poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Trailerek #2: Postfantastyka

Praca nad wpisem o postfantastach w toku. Wygląda na to, że skupię się głównie na tych książkach.

Do zobaczenia wkrótce zatem!


wtorek, 12 kwietnia 2016

Jak ma się ubierać fanka Twardocha? (poPyrkonowa podróż dwudziesta druga)


Inspiracje były dwie.


Po pierwsze, o Samej Porcelanie wspomniał Pan Jan Adamski, gospodarz bloga poświęconego modzie męskiej.1 (pozdrawiam!) Poszło oczywiście nie o to, żebym jakoś szczególnie znała się na garniturach, a o to, że w tytule tekstu o powieści Marty Kisiel użyłam słowa „sartorialny”, które jest, póki co, rzadko używane w języku polskim, a jeśli jest, to właśnie w kontekście ruchu, nazwijmy to, dżentelmeńskiego.


Z ciekawości, wzmocnionej faktem, że zrobiło mi się miło z powodu bycia zauważoną, przejrzałam trochę blog p. Adamskiego oraz kilka innych o podobnej tematyce. Robią sympatyczne wrażenie. Oprócz samych kwestii ubraniowych przewijają się w nich wątki typu taktowne postępowanie, bycie porządnym człowiekiem, ogólnie męski etos oraz opcjonalnie, pewna forma pozytywnego tradycjonalizmu. Można na ich podstawie uwierzyć (choć ja sama nigdy się z tą myślą specjalnie nie identyfikowałam), że staranne ubranie może być częścią czegoś więcej, i to czegoś, co jest całkiem fajne.


Druga inspiracja to fakt, że w miniony weekend mieliśmy Pyrkon. Jeden z konwentowych dni miałam okazję spędzić, siedząc w punkcie z dobrą widocznością (w bardzo, dodam, fajnej ekipie) i gapiąc się na ludzi.


Przynajmniej kilku pyrkonowiczów przyszło w garniturach. Podczas Pyrkonu'2014 powstała teoria, że facet, który przychodzi na konwent w garniturze, to niechybnie członek fandomu Szczepana Twardocha.


Owa teoria trafia mnie w samo serce, bo żartem sugeruje, że jedno z moich ulubionych zjawisk literackich – polska literatura postfantastyczna – ma, przynajmniej w wypadku jednego z jej przedstawicieli, jakąś spójną grupę fanowską, a co więcej – że ci ludzie są na tyle odrębni od reszty świata, że można ich rozpoznać po wyglądzie. Ach, gdyby tak było...


Gdyby tak było, pewnie sama chętnie wdziałabym strój organizacyjny, bo cóż fajniejszego, niż identyfikacja z czymś, co się lubi. Ale jest jeden problem. Jestem kobietą. Podczas gdy męscy entuzjaści prozy Twardocha mają do dyspozycji nie tylko na pęczki dżentelmeńskich blogów, ale i podręcznik stylu napisany dla nich przez samego Mistrza w duecie z Przemysławem Bociągą, fanki, chcąc zaakcentować strojem przynależność do Twardochowego fandomu, mogą dojść do strasznego wniosku, że nie mają co na siebie włożyć.


Dyskurs dżentelmeński ma się, odkąd sięgam kulturową pamięcią, całkiem dobrze, natomiast dyskurs o byciu damą leży i kwiczy. Nie jest nim przecież ponury, jak każdy nałóg, ciuchoholizm rodem z magazynów dot. shoppingu, ani też niepociągające, plutokratyczne BCBG z tzw. czasopism luksusowych. Ani zimny, wykluczający dyskurs szafiarek – któż jest w stanie spełnić te wszystkie antykofeinowe i antypoliestrowe standardy, zebrane, niby to dla żartu, choćby w tych wierszykach na – i tak w miarę wyluzowanej – stronie Niemodne Polki?2 Pod żadnym z tych adresów nie znalazłam wspomnianych wcześniej przyjemnych wartości widocznych w blogach poświęconych modzie męskiej.


Na Facebooku znajdują się dwa urocze fanpejdże dedykowane damom, W imieniu dam oraz Jestem kobietą, noszę spódnice są nieco zbliżone stylistyką i podłożem etycznym do blogów dżentelmeńskich, ale zawierają głównie zdjęcia i cytaty. Nie sposób organizować sobie podług nich szafy, a co dopiero życia.3 W anglojęzycznym necie znalazłam z kolei taką przyjemną stronę – to już bliżej, ale autorka mieszka na Florydzie i obawiałabym się, że amerykańskie wzorce mogą okazać się w niektórych przypadkach nieprzystające do naszej rzeczywistości, co często widać w przypadku poradników dla kobiet napisanych za oceanem.4


Tak więc ogólnie bryndza, moje drogie. Chciałaby czytelniczka pocosplayować postfantastykę, a nie może. Do niedawna dodatkowym utrudnieniem był fakt, że w gronie postfantastów mieliśmy tylko autorów płci męskiej – Twardocha, Szostaka, Orbitowskiego, Małeckiego.


Ale jest nadzieja. Ania Kańtoch napisała ostatnio kryminał, więc w zasadzie trochę jakby już delikatnie zahaczała o postfantastykę. Poza tym w artykule Justyny Sobolewskiej o polskim realizmie magicznym (zjawisku, które na tyle zazębia się z postfantastyką, że lubię te kategorie traktować jako pokrewne, nawet w przypadku autorów, którzy nie zaczynali od fantastyki) obok postfantastycznego Jakuba Małeckiego pojawiają się nazwiska dwóch debiutantek – Weroniki Murek i Dominiki Słowik.5

A zatem – może któraś z tych Autorek napisze nam w końcu Sztukę życia dla kobiet i sprawi, że na Pyrkonie'2017 żeńskie fanki postfantastyki będą się tak wyróżniać z tłumu, że męskiemu fandomowi Twardocha w pięty pójdzie?


1Adamski, Jan. 2015. „Między nami sartorialistami”. Jan Adamski. (http://janadamski.eu/2015/12/miedzy-nami-sartorialistami/) (data pobrania: 12 kwietnia 2016)
2Fat Cat. 2014. „Poezje czytelników vol. 1”. Niemodne Polki. (http://niemodnepolki.blogspot.com/2014/02/poezje-czytelnikow-vol1.html)
3W imieniu dam: (https://www.facebook.com/wimieniu/?fref=ts) (data pobrania: 12 kwietnia 2016); Jestem kobietą, noszę spódnice: (https://www.facebook.com/KobietyNoszaSpodnice/?fref=ts) (data pobrania: 12 kwietnia 2016)
4The Classy Woman: (http://theclassywoman.blogspot.com/) (data pobrania: 12 kwietnia 2016)
5Sobolewska, Justyna. 2015. „Polski realizm magiczny ma nowych autorów”. Polityka. (http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1636181,1,polski-realizm-magiczny-ma-nowych-autorow.read) (data pobrania: 12 kwietnia 2016)

wtorek, 5 kwietnia 2016

Hagiograficzna podróż dwudziesta pierwsza (L. Frassati, „Pier Giorgio Frassati”)


Opinie na temat Pier Giorgia Frassatiego (1901-1925), które docierały do mnie przed przeczytaniem tej książki, kazały mi wierzyć, że to niechybny überhipster wśród osób wyniesionych na ołtarze.


Przynajmniej na ich grzeczną, ponadczasowo tradycjonalistyczną miarę. „Tak, ten i tamta to rzeczywiście tacy trochę świętoszkowaci i niedzisiejsi, ale przecież jest jeszcze Frassati, on był taaaki inny...” „codziennie uczestniczył we mszy świętej, no ALE lubił też pohulać przy WINIE (!) z przyjaciółmi...”. (W sumie – kto wie, może i hulali przy hipsterskim prosecco – robią je w okolicach Wenecji, a Frassati pochodzili z Turynu, to i to północ Włoch, więc wszystko być może.)


Przeczytałam jego biografię i stwierdzam stanowczo, że nie, nie był żadnym hipsterem. Choćby dlatego, że nie było w nim ani odrobiny ironii, był wcieloną bezpośredniością. Współczesne subkultury muszą jeszcze, widać, poczekać na swoich świętych reprezentantów. Ale Pier Giorgio Frassati był nieodparcie atrakcyjny na kilka innych sposobów.


Pierwsza z rzeczy, które mnie wzruszyły, to to, jak funkcjonował w swojej rodzinie. Był synem Alfreda Frassatiego – senatora, dyplomaty i założyciela tygodnika La Stampa. Rodzina bogata, poważana, przy tym niespecjalnie religijna i mocno skonflikowana. Autorka książki – siostra Pier Giorgia, Luciana – wiele miejsca poświęca tym wewnątrzrodzinnym iskrzeniom (nie będąc zresztą przy tym specjalnie obiektywną – wyraźnie trzyma stronę brata).


Mamy zatem w tym żywocie cały kalejdoskop rodzinnych neurotyzmów i codziennych zmartwień. Wspólne posiłki z atmosferą tak gęstą, że każdy chciał jak najszybciej wstać od stołu a Pier Giorgio starał się za wszelką cenę być wesoły, nie z rzeczywistej radości, ale z chęci, by choć trochę ulżyć bliskim. Jego życie w ciągłym strachu, że rodzina się rozleci i podejmowanie – nie wiem, czy nie trochę młodzieńczo naiwnych – działań, żeby tak się nie stało. Żale i wyrzuty ze strony rodziców, że przyszły błogosławiony jest zbyt religijny, niepraktyczny, nie robi kariery, a także – że dokonał politycznej wolty i pomimo bycia synem znanego działacza skrzydła liberalnego, przeszedł w pewnym momencie na inną stronę politycznej barykady (polecam sprawdzić, na jaką – to całkiem skomplikowane).


Obserwowanie, jak Pier Giorgio radzi sobie z tym, by pozostać kochającym, pełnym zaangażowania domownikiem, a jednocześnie nie dać sobie narzucić żadnej morfy, to, mam wrażenie, całkiem pouczająca lekcja, a przy tym coś troszkę odświeżającego w czasach kultu asertywności.


Wątek miłosny, który przydarzył się głównemu bohaterowi, też jest dobrą historią. Nawet bardzo dobrą. Czytając, nie od razu zrozumiałam, o co z tą Laurą Hidalgo chodzi. Myślałam, że to, co się zadziało, zadziało się przez jakąś świętoszkowatość Pier Giorgia. Ale nie, powody były dużo bardziej subtelne. Ostatecznie wyszło to wszystko jednocześnie heroicznie i trochę groteskowo, odrobinę niepotrzebnie i zarazem szlachetnie. No i nie sposób czytać o tym bez emocji. Zapoznajcie się koniecznie. A najlepiej – niech ktoś z was napisze o tym coś fabularnego, bo ta historia na to zasługuje. Kolejny wątek biograficzny z cyklu „tak dobre, że człowiek by tego nie wymyślił”.


Na większości medalików ze swoją podobizną Pier Giorgio Frassati jest przedstawiany z fajką. Niby niedrogi chwyt, ale totalnie mnie to rozczula. W książce jest też mowa o tym, że lubił palić toskańskie cygara, bo takie też popalała jego matka, z czego Pier Giorgio był z jakiegoś powodu strasznie dumny i lubił się tym chwalić w towarzystwie. Te jego charakterystyczności – właśnie zamiłowanie do tytoniu, wzmianki o wspomnianych już wcześniej wieczorach przy winie ze znajomymi, czy też o tym, że lubił głośno śpiewać, choć nie umiał, albo że zarywał noce nad czytaniem poezji, sprawiły, że na wzór tej obiegowej wkręty niektórych zakochanych, którzy, gdy związek zaczyna iść w poważniejszym kierunku, zaczynają mieszać w wyobraźni cechy swoje i ukochanej osoby i roić sobie, jak będą wyglądać ich przyszłe dzieci, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałyby np. moje charakterologiczne dziwności, gdyby, jak u Pier Giorgia, zostały kiedyś zmieszane ze świętością. Przecież każdy ma na to szansę, prawda? W sumie polecam ten eksperyment. Z czym osobliwym wygrawerowaliby was na medaliku? Która z rzeczy, które obecnie uważacie u siebie za trochę głupawe, mogłaby w przyszłości, odpowiednio duchowo podrasowana, okazać się wzorem cnót?


W książce jest sporo zachwytów, jaki to Pier Giorgio był męski. Że nosił ludziom jakieś ciężkie pakunki, miał sporo stanowczości, a jak ktoś go w miarę słusznie zdenerwował, potrafił i dać wpiernicz. Trochę to jest po staroświecku opisane, ale brzmi całkiem autentycznie. No i do tego ta rozbudowana wrażliwość religijna i rodzinna i te urocze cechy typu wspomniane zamiłowanie do śpiewu pomimo braku talentu. Poza tym w książce są jego zdjęcia, na których co prawda wychodził różnie (był jednym z tych ludzi, którzy mają tendencję do wyglądania na każdym zdjęciu jak inna osoba), ale widać, że ewidentnie nie straszył. Ogólnie rysuje się z tego wszystkiego obraz takiego typowego – stock character niemalże – chłopaka do zakochania. Co w wypadku błogosławionego jest tym bardziej urocze.


A zakończenie tej historii pokazuje, że nasze czyny, również te dobre, mają swoje konsekwencje, i że to wszystko to nie jest zabawa. I jeszcze, żebyśmy śpieszyli się kochać tych wszystkich zabawnych facecików i fertyczne laski, którzy angażują się w te różne akcje dobroczynne i inne ekstremalności. Jak widać, różnie to, wiecie, bywa.


Jeśli się komuś nie spodobała moja narracja, to gorąco polecam zajrzeć do książki Szymona Hołowni Święci codziennego użytku, gdzie w rozdziale o brazylijskim surferze jest ciśnięte żeńskiemu fandomowi Frassatiego. Będziecie mieć szansę, żeby trochę odreagować.



Frassati, Luciana. 1979. Pier Giorgio Frassati. Człowiek ośmiu błogosławieństw. Przełożyli Barbara Sieroszewska, Stanisław Waldemar Gaudyn. Warszawa: Instytut Wydawniczy PAX.