku z zachowaniem logicznych reguł. Przykładowo, w małej, zamkniętej społeczności nazwy te są uproszczone lub uległy zjawiskom szybkiej mowy, a ich prawdziwe znaczenie przestało być odczytywalne – staje się takie dopiero po kontakcie z użytkownikami tego samego języka z innej, bardziej świadomej lingwistycznie społeczności. I takich rzeczy jest w książce więcej. Dobrze by było, gdyby ktoś kiedyś napisał o tym bardziej szczegółowo.


I wreszcie, języka nie ma w Gar'Ingawi nadmiernie dużo – dla mnie spora ulga przy współczesnej popkulturowej tendencji do epatowania przeróżnymi klingońskimi, valyriańskimi i niestety też filmowym sindarińskim jak produktami marketingowymi, co niestety lubią bezmyślnie podchwytywać debiutanci. Miło jest spotkać się z językiem, który do czegoś w fabule służy, a nie ma po prostu być fajniackim "wyposażeniem obowiązkowym" książki.


To by było tyle peanów. I teraz pytanie: o ile nie opisałam Gar'Ingawi jakoś bardzo nieudatnie – czy ta książka to nie jest przypadkiem coś, na co my, entuzjaści fantasy, zawsze czekaliśmy? Całe piękno tej odmiany fantastyki, z inteligentnie zrobionym światem, językiem i klimatem, i do tego fabuła, która sprawia wrażenie czegoś nowego i niekliszowego?


Po części pewnie tak, ale to jest ta różowsza strona medalu. W kolejnym wpisie opowiem, dlaczego przynajmniej część fanów fantasy może, moim zdaniem, mieć z tą książką problem.



Borkowska, Anna. 2017 [1988]. Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa. Tom I: Oczekiwanie, Tom II: Dzieje Nulani, Tom III: Dzieje Taguna. Warszawa: Wydawnictwo Zona Zero.

poniedziałek, 5 marca 2018

Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa #1: Ta epicka notka na okładce


Po Gar'Ingawi, Wyspę Szczęśliwą Anny Borkowskiej sięgnęłam skuszona sugestią znajomej, że to książka przypominająca krajobrazem duchowym dzieła Tolkiena, pełna ukrytego teologicznego piękna i wszelakich cudowności. To było moje pierwsze oczekiwanie czytelnicze. (Nie zawiodłam się, ale o tym w następnych notkach.) Drugiego dostarczył tekst okładkowy – atakujący zapowiedziami, że to „kultowa polska powieść fantasy” gwarantująca „rozmach zapierający dech w piersiach” i całą paletę gatunkowych atrakcji charakterystycznych dla „dobrej powieści fantasy”, takich jak „uroczyska budzące grozę”, napięcia między imperiami oraz „epiccy herosi”. Ta bombastyczna zapowiedź wywołała we mnie tak mieszane uczucia, że postanowiłam poświęcić jej osobną notkę.

 
Pierwszym powodem mieszanych uczuć był fakt, że oszałamiający rozmach i epiccy herosi to nie było coś, co najbardziej miałam ochotę w tej książce znaleźć bardziej liczyłam na wspomniane atrakcje tolkienowsko-duchowe. (Tak, wiem, że u Tolkiena jest i rozmach, i herosi, ale przecież gdyby chodziło tam tylko o to, to nie kochalibyśmy go tak bardzo, prawda?)


Drugim powodem był fakt, że notka zabrzmiała mi mało wiarygodnie. Bo przecież gdyby Gar'Ingawi faktycznie było niesamowitym kasowym hitem magii i miecza, to pewnie trochę szerzej, a przede wszystkim w inny sposób, byśmy o niej słyszeli, czyż nie? Tymczasem, choć mówi się o bardzo wysokiej wartości literackiej powieści Borkowskiej (patrząc w samym Internecie – mnóstwo dobrze umotywowanych zachwytów w recenzjach i 32. miejsce w rankingu polskich powieści fantastycznych Esensji) oraz o jej popularności w latach 80-tych, to jednak do myślenia w kwestii pełnej rozmachu popkulturowości daje na przykład fakt, że od czasu wydania aż do zeszłego roku nie było żadnych wznowień. Obecną edycję wypuściło zaś nie jedno z czołowych wydawnictw poczytnej fantastyki, a Zona Zero, skromna (patrząc po ofercie ze strony) oficyna specjalizująca się w literaturze faktu. Do tego patronaty medialne w dumnej liczbie jednego, zdecydowanie niepopkulturowego.


Oczywiście, to wszystko mogły być zewnętrzne kwestie wydawnicze, którym sama szeroka popularność książki nie musiała być winna. Tym niemniej, blurb, sugerujący bez mała drugiego Sapkowskiego, sprawił, że zrobiłam się czujna. Co takiego przemyśliwali sobie wydawcy, że chcieli zwabić czytelnika na zapewnienia, że Gar'Ingawi to gatunkowy hicior fantasy z epickimi herosami?


Po lekturze książki i przemyśleniu sprawy stwierdzam, że musiały nimi powodować dobre chęci. Książka jest wspaniała, więc nie jest to wciskanie ludziom byle czego zapewnieniami, że jeśli lubią fantasy, to to też polubią, bo są tam groźne uroczyska. Obstawiam zatem, że wydawcy bali się, że książka jest wprawdzie świetna, ale nieco niszowa, więc próbowali zainteresować nią chłonny rynek zbytu, jakim są fani gatunkowej, przygodowej, rozrywkowej fantasy, zapewniając ich, że znajdą w niej to, co zawsze dostają w dziełach swojego ulubionego typu. Tymczasem stawiam roboczą hipotezę, że Gar'Ingawi współdzieli z tą odmianą jedynie część cech, ale o tym w kolejnej notce.


A dlaczego Gar'Ingawi może być uznana za lekturę nieco niszową? Moim zdaniem z dwóch powodów. Po pierwsze, pomimo wspomnianych cech dzielonych z fantasy, ma sporo cech literatury nieprzygodowej i nierozrywkowej (o tym również w kolejnej notce), która – stawiam nieuczone założenie – może sprzedawać się gorzej.


Drugi powód to kwestie ideowe. Anna Borkowska to świeckie miano s. Małgorzaty Borkowskiej OSB – mniszki benedyktyńskiej, historyczki, znawczyni życia zakonnego i autorki książek naukowych o tematyce chrześcijańskiej. Już ta informacja może potencjalnie zniechęcić część czytelników – tych, którzy są z jakiegoś powodu uprzedzeni wobec katolickich osób konsekrowanych (choć oczywiście dla innych – wcale niekoniecznie wierzących – wiadomość ta może być intrygująca i stanowić niesamowitą zachętę).


Zakładając jednak nawet, że potencjalny czytelnik Gar'Ingawi nie jest uprzedzony, to jeśli oczekuje on powieści fantasy i tego, co zazwyczaj w takich powieściach dostaje, może on mieć całkiem pozbawione wrogości obawy, że w wypadku Gar'Ingawi, z powodu przynależności wyznaniowej i instytucjonalnej Autorki, nie dostanie tego, czego chce.


Bo czy, na przykład – może myśleć czytelnik – jest możliwe, że mniszka katolicka napisała powieść z barwnymi, modnie sceptycznymi opisami fikcyjnych lub bazujących na pogańskich wierzeń religijnych? Czy jej powieść nie będzie nadmiernie ocenzurowana z przemocy i erotyki? Czy można mieć nadzieję na rubaszny humor? Na cynizm i pragmatyzm? Czy nie będzie tam moralizowania – a zatem, czy można liczyć np. na szemranych bohaterów albo nieprzewidywalną akcję, gdzie niekoniecznie dobro wygra ze złem? Czy osoba żyjąca w klauzurze może napisać dzieło z wszechstronnym realizmem psychologicznym i znajomością świata „na zewnątrz”? Czy możemy liczyć na stworzenie, jakże popularnego w fantasy, świata opartego na realnie działającym przeznaczeniu, czy też czeka nas uniwersum nieodpowiadające naszym przyzwyczajeniom, gdzie wszystkim kieruje np. Boża Opatrzność? I pytanie w imieniu fanów sprawiedliwości społecznej: czy można liczyć na jakiś wątek dowartościowujący ich strefę komfortu?


Krótko mówiąc – choć nie pochwalam tego, co wydawca Gar'Ingawi A.D. 2017 zrobił w notce okładkowej, to rozumiem, dlaczego mógł uważać, że ta książka jest problematyczna i nie każdy poleci po nią do księgarni bez dodatkowej zachęty.


W kolejnych wpisach podzielę się tym, co myślę odnośnie do dwóch wspomnianych problemów – umocowania powieści Anny Borkowskiej w fantasy oraz warstwy duchowej tej książki. W międzyczasie zachęcam, żeby sobie Gar'Ingawi załatwić i przeczytać – nie będzie wtedy ryzyka spoilerów, a poza tym to jest przecudowna rzecz.


Borkowska, Anna. 2017 [1988]. Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa. Tom I: Oczekiwanie, Tom II: Dzieje Nulani, Tom III: Dzieje Taguna. Warszawa: Wydawnictwo Zona Zero.

wtorek, 27 lutego 2018

Merton każe chrzanić system



W ramach postnej lektury zdjęłam z półki W natarciu na niewypowiadalne Thomasa Mertona. Autora znałam, jak dotąd, z pobieżnie podczytywanych informacji biograficznych – głównie w kontekście kontemplacji chrześcijańskiej i fascynacji Dalekim Wschodem – oraz z uduchowionych cytatów z Nikt nie jest samotną wyspą

 


Spodziewałam się zatem tekstów typowo religijnych, i to takich wywracających mózg i światopogląd na nice. Ku memu zaskoczeniu, W natarciu... okazała się zbiorem recenzji i krótkich form eseistyczno-literackich, w większości niezwiązanych bezpośrednio z religią. Ostatecznie książce udało się jednak zarówno wywrócić nieco moje myślenie na nice, jak i zrobić robotę w charakterze lektury wielkopostnej.


Tomasz a blogerki

Słówko na temat recenzji, czy raczej miniesejów poświęconych pojedynczym książkom. Merton pisze o sztuce Nosorożec Ionesco, o powieści Każdy w swojej nocy Juliena Greena oraz o zbiorze opowiadań Trudno o dobrego człowieka Flannery O'Connor. Forma tych tekstów podziałała na mnie kojąco jako na blogerkę. Bo choć to oczywiste, że w kilkunastu ostatnich dekadach było mnóstwo intelektualistów, którzy w ten sposób pisali o książkach – w tonie bardzo subiektywnym, bez trzymania się ścisłych ram kompozycyjnych i z dygresjami o charakterze światopoglądowym (tekst o Ionesco rozpoczyna Merton od dłuższego, niż sama refleksja nad sztuką, opisu wieczoru spędzonego w wiejskiej chacie połączonego z krytycznymi uwagami na temat współczesnej cywilizacji, a tekst o Greenie przerywany jest luźno związanymi z tematyką książki rozmyślaniami o tym, co w życiu jest a co nie jest na serio). Było takich autorów mnóstwo – ale jakoś tak za każdym miło się robi człowiekowi, kiedy widzi kolejny przykład takiego pisania. Łatwiej później stawiać czoła tym, którzy mają pretensje do blogerów, że też (na swoją miarę) piszą o tekstach kultury subiektywnie, dygresyjnie i osobiście, zamiast trzymać się – czemu niby mieliby to robić? – standardów pisania naukowego (obiektywizm) czy użytkowo-handlowego (koncentracja na rzetelnym poleceniu lub odradzeniu recenzowanego „produktu”).


Reklama to zło

Dawno nie czytałam tak ostrej, jak u Mertona, krytyki cywilizacji, z jej pustką i bezcelowością biznesowych gierek czy kłamliwą nikczemnością języka przemówień, polityki czy reklamy. Przyzwyczaiłam się ostatnio do traktowania – i czytania lub słuchania o traktowaniu – biznesu i nowoczesnych form przekazu jako przestrzeni, której nie ma sensu potępiać w czambuł i gdzie obowiązuje zwyczajna etyka pracy i miłości bliźniego. Merton mówi wprost: pewnych rzeczy w ogóle nie warto robić, handel, gonienie za pieniądzem, polityka, gładkie, dyplomatyczne słówka i reklamiarska nowomowa są trochę złe same w sobie, i w ogóle zastanówcie się trochę, ludzie, co robicie, jedźcie do lasu, posłuchajcie deszczu, deszcz jest dobry, bo jest bezpłatny, nieprzewidywalny i nie da się na nim ubić żadnego interesu. W zestawieniu np. z afirmatywnym dla nowoczesności ruchem Taize, coachingową Ekstremalną Drogą Krzyżową czy przekazem katolickich gwiazd YouTube'a – przy całym moim szacunku i sympatii dla tych instancji – był to odświeżający punkt widzenia.


Artysto, wspieraj Afroamerykanów

Trzy ostatnie teksty Mertona w zbiorze poświęcone są twórczości artystycznej. Pierwszy to przesłanie napisane przez Mertona na zjazd poetów, drugi stanowi sumę jego odpowiedzi na pytania czytelników magazynu kulturalnego dotyczące wolności w sztuce a trzeci jest komentarzem Mertona do własnych prac plastycznych. Tu również autor wchodzi na pozycje krytyczne wobec ustalonego porządku: każe twórcy być zbuntowanym wobec społeczeństwa (w sensie wolności duchowej, nie taniej kontestacji czy oddawania się używkom), unikać jak ognia komercjalizacji i reklamowania czegokolwiek, a także wystrzegać się używania sztuki do promowania opcji światopoglądowych czy moralnych: artysta na według Mertona nie być ideologiem ani katechetą. Ciekawie zderzyć ten pogląd ze współczesną tendencją do podporządkowywania sztuki tzw. sprawiedliwości społecznej. Ale w kwestii tej sprawiedliwości Merton też pisze ciekawą rzecz: krytykując otwarty ideowy przekaz sztuki, popiera samoistne przeświecanie światopoglądu autora przez jego dzieła, a poza tym usprawiedliwia ideowość sztuki w jeszcze jednej sytuacji: „W każdym przypadku artysta winien całkowicie solidaryzować się z tymi, którzy walczą o swe prawa i wolność i przeciwstawiają się bezwładowi, hipokryzji i zniewoleniu: przykładowo z Murzynami w Stanach Zjednoczonych.” (s. 162) Jestem szczerze ciekawa, co Merton powiedziałby na obecne dyskusje o reprezentacji, która z jednej strony bierze w obronę walczących o wolność, a z drugiej drastycznie łamie wolność artystyczną w jego definicji. Mniemam, że coś mądrego i innego, niż my wszyscy.


Prometeusz i mniejszości

Co do wspomnianej wielkopostnej roboty, jaką zrobiło na mnie w Natarciu na niewypowiadalne, to mam na myśli głównie esej o chrześcijańskiej interpretacji mitu o Prometeuszu. Merton zestawia punkt widzenia Prometeusza – i pewnie większość z nas – jako osób wierzących w małych, słabych i fikcyjnych bogów, z punktem widzenia kogoś, kto poznał Boga Żywego. Światopogląd wyznawcy słabych, nieistniejących bożków będzie pełen samoudręczenia – wiary, że ten mityczny ogień mi się nie należy, że trzeba albo go ukraść, albo cierpieć deprywację – natomiast ktoś wierzący w Żywego Boga, silnego i prawdziwego, wie, że potrzebny sobie żywioł – czymkolwiek by on w danej sytuacji nie był – dostanie od Niego za darmo:


Lecz Chrystus (...) zstąpił, niosąc ogień potrzebny Prometeuszowi, kryjąc go w Swoim Sercu. I uśmiercił Sam Siebie obok złodzieja Prometeusza, aby pokazać mu, że rzeczywisty Bóg nie może zatrzymać czegokolwiek, co dobre, tylko dla Siebie.
Daleki od zamiaru zabicia człowieka, który poszukuje boskiego ognia, Bóg Żywy Sam przejdzie przez śmierć, by człowiek otrzymał to, co jest mu przeznaczone.
Skoro Chrystus umarł i powstał z martwych i wylał na nas ogień Swego Ducha Świętego, czemu wyobrażamy sobie, że za nasze pragnienie życia jest, niczym za pragnienie Prometeusza, z góry ustalona kara?
Czemu postępujemy tak, jak gdyby nasza tęsknota, by „doczekać lepszych dni”, była czymś niezgodnym z wolą Boga, kiedy to On Sam nakazał nam do nich dążyć?
Czemu czynimy sobie wymówki za pragnienie zwycięstwa? Czemu pysznimy się swoimi klęskami i upajamy rozpaczą?
Ponieważ sądzimy, że nasze życie jest ważne wyłącznie dla nas samych i nie wiemy, że nasze życie ważniejsze jest dla Boga Żywego, niż dla nas samych.
(s. 90-91)


Oczywiście nie ma to wszystko nic wspólnego z moralną dowolnością, Merton jest ortodoksyjnie chrześcijański. Ale może dać do myślenia niejednej osobie udręczonej standardami stawianymi sobie samej czy innymi moralnymi bólami – obstawiam, że zarówno skrupulantowi z grupy duszpasterskiej, jak i osobie mającej np. problemy na tle tożsamości płciowej (czy jestem jedyną osobą na świecie, której powyższy tekst – w pozytywnym i ortodoksyjnym sensie – trochę się „kojarzy”?). A przy tym jest to ogólnie całkiem wzruszające.



Merton, Thomas. 1997 [1961]. W natarciu na niewypowiadalne [The raids on the unspeakable]. Przekład: Ewa Elżbieta Nowakowska. Bydgoszcz: Wydawnictwo Homini.