wtorek, 13 grudnia 2016

Wyzwanie Hain #2: U.K. Le Guin, „Planeta wygnania”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy.

Autorka: Rusty


Przeczytałam „Planetę wygnania” drugi raz – pierwsze podejście było w czasach nastoletnich – i naprawdę nie wiem, czym sobie jako czytelniczka zasłużyłam na taką optymistyczną historię. Nie pamiętałam podobnego uczucia z pierwszego czytania (zresztą wtedy książka mi się nie podobała), ale tym razem miałam wrażenie, że jest to historia o tym, jak to wszystko potrafi się czasami w życiu udać. Nie ciągnę tego wątku dalej, polecam przekonać się na własną rękę, i przechodzę do pomniejszych radości, jakie ta książka może potencjalnie przynieść czytelnikowi (jakkolwiek, biorąc pod uwagę wpisy pozostałych uczestników wyzwania, zdania są tu podzielone).


Tak jak w „Świecie Rocannona”, i tu mamy planetę zamieszkaną przez kilka ludów znajdujących się na niezbyt, jak na ziemskie standardy, wysokim poziomie cywilizacyjnym: mieszkańców Tewaru i ich współplemieńców, wrogich im gaalów oraz nieuważanych za istoty ludzkie, choć wysoce inteligentnych farbornów. Również podobnie jak w poprzedniej powieści, pojawia się w „Planecie wygnania” wątek kontaktu plemion rdzennych z zaawansowaną i dążącą do zjednoczenia mieszkańców różnych planet cywilizacją Ekumeny. W obu książkach motywem spajającym wewnętrznie opowieść o kontakcie są losy kobiecej bohaterki, która stoi pomiędzy cywilizacją lokalną i przybyłą: w „Planecie wygnania” jest to młoda dziewczyna o imieniu Rolery pochodząca z Tewaru. Kolejne podobieństwo to fakt, że fabuły obu powieści mocno siedzą w gatunkowych schematach. Są to jednak inne schematy: podczas gdy „Świat Rocannona” to w dużej mierze zgodna z jedną z klisz fantasy opowieść o wyprawie, w „Planecie wygnania” mamy opis konfliktu zbrojnego między dwoma plemionami okraszony historią miłosną.


Zastanowiło mnie, na ile właściwie te schematy gatunkowe są tu skuteczne. Czy  „Planeta wygnania” to dobra przygodówka fantasy i dobry romans? Jeśli chodzi o stronę zbrojną i przygodową, chyba nie można narzekać – w powieści generalnie sporo się dzieje, główny wątek militarny zawiera kilka znaczących zwrotów akcji a jego zakończenie nie jest oczywiste – w pewnym momencie można się wręcz trochę pogubić co do czytelniczych oczekiwań, jak akcja „powinna” się potoczyć.


Co do romansu, kiedy czytałam „Planetę...” pierwszy raz, historia głównej bohaterki i jej wybranka zraziła mnie kiczowatymi dekoracjami i pozbawioną cudzysłowu zmysłowością – i rzeczywiście, początek tej historii mógłby spokojnie być zaadaptowany jako czuciofilm w uniwersum „Nowego wspaniałego świata” Huxleya. Ale muszę przyznać, że teraz, przy drugim podejściu, dałam się porwać historii Rolery i Jacoba. Jak by na to nie spojrzeć, ma ona sporo zalet. Fajnie pracuje tu i sztafaż fantastyczny (ładny motyw z telepatią, która jest normą w tym uniwersum, ale u kochających się ludzi wykazuje szczególne właściwości), i obserwacje obyczajowe (urokliwie neurotyczny fragment, kiedy Rolery rozkminia, którym imieniem najlepiej zwracać się do ukochanego, bo ten ma ich za dużo). Ponadto, tak jak w wątkach miłosnych w „Świecie Rocannona”, znów pojawia się miła anarchia w stosunku do europejskiego wszechwzorca baśniowo-romansowego – tym razem polegająca na tym, że najciekawsze rzeczy dzieją się nie przed, a po „żyli długo i szczęśliwie”. A poza tym jest tu po prostu masa emocji, wielkich słów i chwytów za serce, historia Rolery i Jacoba ma szansę zrobić z czytelnikiem wszystko to, co romans zrobić powinien, a przy tym wszystkim ma się jednak to poczucie, że nie, ja przecież nie czytam romansidła, tylko coś ambitnego, bo to przecież Le Guin!


Z kwestii, które obiegowo można uznać za ambitne, nadmienię znowu problematykę kontaktu „naszych” z Innymi – tu, z tego, co widzimy na początku, „naszymi” są jasnoskórzy, złotoocy ludzie z Tewaru a Innymi – ciemnoskóre, niegdyś potężne ale obecnie osłabione plemię farbornów. Znów jest więc tematycznie trochę tak jak w „Świecie Rocannona” - obie książki sugerują, że z Innymi da się porozumieć i warto to zrobić – ale sposób realizacji tematu jest inny. „Świat Rocannona” był historią o tym, że Inni są dziwni i piękni w swojej dziwności. „Planeta wygnania” opowiada z kolei o tym, że przedstawiciele innej kultury mogą nieść ze sobą coś, co nie tylko nie zagraża „naszym” wartościom, ale wręcz jest z punktu widzenia tych wartości prawdziwe i potrzebne (tu: nikłą, ale jednak zawsze jakąś tam szansę na kontakt z haińską cywilizacją, który oznacza nie tylko dobrobyt i postęp, ale też, poniekąd, możliwość powrotu Tewarczyków do prawdziwej, galaktycznej ojczyzny i współbraci z pozostałych planet Hain), a także o tym, że z Innymi warto, a niekiedy nawet trzeba współpracować, aby uchronić się przed wspólnym niebezpieczeństwem (tu: atak koczowniczego plemienia gaalów) lub osiągnąć jakiś wspólny cel. Trochę kojarzy mi się to z tezą Lecha Jęczmyka z „Dlaczego toniemy” o dialogu chrześcijańsko-żydowskim, że nawet kiedy w kwestiach religijnych nie sposób się dogadać, to nie znaczy, że nie można pożytecznie podialogować np. o melioracji pól.


Jeszcze jedno podobieństwo w moim odbiorze „Planety wygnania” i poprzedniej opowieści ze świata Hain: ta przyjemna mentalna gęsia skórka na wzmianki o zjawiskach tajemniczych i obcych dla świata, w którym żyją bohaterowie powieści. Jeden z bohaterów nosi imię Jonkendy – jakież to imię i nazwisko mogło zostać skontaminowane, by po latach ustnego powtarzania uzyskać takie brzmienie? Inny bohater – żyjący wszak w dość prymitywnej społeczności – ma z kolei nazwisko-otczestwo Pilotson. Poza tym dziwne zwyczaje mieszkańców Landinu (co upamiętnia ta nazwa?) takie jak nienaturalne zachowania „godowe” czy obyczaj picia rzadkiej zupy z trawy. Może to naiwne, ale na mnie te wszystkie stopniowo odkrywane „dziwności” znów jakoś emocjonalnie podziałały. A może nie jest to aż takie naiwne, bo w sumie ten chwyt Le Guin to chwyt pochodzący z fantastyki grozy. Według często tu ostatnio przytaczanej definicji Smuszkiewicza i Niewiadowskiego groza to wtargnięcie do świata opowieści obcego, niewytłumaczalnego elementu, który zagraża zasadom działania tego świata. I w „Planecie wygnania” też to mamy, z tym że tym razem to nasz ziemski świat zagraża zasadom fikcyjnego uniwersum, w którym wychowała się Rolery.


(Polecam także notki innych uczestników wyzwania: Rusty, Ziuty i Gryzipióra).


Le Guin, Ursula K. 2015 [1966]. Planeta wygnania. Przełożył Juliusz P. Szeniawski, 117-218. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.

niedziela, 30 października 2016

Wyzwanie Hain #1: U.K. Le Guin, „Świat Rocannona”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy.

Autorka: Rusty Angel


Świat Rocannona” jest pierwszą częścią cyklu Le Guin opowiadającego o rasie Hain, która zasiedliwszy dawno temu różne zakątki Wszechświata, po wielu latach rozproszenia i braku kontaktu pomiędzy poszczególnymi koloniami chce na nowo zjednoczyć się we wspólnocie o nazwie Ekumena. W tej powieści poznajemy planetę Fomalhaut II, zasiedloną przez kilka plemion/ras różniących się wyglądem i zaawansowaniem cywilizacyjnym – m.in. żyjących pod ziemią Gdemiarów, koczowniczych Fiia i przypominających ziemskie średniowieczne rycerstwo Liuarów. Na planetę tę przybywa z ekipą badawczą „kosmiczny etnograf” Gaveral Rocannon, który po tragicznej śmierci swoich towarzyszy musi nawiązać współpracę z przedstawicielami lokalnych plemion, by móc wrócić do domu, a przy okazji zażegnać niebezpieczeństwo grożące nie tylko Fomalhaut, ale również potencjalnie całej Ekumenie.


Miałam silne przekonanie, że czytałam już wcześniej „Świat Rocannona”, ale jednak nie. Szkoda, bo od razu widać, że to powieść do parokrotnej lektury i te kwestie, które teraz tylko mi zamajaczyły (symbolika naszyjnika Semley, wzmianka o podróżnikach uznawanych za bogów we wstępie i jej relacja do całości historii, tożsamość Strażnika Źródła i znaczenie sceny poświęcenia w finale, powiązanie legend o tajemniczej rasie z tym, co drużyna Rocannona znalazła przy końcu podróży), ładnie rozwiną się przy drugim albo trzecim czytaniu. Mając za sobą dopiero pierwsze, mogę podzielić się tylko odniesieniami do bieżączki i pobieżnymi wrażeniami wyobraźniowo-zmysłowymi. Ale i tego nazbierało się trochę.


Le Guin, czyli kwestie społeczne. Tu kwestią społeczną nr 1 jest relacja z przedstawicielami innej kultury i szacunku lub wrogości wobec niej, a także sposób, w jaki można okazywać jej, hmm, naukową, etnograficzną ciekawość.


Oczywiście, ponieważ książka została wydana w 1966 roku, wszystko to jest słodko staroświeckie. Gdzieniegdzie można się w tym dopatrzyć ironii (gdy jeden z bohaterów gimnastykuje się językowo, by nie nazwać Gdemiarów troglodytami i przechodzi na grzecznościowe „trolle”), ale ogólnie te wszystkie momenty zdziwienia innością mieszkańców planety i plastycznego skupienia się na cechach ich odmiennego wyglądu, łącznie ze śmiałymi, subiektywnymi komentarzami na ich temat (w myślach bohaterów i w opisach), bardziej wyglądają na szczerą obserwację, że ludzie tak po prostu reagują, niż na satyrę na głupich, uprzedzonych uczestników wyprawy.


To podejście do tematu może się to podobać albo nie – na mnie akurat ta wizja ciekawskiego, staroświeckiego „wglapienia się” bohaterów w swoją wzajemną inność podziałała jakoś przewrotnie kojąco. W sytuacji, gdy w kwestiach etnicznych jedni dopuszczają się dziś znieczulicy albo i okrucieństwa a inni z kolei dywagują, jak straszną zbrodnią jest przebranie się na halołin za gejszę albo rastamana, dobrze było na trochę zanurzyć się w świecie, gdzie kwestie relacji między rasami są sprowadzone do wzajemnego zdziwienia, ciekawości, ale także bliskości i ciepła następujących po zauważeniu wzajemnych różnic.


Łatwiej i raźniej później wrócić do skomplikowanej rzeczywistości po takiej bajce. A może i łatwiej jest, dzięki takim bajkom i wytchnieniu, które dają, zachować się przyzwoicie, kiedy rzeczywiście spotka człowieka jakaś trudna sytuacja na tle etnicznym? Tak czy inaczej – niech żyje Urszula i jej nieaktualna metodologia z wczesnych książek.


To zagapienie się i obcość przyczyniają się też w dużej mierze do klimatu „Świata Rocannona”. Opisy wyglądu plemienia Gdemiarów są w tak cudowny sposób creepy. Poza tym, wiele zjawisk, które okazują się ważne dla akcji – np. środek lokomocji, którym podróżowała Semley, czy tajemnicze miejsce wypalone w lesie – oglądamy w książce najpierw z punktu widzenia „prostego” ludu, nie rozumiejącego natury tych zdarzeń i przekazującego informacje o nich szczątkowo i z zabobonnym przestrachem, przydając im aury tajemniczości. To w sumie dość częsty chwyt, ale strasznie lubię ten sposób budowania napięcia.


Wspomniałam, że warstwa społeczna „Świata Rocannona” to był dla mnie eskapizm i możliwość ożywczego odpoczęcia od obecnych paradygmatów. Podobnie odebrałam sposób opisania tu relacji międzyludzkich i obyczajów. Te wątki dobrze się czyta, bo są dość mało „opatrzone” w bieżącej kulturze. I tak, mamy tu na przykład – jak często u tej autorki – dużo niezwykle bliskich i ładnie sproblematyzowanych relacji międzyludzkich, które nie są relacjami romantycznymi – nie tylko przyjaźń, ale też opiekuńczość wobec słabszych, czy np. silna więź łącząca przełożonego i służącego. Dalej – jest tu sporo niewinnej, niekojarzącej się i nieepatującej nagości: nagość „etnograficzna” traktowana jak kostium (niektóre kobiety z rasy Gdemiarów), nagość wędrowca zażywającego kąpieli, czy też kombinezon ochronny, w którym człowiek wygląda, jakby chodził na golasa, ale nikt się tym w tym świecie zbytnio nie przejmuje. Pojawia się też w którymś momencie porównanie międzyludzkiej, przyjaznej bezpośredniości do położenia dłoni na nagiej skórze. Jeśli ktoś nasłuchał się ostatnio za dużo bounce'owego rapu, może rozważyć przeczytanie „Świata Rocannona” jako odtrutkę. 


Kończąc temat relacji, są w książce dwie przepiękne historie miłosne, jedna na początku, jedna na końcu, trochę podobne do romansów średniowiecznych, ale niespaskudzone konceptem dwornej miłości, za to uzupełnione o współczesną uczuciowość. Kolejny raz podczas swojego blogowania mam ochotę zakrzyknąć, że gdyby tak pisano gatunkowe romanse, zostałabym ich fanką.


I ostatnia kwestia, czyli wrażenia zmysłowo-wyobraźniowe. Najpierw kwestia temperatury. Jako czytelniczka, mam osobliwą wrażliwość na opisy ciepła i zimna w literaturze, a Le Guin chyba jest z kolei na nie wyczulona jako autorka. Co prawda w „Świecie Rocannona” nie było aż tylu możliwości oddania kontrastów zimna i gorąca czy innych termicznych niuansów, jak w pierwszej przeczytanej przeze mnie „Le Guin” – w „Lewej ręce ciemności”-- ale i tak przy fragmentach takich, jak „Młoda żona Durhala stawała wąskimi bosymi stopami na zaśnieżonej podłodze, zaplatając pożar swoich włosów i śmiejąc się do młodego małżonka w srebrnym lustrze zdobiącym ścianę jej pokoju” (s. 8), czy „Słuchał skomlenia uwiązanych bestii podczas gdy przejmująco zimna wilgoć spływała mu po szyi” (s. 56) sama prawie czułam gęsią skórkę. Ciekawa jestem, czy krytyka termiczna sprawdziłaby się jako jedna ze szkół analizy dzieł literackich.


Druga sprawa to krajobrazy. Krótko mówiąc – wzniosłe, monumentalne, cudowne. W tej kwestii też odczuwam z „autorką wewnętrzną” powieści Le Guin osobliwą wspólnotę w kwestii preferowania tych samych wrażeń i jeśli chodzi o widoki, przy których można eskapistycznie odpłynąć – melancholijne, postrzępione wybrzeża, monumentalne skały zwieszające się nad głowami wędrowców czy morza lasów albo traw oglądane z lotu ptaka – nigdy się na jej książkach nie zawodzę. Nie jest aż tak niesamowicie, jak w wypadku Tolkiena, ale prawie. Swoją drogą, zaciekawiło mnie, skąd właściwie wzięło się to „prawie” i dlaczego jednak Tolkien przemawia do mnie bardziej, niż Le Guin. Może znajdę odpowiedź przy okazji tego wyzwania?


Le Guin, Ursula K. 2015 [1966]. Świat Rocannona. Przełożyli Danuta Górska, Lech Jęczmyk, 5-116. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.

środa, 26 października 2016

Kto to jest postfantasta? #2 1/2: Opowiadania



Płyną ludzie miastem szarzy,
Pozbawieni złudzeń, marzeń,
Omijają wciąż główny nurt”

Wolna Grupa Bukowina, Bez słów


Notka jest luźnym zapisem mojej prelekcji pt. „Postfantastyka: kiedy fantastyczni autorzy przestają pisać fantastykę” z konwentu Polcon – Eurokonferencja (Wrocław 18.08.2016r)

Rys. 1. Zamieszczam infografiki z prelekcji - jestem pewna, że Wasze życie bez nich byłoby smutniejsze.


Wyjaśniwszy termin „postfantaści” i napisawszy, co szczególnego widzę w ich ostatnich książkach, miałam przejść do ostatniej części moich przemyśleń i napisać o postfantastycznych czytelnikach. Ale w międzyczasie wynikł Polcon, z okazji którego zobowiązałam się do prześledzenia, w którym właściwie miejscu w twórczości Szostaka, Orbitowskiego, Twardocha i Małeckiego skończyła się fantastyka jako taka a zaczęło właśnie to, co nazwało mi się postfantastyką. Postanowiłam więc, że podzielę się swoimi znaleziskami i tu.


Oczywiście, aby znaleźć te momenty przejścia od fantastyki do czegoś innego, najlepiej byłoby przeanalizować całą twórczość tych autorów, ale to trochę za dużo jak na konwentową prelekcję. Dlatego zdecydowałam się zawęzić zakres do opowiadań, które czterej postfantaści publikowali w latach 1999-2016 w miesięczniku „Nowa Fantastyka”. Powodów dla tego wyboru było kilka. Po pierwsze, skoro nie analizowałam całej ich twórczości, dobrym pomysłem wydawało się wybranie krótkich tekstów metodą przesiewową – tu „Nowa Fantastyka” sprawdziła się bardzo dobrze, bo każdy z czterech autorów publikował tam przez dobre kilka lat, w międzyczasie pisząc, rzecz jasna, również inne rzeczy. Po drugie, sam fakt publikowania w czasopiśmie fantastycznym – a następnie zniknięcia z z niego – jest jakimś tropem pokazującym, w jakich latach dany pisarz plus minus identyfikował się z fantastyką i fandomem. Jeśli w tym czasie coś się z jego pisarstwem stało, to nawet przy tak wybiórczym czytaniu można założyć, że ta granica między fantastyką a postfantastyką gdzieś się pokaże.

Rys. 2. Dramatyczna próba uchwycenia momentu przejścia


Oto wyniki wstępnego rozpoznania: najwcześniej pisać opowiadania dla „Nowej Fantastyki” zaczął Szostak (1999), później Orbitowski (2001), następnie Twardoch (2004) i na końcu Małecki (2007). Pierwszy przestał się tam (przynajmniej jak dotąd) publikować również Szostak (2008), następny, po trzech latach, był Twardoch (2011), Małecki wyłamał się kolejne dwa lata później (2013), natomiast Orbitowski ostatnie opowiadanie puścił w 2016r., więc zasadniczo trudno jeszcze mówić o wyłamaniu się. Najmniej (cztery opowiadania) napisał Małecki, dalej są Szostak i Twardoch z pięcioma na głowę, natomiast Orbitowski napisał ich dla „Nowej Fantastyki” kilkanaście.


Napisałam, że postaram się znaleźć momenty przejścia tych pisarzy od fantastyki do „niefantastyki”, ale co to konkretnie znaczy? Na pewno należy zrobić to, co nasuwa się na myśl jako pierwsze, czyli sprawdzić, w którym momencie w opowiadaniach danego twórcy zaczyna się zmniejszać ilość wątków fantastycznych na rzecz sztafażu bardziej realistycznego. I tak też zrobiłam, ale to zdecydowanie nie wystarcza. Po pierwsze, fantastyczność to kategoria bardzo niekonkretna i zależna od danego czytelnika – przykładowo, Encyklopedia fantastyki enigmatycznie definiuje fantastyczność jako subiektywnie odczuwana przez odbiorcę właściwość świata przedstawionego, sprawiająca, że świat ten odbierany jest jako nierzeczywisty” (Smuszkiewicz – Niewiadowski). Ciężko to złapać w analizie. Tym bardziej, że wcale nie jest tak, że postfantaści całkowicie z fantastyczności zrezygnowali – choćby w ich niedawnych powieściach mamy narratora-smoka (Drach Twardocha), beskidzkie wygnajewo morfujące w mityczny neverland (Wróżenie z wnętrzności Szostaka) czy oczy głównego bohatera unoszące się nad miejscem wydarzeń (Inna dusza Orbitowskiego). Fantastyczność u nich została, ale coś się jednak stało, skoro wszyscy mówią, że przeszli do mainstreamu. Nie mówiąc już o tym, że można być mainstreamowym pisarzem i szeroko stosować fantastyczność – prof. Jarzębski (2008) zauważył, że wiele znaczących powieści czołowych mainstreamowych autorów takich jak Olga Tokarczuk czy Ignacy Karpowicz obfituje w wątki nierealistyczne.


Na co więc, oprócz fantastyczności, zwrócić uwagę, żeby dostrzec moment, kiedy postfantaści zaczynają być postfantastami? Zdecydowałam się dołożyć kryteria związane z tym, na ile ich opowiadania spełniają warunki utworów literatury gatunkowej lub innymi słowy popularnej, do której, w przeciwieństwie do mainstreamu, zalicza się fantastyka. Literaturę gatunkową vel popularną definiuje się różnie. Można opisać ją jako przeciwieństwo literatury wysokoartystycznej i zbesztać jako opartą na kliszach, konwencjonalną w kwestii poglądów i skierowaną dla mniej wyrafinowanego czytelnika. (Słownik terminów literackich 2002) Można podzielić literaturę nie na dwie, a na trzy kategorie: gatunkową, mainstreamową i wysoką, stwierdzając, że literatura gatunkowa (fantastyka, romans, kryminał itp.) są najsilniej oparte na specyficznych schematach fabularnych, literatura wysoka jest najbardziej eksperymentalna, poruszająca najbardziej podniosłą tematykę i zorientowana bardziej na wartości artystyczne tekstu, niż na samą fabułę, natomiast literatura mainstreamowa to coś pomiędzy tymi dwiema. (Writer's relief 2009) Albo wstępnie podzielić literaturę na gatunkową i mainstreamową, gatunkową określając jako skierowaną do węższej, bardziej specyficznej publiczności i podejmującą bardziej wyspecjalizowaną tematykę, a mainstreamową – jako adresowaną do czytelnika bardziej masowego i podejmującą tematy bliskie większości ludzi – np. sprawy rodzinne, niepełnosprawność, wykluczenie. (French 2005) Według tego podziału zarówno utwory gatunkowe, jak i mainstreamowe, jeśli są napisane ze szczególnym artyzmem i głębią, mają szansę przejść do trzeciej grupy – do literatury wysokiej.


W niniejszym tekście zastosuję koktajl tych trzech podejść, tropiąc w opowiadaniach postfantastów ślady literatury gatunkowej (klisze, konwencje, wyspecjalizowane tematy i fabuły charakterystyczne dla fantastyki, koncentracja na akcji) w odróżnieniu i od literatury mainstreamowej (typowe, skierowane do ogółu czytelników tematy; koncentracja na bohaterach) i – jeśli traktować ją osobno – od literatury wysokiej (eksperymentalność, podniosłe tematy, przewaga roli artyzmu i języka nad akcją). Będę też szukać, w którym momencie u każdego z pisarzy fantastyczność ustępuje na rzecz realizmu.


To tyle wstępu, teraz przyjrzyjmy się opowiadaniom.

Rys. 3. Niemniej dramatyczna próba odgadnięcia, dlaczego tak się stało.

 

Opowiadania Szostaka: realizm magiczny wyrwany z klatki


Szostak zaczyna w „Nowej Fantastyce” nr 9/1999 opowiadaniem „Kłopoty z błaznem”. Mamy tu jak najbardziej sztafaż pasujący do baśni czy fantasy: jest dwór królewski stylizowany na średniowieczny, występuje też magia. Ciekawe, że rekwizyty fantasy nie grają żadnej roli w fabule: magia zostaje wspomniana, ale nikt jej nie stosuje, a cała akcja, zamiast w okołośredniowiecznym zamku, mogłaby mieć miejsce gdziekolwiek. Osią fabuły jest tu pewien paradoks intelektualny, dla którego i sztafaż, i sami bohaterowie, pełnią rolę służebną. Ta koncentracja na warstwie intelektualnej, nie zaś na akcji czy bohaterach, przybliża to opowiadanie do zestawu cech przypisywanych literaturze wysokiej. W finale pojawia się jeszcze jeden element fantastyczny – motyw grozy (zgodnie z definicją – naruszenie reguł rządzących światem przedstawionym). Dodam – bardzo ciekawy motyw.


Pierwsza taka drużyna” (NF 2/2000), również nawiązuje do repertuaru fantasy. Opowiadanie nie zadowoli jednak miłośników klasycznych dla tej odmiany rozwiązań fabularnych. Mamy tu motyw questu, ale zostaje on w pewnym momencie ironicznie rozbity. To kwalifikuje „Pierwszą taką drużynę” jako tzw. groteskę fantasy – pododmianę, w której środki charakterystyczne dla fantasy są użyte tak, by ironicznie wykpić sztampowość typowych gatunkowych fabuł. (por. Encyklopedia fantastyki) Sporo radości będą jednak mieli miłośnicy światotwórstwa fantasy – tu uniwersum jest naszkicowane dużo dokładniej, niż w poprzednim opowiadaniu, rekwizyty działają, potwory straszą, a z opisów magicznych stworzeń, fantastycznych lokacji i życia ich mieszkańców wydaje się przebijać autentyczna frajda autora z wymyślania gatunkowych „gadżetów”.


Sny guślarza” (nr 12/2000) – w kwestii fantastyczności i gatunkowości przypominają „Kłopoty z błaznem”. Znów w centrum mamy paradoks intelektualny, dla którego uniwersum fantasy (to samo, co w „Pierwszej takiej...”) stanowi jedynie tło i mogłoby być zastąpione światem realnym. Wiedząc, jak potoczył się dalej rozwój literacki Szostaka, warto jednak zauważyć, że to w tym opowiadaniu, pierwszy raz w jego twórczości w NF, pojawiają się cechy realizmu magicznego: logika snu oraz zatarcie granicy między realnością a światem nadrealnym.


Trzy wiosny” (NF 2/2005), choć nadal napisane w tym samym uniwersum fantasy, idą dalej w kierunku mainstreamowego realizmu magicznego. W zasadzie idą ekstremalnie daleko. Do wątków związanych ze snami i przemieszania realności z rzeczywistością dochodzi kolistość czasu oraz symboliczność postaci i zdarzeń (mamy trzech głównych bohaterów – młodzieńca, mężczyznę w sile wieku i starca uosabiających trzy etapy życia człowieka), pojawia się wątek rodzinny, realia życia zamkniętej społeczności, a wszystko razem wzięte jest niezaprzeczalnie piękne. (Ośko 2015) Dodajmy jeszcze fakt, że akcja jest onirycznie rozlewna, a postaci, jak wspomniałam, bardziej są nośnikami mitycznych symboli, niż charakterami z krwi i kości – i wyjdzie nam proza tak wysoka/mainstreamowa, że fakt, że nadal bez żadnego cudzysłowu występują tam motywy charakterystyczne dla fantasy (bohaterami są gnomy, a ich popularnym sposobem przemieszczania się – jazda na gryfie), zaczyna wydawać się dziwny. Wszystkich, którzy w odejściu postfantastów z konwencji dopatrują się sztucznego działania pod publiczkę, zachęcam do lektury „Trzech wiosen”, by mogli się przekonać, że Szostak naprawdę nie mógł pozostać przy fantasy na takich zasadach. To, że zdecydował się nadal utrzymać fantastyczne dekoracje w tym kuriozalnie gatunkowo-niegatunkowym – jakkolwiek przy tym bardzo pięknym – opowiadaniu, nasuwa przypuszczenie, że i tak musiał te dekoracje bardzo lubić i rozstanie, choć jak widać nieuchronne, nie było takie łatwe.


Ostatni „Szostak” w „Nowej Fantastyce” to opowiadanie „Podworzec” (nr 2/2008). W notce od redakcji zakwalifikowano je jako horror. Osobiście nie znalazłam w nim jednak śladu grozy, podczas tajemniczego, odkształconego w czasie oczekiwaniu głównego bohatera na dworcu na przyjazd dziewczyny nie działają żadne wrogie siły, co najwyżej – znów – pojawia się realistyczno-magiczny oniryzm. W ogóle fantastyki tu praktycznie brak, wszystkie anomalie da się zracjonalizować, bo snujący fantazje o sennym labiryncie i alternatywnie płynącym czasie protagonista jest pomyślany tak, by nie budził naszego zaufania.


Podsumowanie: Opowiadania Szostaka w „Nowej Fantastyce” od początku przechylały się w stronę prozy wysokoartystycznej przez to, że intelektualne zagadki były tam ważniejsze od wartkości akcji czy przedstawienia postaci. W pewnym momencie – w „Snach guślarza” - zaczynają się pojawiać motywy charakterystyczne dla realizmu magicznego i ta tendencja się później nasila. To, co do pewnego momentu trzyma prozę Szostaka przy gatunkowej fantastyce, to konwencja fantasy – często odgrywająca jedynie rolę dekoracji, ale stosowana konsekwentnie i – jak się wydaje – z pewnym upodobaniem. W momencie, kiedy autor z niej rezygnuje – w NF dzieje się to między „Trzema wiosnami” (2005) a „Podworcem” (2008) – wszystko zmierza już nieuchronnie ku temu, do czego autor ciążył już wcześniej – ku mainstreamowemu/wysokoartystycznemu realizmowi magicznemu.


Opowiadania Orbitowskiego: horror spoko, ale rzeczywistość kusi


Ponieważ Orbitowski opublikował w „Nowej Fantastyce” sporo więcej opowiadań, niż pozostali postfantaści, dla symetrii zdecydowałam, że zrelacjonuję co trzecie. Pierwsze - „Tunel”, nr 6/2001 – teoretycznie odpowiada definicji gatunkowej grozy, mrocznie odkształcając realia zaczynającej się całkiem zwyczajnie podróży pociągiem. Gdyby jednak trochę podrążyć ontologicznie, wyjdzie na to, że groza to do końca nie jest, bo miejsce wrogich, zmyślonych sił zajmuje tu... tak, chrześcijańska cudowność. Nie mamy tu więc porządku fantastycznego, a mityczny lub wręcz – religijny. Dodatkowo mamy charakterystyczny dla literatury wysokiej/mainstreamowej „ważny temat”: dialog materializmu i światopoglądu teistycznego oraz podbudowę intelektualną – nawiązanie do filozofii Leibniza. Ale funkcjonalnie wszystko się zgadza: jeśli ktoś chce się pobać, „Tunel” nie powinien go zawieść.


Drugi w maszynie losującej wyszedł mi „Pacześniak” (NF 1/2004). Trochę dziwnie trafiłam z tym opowiadaniem. Podobnie, jak w wypadku „Podworca” Szostaka, redakcja reklamuje je jako horror, ale ani nie ma się tu za bardzo czego bać, ani też wątki fantastyczne nie wywodzą się z naruszenia zasad działania świata realnego i zamiast wrogich sił chaosu mamy znów – nie mogę się nacieszyć tym odkryciem – chrześcijańską cudowność, w połączeniu z oniryzmem, który z kolei odsyłałbym nas w kierunku realizmu magicznego. Do tego dochodzi przypowieściowa wymowa i morał na końcu. Krótko mówiąc, fantastyka jest to z całą pewnością, ale trudno wcisnąć to w jakąkolwiek odmianę gatunkową. Gdyby to było dłuższe, pewnie mogłoby pójść w „Kontrapunktach”.


Warto w tym miejscu zrobić pierwszą wzmiankę o realizmie u Orbitowskiego, tak wspaniałym w jego bieżących powieściach. No więc żywe obserwacje rzeczywistości można dostrzec i w „Tunelu”, i w „Pacześniaku” - w tym pierwszym szczególnie w fajnych, nieschematycznych i nieuprzedzonych opisach bohaterów – ksiądz Bartek! - w drugim przez budzące zaufanie odmalowanie półświatka i zawodowych perypetii głównego bohatera. Te obserwacje nie są tu na pierwszym planie, ale chyba zapowiadają już trochę iskrę Bożą do opisu realiów, jaka uwidoczni się u Orbitowskiego później.


Napisane dwa lata później „Nie umieraj przede mną” (NF 6/2006) wypada akurat bardziej jednoznacznie jako gatunkowy horror. Sztafaż jest jak najbardziej na miejscu (duchy i nieumarli), motywacja też jest motywacją grozy (erozja zasad rządzących światem realnym). Z drugiej strony to, co uderza w tym opowiadaniu, to istna, w porównaniu z dwoma wcześniejszymi utworami, erupcja realistycznej błyskotliwości. To może bardzo subiektywne z mojej strony, ale w odmalowaniu społeczności miasteczka, w którym zaczęły nagle dziać się nadprzyrodzone historie, w opisach poszczególnych bohaterów i ich życia wewnętrznego zobaczyłam ten sam dryg obserwacyjny, tę samą pieczołowitość i ciepło, z jakimi opisał społeczność Bydgoszczy w Innej duszy. (Moim ulubionym przykładem w opowiadaniu jest Pani Pierdoła i jej relacja z umarlakiem). Mam wrażenie, że w „Nie umieraj...” ścierają się ze sobą dwa żywioły: sympatia Orbitowskiego do konwencji horroru i ten – dla mnie u niego totalnie niesamowity i lepszy, niż jakakolwiek fantastyka – pociąg do opisu rzeczywistości.


Czas cezarów” (NF nr 1/2016) wyszedł w tym roku, a zatem po Szczęśliwej ziemi, Innej duszy i pierwszych deklaracjach Orbitowskiego o formalnym pożegnaniu z fantastyką. Można się było zatem spodziewać transgresji w stosunku do gatunkowych ram fantastyki. I rzeczywiście, to opowiadanie o ojcu i nowym partnerze matki protagonisty obkładających się nawzajem okultystycznymi klątwami – tak jak wcześniej „Podworzec” Szostaka – można czytać jako całkowicie realistyczne. Jest to sprawa dyskusyjna, bo są w fabule dość mocne przesłanki na to, że stosowane przez dwóch magów – tatuśka z wąsem i wymoczkowatego nauczyciela – zaklęcia jednak działają, a zatem fantastyka zaburza działanie świata realnego. Jednak nawet, gdyby tak nie było, jest jeszcze sztafaż. W opowiadaniu jest takie przeładowanie tematyką magii, opisami okultystycznych obrzędów, że od strony funkcjonalnej jestem przekonana, że nadal jest to lektura raczej dla fantastów, niż dla kogokolwiek innego. Obstawiam, że miłośnik urban fantasy po przeczytaniu „Czasu cezarów”, pomimo braku elementów fantasy jako takich, będzie czuł, że dostał to, co chciał, natomiast nieprzepadający za fantastycznymi dekoracjami entuzjasta realizmu czy mainstreamowej prozy po prostu się zrazi.


Podsumowanie: Orbitowski jest dość wierny konwencji i dekoracjom horroru, nawet jeśli w aż trzech spośród czterech opisanych przeze mnie opowiadań nie stosuje motywacji grozy jako takiej (cudowność w „Tunelu” i „Nie umieraj przede mną”, realizm w „Czasie cezarów”). W zasadzie to zamiłowanie do horrorowych dekoracji i tematów jest widoczne aż do jego ostatniego opowiadania w NF i gdyby nie jego deklaracje w publicystyce i na spotkaniach, obstawiałabym, że granicy przejścia do postfantastyki w jego przypadku w ogóle jeszcze nie było. Oczywiście, z drugiej strony widać narastającą, przemożną i przewspaniałą u tego autora tendencję do trafnego opisu rzeczywistości. Z tym że, gdyby nie jego osobisty wybór o exodusie – czy tak naprawdę jedno musiałoby drugiemu przeszkadzać?


Opowiadania Twardocha: czniać fabułę, dajcie pomyśleć


Twardoch napisał w „Nowej Fantastyce” tylko jedno opowiadanie, które można by nazwać gatunkową fantastyką – „Cud domu brandenburskiego” (NF 6/2004). Historię o tajemniczym pierścieniu, który zmienił bieg Wojny Siedmioletniej w XVIII-wiecznych Niemczech, a następnie skomplikował życie Ślązaka i byłego żołnierza hitlerowskiego Jorga Szołtyska, można bowiem zaliczyć do tzw. fantastyki historycznonaukowej. Akcja ma charakter przygodowy i nie znajdziemy tu zaawansowanych rozważań o historiografii – nie jest to zatem historia alternatywna – jednak mamy tu jak najbardziej przemieszanie fantastyki i faktów historycznych. Trzeba jednak przyznać, że Twardoch nie lubuje się tu specjalnie w fantastycznych dekoracjach: motyw magicznego pierścienia spina opowiadanie jako klamra kompozycyjna, ale na pierwszym planie opowieści są jednak wątki historyczne i obyczajowe. Poza tym, fantastyczność pierścienia jest motywowana mitycznie, a nie na zasadach fantasy czy science fiction (historia pochodzi z prawdziwych wierzeń starogermańskich), co dodatkowo podważa gatunkowość tego opowiadania.


Kolejne jego opowiadanie, „Quitztlalope” (NF 3/2005) – historia, opowiadająca o losach żołnierza i misjonarza w indiańskiej wiosce – nie ma w sobie żadnego elementu fantastycznego. Co więcej, tematycznie bliżej jej do literatury wysokoartystycznej, niż do zwykłego mainstreamu: główną rolę gra nie tyle akcja czy sylwetki bohaterów, co rozważania na temat wartości (spór militaryzmu z pacyfizmem oraz chrześcijaństwa ze światopoglądem laickim). Sam fakt, że to opowiadanie znalazło się w miesięczniku z fantastyką w tytule, to trochę ewenement.


Trzeci utwór, „Starcy” (8/2007), dzieje się z kolei w niedalekiej przyszłości (zmieniła się sytuacja geopolityczna, a McDonald's stał się vintage), więc można by założyć, że mamy tu fantastykę bliskiego zasięgu. W kwestii świata przedstawionego rzeczywiście tak jest, choć znów warto zauważyć, że wątki fantastyczne są tu dawkowane dość oszczędnie. Natomiast jeśli chodzi o budowę, można mieć wątpliwości nie tylko co do tego, czy mamy tu do czynienia z gatunkową fantastyką, czy raczej z utworem głównonurtowym/wysokoartystycznym, ale nawet – czy w ogóle jest to jeszcze fabularna proza. Ta historia dwóch starszych panów – księdza i świeckiego intelektualisty – którzy prowadzą dysputę na temat kultury masowej i sporu konserwatyzmu z nowoczesnością, praktycznie nie ma fabuły i jest właściwie nie tyle opowiadaniem, co filozoficznym dialogiem obudowanym dwoma epizodycznymi zdarzeniami na początku i na końcu.


Dwie przemiany Włodzimierza Kurczyka” (NF 6/2009) – opowiadanie o zahukanym biuraliście, który poznaje piękną kobietę i jego życie diametralnie się zmienia – ma z kolei zarówno wartką akcję, jak i motyw fantastyczny. Fantastyka jest tu jednak znów motywowana mitycznie (a nawet - biblijnie), trudno zatem zaliczyć „Dwie przemiany... ” czy to do fantasy, czy to do science fiction. Poza tym, nie sposób znaleźć tu również jakichkolwiek schematów kwalifikujących opowiadanie do którejś z pododmian fantastyki. Wątek fantastyczny świetnie pasuje natomiast do tego, co prof. Jarzębski pisze o elementach nierealistycznych w polskich utworach głównonurtowych. Jak w wypadku wielu polskich dzieł mainstreamowych (np. Sławomira Shuty czy Ignacego Karpowicza), mamy tu utwór realistyczny zakończony jedynie fantastycznym motywem, które przywraca swego rodzaju porządek. „Dwie przemiany...”, choć bardziej fabularne, bardziej fantastyczne i mniej intelektualne, niż poprzednie utwory Twardocha w NF, nie są zatem ani trochę bliżej gatunkowej fantastyki.


Ostatnie opowiadanie, „Tak jest dobrze” (3/2011), będące historią o młodym mężczyźnie wędrującym przez Spitsbergen i rozpamiętującym rodzinną tragedię, można czytać jako całkowicie realistyczne. Jest tu możliwość interpretacji fantastycznej – chodzi o postać Małego – i byłaby to interpretacja w duchu grozy. Ta możliwość odczytania nie jest widoczna od razu, bo opowiadanie jest niesamowicie naładowane emocjami i przy pierwszej czy drugiej lekturze czytelnik jest skłonny raczej wzruszyć się do łez historią tej rodziny (bo kto nie chciałby przeżyć takiej miłości, jak ta, która przydarzyła się Nikodemowi zanim wszystko się popsuło?), niż wysuwać brzydkie podejrzenia światotwórcze (np. o tym, jaka może być natura istoty, która żąda od słaniającego się ze zmęczenia wędrowca, by przebył przed odpoczynkiem jeszcze dwukrotność trasy z poprzedniego dnia, albo by zamiast w stronę jedynego pobliskiego schronienia skierował się w stronę śnieżnej pustaci). Ta groza kryjąca się pod płaszczykiem realizmu i konieczność kilkukrotnego czytania upodabnia „Tak jest dobrze” do Pokoju Gene'a Wolfe'a. Co w zasadzie tylko potwierdza, że również i to opowiadanie to żadna gatunkowa fantastyka.


Podsumowanie: Od początku swojej działalności w „Nowej Fantastyce” Twardoch wydaje się tak naprawdę niechętny repertuarowi fantastyki. Motywów nierealistycznych jest niewiele, a jeśli już są, są motywowane mitycznie, nie zaś przez motywację fantasy czy fantastycznonaukową. Dwa opowiadania to bardziej rozprawy na ważkie tematy, niż utwory fabularne, a w dwóch kolejnych fantastyka występuje na takich samych zasadach, jak ma to miejsce w utworach mainstreamowych. Jeśli miałabym wykreślić granicę, po przekroczeniu której Twardoch-fantasta stał się na łamach NF Twardochem-postfantastą, to byłoby to już w latach 2004-2005 – po tym, jak opublikował w tym periodyku swoje jedyne gatunkowo fantastyczne opowiadanie, „Cud domu brandenburskiego”.


Opowiadania Małeckiego: ulubiona konwencja? „Typowy polski mainstream”!


Jakub Małecki zaczyna w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem „Śmierć szklanego Kazimierza” (11/2007). Jest to opowiadanie science-fiction, przedstawiające historię grupy astronautów, którzy podczas międzygwiezdnej podróży nabawili się osobliwych mutacji i odbywają kwarantannę przed powrotem na Ziemię. Pojawia się kilka tropów charakterystycznych dla sf, takich jak „podróż kosmiczna” i „eksperyment”. Akcja nie pędzi na łeb, na szyję, ale opowiadanie można jednak uznać za przygodowe i podporządkowane zdarzeniom, nie zaś portretom bohaterów czy ważkim tematom. Za jedyne ukłony w stronę literatury głównonurtowej/wysokoartystycznej można uznać pojawienie się w finale ważkiej kwestii natury metafizycznej (nawiasem mówiąc – bardzo mocny motyw, zachęcam) oraz to, że opisom mutacji, jakim ulegli bohaterowie – człowiek ze szkła, człowiek-drzewo – zdecydowanie bliżej do mainstreamowego surrealizmu rodem z filmów Jana Švankmajera, niż do fantastycznonaukowych, spójnych światotwórczo spekulacji o wpływie pozaziemskiego środowiska na ludzki organizm.


Oko” z NF 9/2008 jest z kolei typowym horrorem. Historia sfrustrowanego pracownika banku, który na skutek niewinnego oparzenia podczas gotowania zyskuje możliwość kontaktu z mrocznymi siłami, wpisuje się w charakterystyczne dla grozy naruszenie zasad świata realnego przez wrogie czynniki nadprzyrodzone; mamy tu też autentycznego potwora, sporo strachu i krwawych scen. I prawdę mówiąc, nie wygląda to wszystko dobrze. Sztafaż horroru jest tu bardzo dosłowny i przywodzi na myśl klisze z kina klasy B, a opisy, pomimo wspomnianej drastyczności, nie budzą prawdziwego lęku – może przez fakt, że realizm również tu leży i z kartonowymi bohaterami (przepracowany urzędnik, szef-tyran) trudno się identyfikować, a co dopiero – dzielić ich przerażenie. Jedynej ciekawszej strony tego opowiadania upatrywałabym znów w motywach surrealnych – zaburzeniu logiki zdarzeń przez logikę snu/obłędu i surrealistycznych, „lalkarskich” obrazach (padający z nieba deszcz włosów, postać tramwajarza ulepionego z włosów i ciała), które znów mocno kojarzą się z animacjami surrealistów albo z fiksacjami Brunona Schulza na temat manekinów i postaci stworzonych z byle czego.


Żeby było jeszcze ciekawiej, trzecie opowiadanie to jeszcze całkiem inna odmiana fantastyki – fantastyka religijna. „Pantomima starego niedołęgi” (NF 2/2010), historia o starszym panu odwiedzonym pewnego dnia przez dwóch dresiarzy, mogłaby od biedy zostać napisana przez Marka S. Huberatha. Głównym motorem fantastyczności opowiadania jest bowiem tajemnica śmierci, pojmowanych na sposób chrześcijański zaświatów i wymierzanej w nich sprawiedliwości. Ta fantastyczność jest dobrze umocowana w świecie, w którym toczy się opowiadanie (pomaga tu chyba polaryzujący ją, dużo lepszy, niż np. w „Oku”, realizm, z trafnymi obserwacjami na temat życia starszego człowieka czy chłopaków z blokowiska) i absolutnie nie można powiedzieć, że obecność „Pantomimy...” w czasopiśmie typowo fantastycznym jest w jakikolwiek sposób rażąca. Warto jednak zwrócić uwagę, że i tu mamy elementy estetyki surrealistycznej i lalkarsko-teatralnej: postaci zlizujące powierzchnię pokoju, by odsłonić prawdziwą rzeczywistość, czy też sam tytuł, nawiązujący do koncepcji świata jako teatru i Boga śmiejącego się z ludzi-marionetek.


Tego, że jego obecność w czasopiśmie fantastycznym nie jest rażąca, nie można natomiast powiedzieć o ostatnim opowiadaniu Małeckiego w NF – o „Sztuce w zaścianku” (nr 2/2010), inspirowanej obrazem Jacka Malczewskiego opowieści o Pokrzywie, odrzuconym przez społeczność wioskowym dziwaku, który może ma skrzydła i kopyta i jest faunem albo aniołem, a może po prostu cierpi na jakąś niepełnosprawność. Jak wynika z powyższego, fantastyki jako takiej jest w tym opowiadaniu jak na lekarstwo, a można je też zinterpretować tak, że nie będzie jej wcale. Ponadto, sam sposób poprowadzenia historii, opisania „ciemnej” prowincjonalnej społeczności i bohatera, który od tej społeczności odstaje, zaskarbiając sobie tym sympatię czytelnika, kojarzy się dużo bardziej z mainstreamowym potraktowaniem tematu – prozą Myśliwskiego albo kadrami z filmów Kolskiego – niż z jakąkolwiek odsłoną rural fantasy. Powiedziałabym wręcz, że gdyby ktoś ogłosił konkurs pt. „Napisz mainstreamowe polskie opowiadanie w wiejskich dekoracjach”, „Sztuka w zaścianku” wydawałaby mi się bardzo dobrą nominantką.


Podsumowanie: Kiedy Małecki przechodzi w NF od fantastyki do postfantastyki? Tu granica wydaje się dość jasna: w huberathowskiej „Pantomimie...” w 2010 roku fantastą jeszcze jak najbardziej jest, natomiast w 2013r., w „Sztuce w zaścianku”, zdecydowanie jest już postfantastą. Jego droga przez fantastykę w tych czterech opowiadaniach jest bardzo ciekawa: zaczyna od kosmicznego science-fiction, następnie bierze się za horror, by potem przejść do fantastyki religijnej. W każdej z tych odmian wydaje się chętnie korzystać z dostępnego sztafażu i wygląda na to, że musiało mu się jakoś podobać takie przechodzenie od konwencji do konwencji. W „Sztuce w zaścianku” sprawia wrażenie, jakby stwierdził, że teraz wypróbuje konwencję pt. „typowy polski mainstreamowy sposób pisania o wsi”. Z tym że tym razem chyba mu już tak zostało.


Wszyscy razem: niby już nie pasujemy, ale w tej fantastyce tak fajnie...


Co z tego wszystkiego wynika? Choć można z tym oczywiście dyskutować, u każdego z postfantastów można dostrzec cezurę, po przejściu której ich opowiadania zaczynają mieć w sobie tyle z literatury głównonurtowej/wysokoartystycznej, że zaczynają dziwnie wyglądać na łamach czasopisma poświęconego fantastyce. Szostaka, Orbitowskiego i Twardocha łączyła przejawiana już od początku skłonność do wycieczek intelektualnych (tematy powszechnie uznawane za ważne, nawiązania filozoficzne) kojarzonych z literaturą wysokoartystyczną, przy czym Szostaka i Orbitowskiego do pewnego momentu trzymała przy gatunkowej fantastyce konwencja, natomiast z publikowanych w NF opowiadań Twardocha od początku wydaje się wyzierać niechęć do fantastycznych dekoracji i wygląda trochę jak przyklejony do tego czasopisma na doczepkę. Małecki próbował różnych konwencji i w końcu osiadł w konwencjonalnym polskim mainstreamie. W pewnym momencie widoczne stało się, że Orbitowskiego zaczął pociągać realizm, Szostaka – realizm magiczny, Małeckiego i Twardocha – trudno powiedzieć, co dokładnie, ale chyba właśnie po prostu typowy, lekko eksperymentalny polski główny nurt.


Z mojego zestawienia wydaje się wynikać, że nie mają racji ci, którzy oskarżają postfantastów o porzucenie fantastyki z przyczyn sztucznych, przyziemnych i pozaliterackich. To, co pisali do „Nowej Fantastyki” - i jak długo to robili – jasno pokazuje, że oni naprawdę wytrwale trzymali się fandomu i fantastycznego sztafażu, nawet gdy ich twórczość zbytnio tam już nie pasowała. I jest to chyba pewien komplement pod adresem tejże fantastyki i fandomu – widać musiało być w nas coś fajnego, skoro warto było tak długo tu pozostać.


Co do tych, którzy są przeciwni oddzielaniu tworów fantastykopodobnych, eksperymentalnych, nietypowych, od fantastyki jako takiej, żeby przypadkiem fantastyce nie zaszkodzić i nie sprowadzić jej do kosmicznych nawalanek – cóż, chyba nie mam odpowiedzi, ja mam po prostu inaczej. Dla mnie prototypowa fantastyka to jednak proza przygodowa, rozrywkowa, gatunkowa (i dobrze się wpasowująca w typowe fantastyczne dekoracje, klisze i pododmiany gatunkowe), stawiająca wyżej akcję i/lub światotwórstwo, niż eksperyment artystyczny i rozkminę. Nie mam z tego powodu, jako fantastka, kompleksów i nie boję się, że takim podejściem fantastykę popsuję. Tak więc kiedy widzę, że jakieś zjawisko literackie – jak postfantaści na przykład – staje się dla fantastyki na tyle nieprototypowe, że przestaje spełniać jej kryteria, to zamiast łapać doła, oskarżać o coś pisarzy czy bić na alarm, wolę się spokojnie przyjrzeć, o co właściwie chodzi, bo całkiem możliwe, że o coś ciekawego.


Jeśli chodzi o tych, którym jest smutno, że Szostak, Orbitowski, Twardoch i Małecki porzucili fantastyczne dekoracje, podczas gdy oni te dekoracje nadal lubią – cóż, częściowo się solidaryzuję, a częściowo chciałabym pocieszyć. Wydaje mi się bowiem, że w twórczości tych pisarzy nadal pozostało sporo cech zaczerpniętych z fantastyki, i że to właśnie one czynią ich wyjątkowymi. I o tej swojej teoryjce postaram się opowiedzieć następnym razem.



Bibliografia

Czym jest fantasy, fantastyka, sf? Fantasy jako gatunek”. Poltergeist. (http://polter.pl/Czym-jest-fantasy-fantastyka-sf-Fantasy-jako-gatunek-b9161) (data pobrania: 12.08.2016)
Encyklopedia fantastyki. (http://encyklopediafantastyki.pl/index.php/Strona_g%C5%82%C3%B3wna) (data pobrania: 12.08.2016)
French, Christy Tillery. 2005. „Literary fiction vs. genre fiction”. AuthorsDen. (http://www.authorsden.com/visit/viewArticle.asp?id=18884) (data pobrania: 12.08.2016)
Gilks, Marg. „Defining the sub-genres of speculative fiction”. Scripta Word Services. (http://www.scripta-word-services.com/article-Sfdefinitions.html) ( (data pobrania: 12.08.2016))
How do you know if your novel is literary or mainstream fiction? How long is a general fiction book?”. 2009. Writer's Relief. (http://writersrelief.com/blog/2009/07/how-do-you-know-if-your-novel-is-literary-or-mainstream-fiction-how-long-is-a-general-fiction-book/) ((data pobrania: 12.08.2016))
Jarzębski, Jerzy. 2008. „Realizm podszyty fantastyką”. „Teksty Drugie: teoria literatury, krytyka, interpretacja”. Nr 6 (114), 44-53 (http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Teksty_Drugie_teoria_literatury_krytyka_interpretacja/Teksty_Drugie_teoria_literatury_krytyka_interpretacja-r2008-t-n6_(114)/Teksty_Drugie_teoria_literatury_krytyka_interpretacja-r2008-t-n6_(114)-s44-53/Teksty_Drugie_teoria_literatury_krytyka_interpretacja-r2008-t-n6_(114)-s44-53.pdf) (data pobrania: 26.10.2016)
Ośko, Katarzyna. 2015. „Realizm magiczny w literaturze iberoamerykańskiej”. Oblicza Kultury – portal kulturalno-informacyjny. (http://www.obliczakultury.pl/publicystyka/felietony-i-eseje/2518-realizm-magiczny-w-literaturze-iberoamerykanskiej) (data pobrania: 26.06.2016)
Roszczynialska, Magdalena. 2005. „Fantastyczna krytyka – krytyczna fantastyka. O kłopotach współczesnej krytyki literackiej z literaturą fantastyczną”. „Annales Universitatis Paedagogicae Cracoviensis. Studia Historicolitteraria 5”, 220-232 (http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Annales_Universitatis_Paedagogicae_Cracoviensis_Studia_Historicolitteraria/Annales_Universitatis_Paedagogicae_Cracoviensis_Studia_Historicolitteraria-r2005-t5/Annales_Universitatis_Paedagogicae_Cracoviensis_Studia_Historicolitteraria-r2005-t5-s220-232/Annales_Universitatis_Paedagogicae_Cracoviensis_Studia_Historicolitteraria-r2005-t5-s220-232.pdf) (data pobrania: 26.10.2016r.)
Russell, Anna i Jennifer Maloney. 2015. „Slipstream fiction goes mainstream”. „The Wall Street Journal”. (http://www.wsj.com/articles/slipstream-fiction-goes-mainstream-1423072888) (data pobrania: 26.10.2016r.)
Sławiński, Janusz (red.). 2002. Słownik terminów literackich. Wrocław: Zakład Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Interludium: To już rok!


Jeśli zaglądacie na mojego bloga już od jakiegoś czasu, zauważyliście pewnie, że tak naprawdę przeczytałam w swoim życiu pięć książek na krzyż i teraz referencjonuję je w nieskończoność. Cóż, chyba to tak już musi być, że mój ogląd książkosfery idzie bardziej w głąb, niż wszerz. Tak więc i dziś, przy okrągłej pierwszej rocznicy istnienia Samej Porcelany, przytoczę historyjkę z książki, o której już jakiś czas temu pisałam.


Na początku powieści Czuła jest noc F.S. Fitzgeralda pojawia się wyjątkowo antypatyczna postać drugoplanowa: Albert McKisco, jeden z członków wesołej kompanii, z którą państwo Diver spędzają wakacje. Pan McKisco przypomina nieco Lesława Srebronia ze Stu dni bez słońca Szostaka. Jest strasznie spragniony uwagi i sympatii otoczenia i usiłuje przypodobać się kompanom na wszelakie sposoby, ale jego działania są przeciwskuteczne: ciągle popełnia nieprzyjemne gafy, jego żarty nie śmieszą, cichną przy nim rozmowy i generalnie jego obecność jest dla reszty towarzystwa wybitnie niezręczna.


Wakacje się kończą, pan McKisco znika na jakiś czas z akcji powieści, gdy zaś spotykamy go ponownie, okazuje się, że dokonała się w nim przemiana. W międzyczasie wziął się na poważnie za pisanie, został sprawnym autorem pastiszy poczytnych powieści i zdobył pewną popularność. Możliwość wyrażenia się w literaturze i estyma, jaką zyskał jako autor, całkowicie zmieniły jego sposób interakcji z innymi: znikła jego służalczość i neurotyzm, nabrał naturalności i swobody, a ludzie zaczęli go wreszcie lubić.


No więc tak, nie wydaje mi się, żebym w ciągu ostatniego roku przebyła niesamowitą drogę od totalnego ciecia malinowego do jakiejś świetlistej istoty i najlepszej wersji siebie. Z jednej strony pewnie nie mogłabym się mierzyć z panem McKisco w kwestii warunków początkowych. Z drugiej, zaczynam pogodnie godzić się z myślą, że jak ktoś się urodził cieciem malinowym (a któż w sumie nie?), to pewnie nim zawsze trochę zostanie i nie pozostaje nic innego, jak to u siebie polubić. Ale wydaje mi się, że w tym obrazku opisanym przez Fitzgeralda jest jednak coś głęboko prawdziwego. Fajnie jest móc się wyrazić. Intuicja podpowiada wręcz – właściwie jest móc się wyrazić. I chyba wszystkim Wam jakąś formę czegoś takiego polecam, jeśli dotąd się nie zdarzyło.


Mój background w dziedzinie fantastyki jest zasadniczo tolkienowski i często myślę jak hobbit, więc z okazji pierwszej rocznicy mojego blogowania to Wy przyjmijcie ode mnie życzenia wszystkiego najlepszego. Upiekłabym placek, ale jesteśmy w przestrzeni wirtualnej i się nie da, zatem zastępczo, w ramach urodzinowej dedykacji, proszę odsłuchać sobie piosenkę Makatka z wojownikiem Starego Dobrego Małżeństwa


Jest o filiżance i książce, więc zgadza się graficznie i tematycznie. Poza tym, chociaż bohater liryczny to żonaty facet, w dodatku wojownik, jakoś łatwo mi się z nim identyfikować i odnieść jego wojenne przygody do tego, co porabiam na tym blogu. Chyba nie muszę też mówić, jaki był Wasz wkład w to, że „znowu krok naprzód zrobi Ziemia/ choć wcale nie będzie jej łatwo”. I oczywiście totalnie nie musicie, ale jeśli jednak czasem tu zaglądacie, to jest to dla mnie strasznie, strasznie fajne, i dziękuję.

piątek, 5 sierpnia 2016

Kto to jest postfantasta? #2: Książki


W poprzedniej części cyklu o postfantastyce napisałam, o co mi chodzi z samym terminem oraz jakich pisarzy zaklasyfikowałabym jako postfantastów. Najbardziej prototypowi okazali się Wit Szostak, Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch i Jakub Małecki, zatem w dzisiejszej notce skupię się na najnowszych książkach właśnie ich autorstwa – Wróżeniu z wnętrzności, Innej duszy, Drachu i Dygocie – i opowiem, dlaczego – jak cała postfantastyka zresztą – są dla mnie szczególne.



A szczególne są z całą pewnością, bo nasi autorzy postfantastyczni to bodaj pierwsi pisarze w mojej czytelniczej biografii, którzy zmusili mnie do czytania z własnej woli, i to z pasją, książek, które z okładki zapowiadają się mniej więcej tak: polski autor, facet, z bieżącego pokolenia, pisze coś mainstreamowego, plus-minus realistycznego, czasem może trochę z motywami Bildungsroman, czasem w jakiś inny sposób tożsamościowe albo parabiograficzne, trochę jest tam o jego własnym (lub pożyczonym) regionie, trochę wciśnięte obserwacji psychologicznych, szczypta realizmu magicznego, tyci erotyki itp. Jak coś takiego słyszę, od razu się jeżę, bo oczekuję czegoś w rodzaju Gnoju Kuczoka. A tymczasem postfantaści są dla mnie całkowicie inni – in plus. A dlaczego?


Niestety, nie potrafię znaleźć ciekawego wytłumaczenia na poziomie wysokiej teorii literatury, natomiast bardzo łatwo idzie mi to na poziomie niższym, subiektywnym. Pisząc tego bloga odkryłam, że dla mnie jednymi z takich najbardziej intuicyjnych, organicznie odbieranych tematów w literaturze, są wątki dotyczące duchowości (w dużej mierze po prostu wątki religijne) i relacji (wątki romansowe, rodzinne itp.). Sama się tym odkryciem zdziwiłam, bo zanim założyłam Samą porcelanę, wydawało mi się, że jakbym miała wybierac sobie morfę, to wolałabym raczej kogoś w rodzaju mentalnej zakichanej wojowniczej księżniczki, niż laski spod znaku Kirche, Küche und (póki co) Komputertastatur.1


No i wiem, że ten zestaw tematów na pierwszy rzut oka nie wygląda ambitnie. Szymon Hołownia prowadził swego czasu blog pt. "Z pamiętnika młodej kucharki", nabijając się, że tak jak tytułowa postać, on też interesuje się tylko religią i popkulturą. Pozwalam sobie pożyczyć tę etykietkę i zrobić z niej aparat metodologiczny dzisiejszego posta, zamieniając tylko tematykę popkulturową na wątki kobiece i uczuciowe. Cztery książki postfantastów, o których dziś zamierzam napisać, będę zatem analizować z perspektywy młodej kucharki. (Jakby mnie ktoś chciał posądzić o klasizm, to chciałabym nadmienić, że demograficznie od tej postaci dzielą mnie dosłownie milimetry.)


Albo inaczej – z perspektywy szczeżui. To taki rodzaj małża. Żyje sobie w wodach słodkich, a więc raczej mętne rzeczki czy bajorka, niż morskie czy oceaniczne prądy - stąd skojarzenie z moją perspektywą, bo piszę w fantastycznej niszy, w pewnym dystansie do Głównego Nurtu. Szczeżuja jest ponoć dość wrażliwa na warunki wodne, a zatem ma świadomość istnienia tego czegoś większego, co ją opływa – to odpowiednik wątków duchowych w mojej analizie. W siedliskach rzecznych natomiast małż ten chętnie skupia się w ławice – jest zatem widać również wyczulony na kwestie relacji międzyosobniczych.

Muszla szczeżui w jej naturalnym środowisku, tj. w bajorku.

Nim przejdę w końcu do sedna, usprawiedliwię się jeszcze, że metodologię młodej kucharki (lub też szczeżui) w badaniach literackich poniekąd propsowali najlepsi. T.S. Eliot w eseju, z którego ściągnęłam tytuł notki2, wymienia cechy, które powinien posiadać każdy dojrzały autor. Jest wśród nich powszechność podejmowanej tematyki – i tu Eliot jedzie po autorach zarówno oświeceniowych, jak i sobie współczesnych, że zaniechali głębokiego podejścia do tematyki religijnej i w ten sposób zamknęli się na solidny kawał ludzkiego doświadczenia. Inną pożądaną cechą u pisarza jest tzw. dojrzałość obyczaju, a tę, według Eliota, najlepiej widać w tym, w jaki sposób dany autor opisuje relacje damsko-męskie. Można zatem powiedzieć, że Eliot każe zwracać uwagę dokładnie na te rzeczy, na których ja się dzisiaj chcę skupiać, jupi.


Wspomniałam o Gnoju Kuczoka jako o modelowym przykładzie książki mainstreamowej, której nie miałabym ochoty czytać. Ale w sumie dlaczego, skoro mówi o czymś trudnym, uniwersalnym, i zawiera duży ładunek emocji? Przyłożenie testu młodej kucharki daje pewną hipotezę. Co taka postać mogłaby czuć przy lekturze Gnoju? Może odczułaby dysonans poznawczy pomiędzy współczuciem głównemu bohaterowi – cierpiącemu dziecku – a żalem do tzw. autora wpisanego w dzieło, który jej ulubione wątki po prostu neguje, ewentualnie przedstawia w sposób niekoniecznie zachwycający młode kucharki. Religia jest tu przedstawiona jako nic więcej, niż bzdura dla zwariowanych starszych panien i księży-oblechów, z której rozsądny człowiek, taki, jak główny bohater, oczywiście wyrasta. W kwestii romansu mamy wizję małżeństwa rodziców młodego K. jako siedliska wszelkiego zła, wspartą przeoryginalną obserwacją, że żarli się, ale się nie rozeszli, bo nie mieli na to siły. Dla kontrastu pojawia się przelotny romans wujka młodego K. z mężatką, przedstawiony jako przesympatyczna odskocznia od okrutnych norm społecznych, plus jeszcze trochę metaforyki pokazującej, że ludzie to w sumie w tej dziedzinie całkiem jak zwierzęta, i pomstowania na tradycyjny wzorzec męskości. Jeśli ktoś podziela tę wizję świata, może się ucieszyć, ale jakby tak chcieć to sproblematyzować, to nie bardzo jest co i trochę to wszystko wieje konwersacyjnym komunałem.


Przypadek to albo nie przypadek, w każdym razie w czterech książkach naszych postfantastów, o których dziś piszę, pól do problematyzacji tematów interesujących młodą kucharkę znalazłam z kolei bardzo dużo. Przyjrzyjmy się bliżej.


1. Wróżenie z wnętrzności Wita Szostaka, czyli moralitet


W zasadzie już o tej książce pisałam, ale nie z perspektywy młodej kucharki (tzn. zawsze w pewnej mierze piszę trochę z tej perspektywy, ale wtedy starałam się zachować pozory). Zatem jeśli chodzi o kwestie duchowe – jak juz pisałam, Wróżenie z wnętrzności to według mnie przypomnienie, że ten świat i wszystkie jego radości to marność nad marnościami: całe to piękno, całe wspaniałe życie porównywanych do bogów Mateusza i Marty okazuje się w końcu niczym innym, niż rozczarowaniem, odosobnieniem i nostalgią. 


Ta wizja świata podoba się młodej kucharce. Z jednej strony jest po średniowiecznemu pouczająca, zachęca, żeby zaglądać głębiej i nie skupiać się tylko na winie, przyprawach do mięsa i wyśmienitym towarzystwie. Z drugiej – w odróżnieniu od innych tego typu współczesnych, smutnych obrazków, rozczarowanie światem we Wróżeniu z wnętrzności nie wydaje się być ani rozpaczą, ani pewnością, że nic poza tymi doczesnymi rzeczami nie ma. 


W Jak być dobrym Nicka Hornby'ego, książce również traktującej o rozczarowaniu, na końcu mamy scenę, w której główna bohaterka, Katie, niby odnajduje szczęście, jednocząc się z mężem i dziećmi we wspólnym działaniu – podczas ulewy muszą naprawić rynnę, żeby woda nie lała się przez okno – ale w pewnym momencie Katie wygląda przez to okno i widzi, że jest za nim tylko pustka. We Wróżeniu z wnętrzności natomiast w samym finale zamiast pustki jest czekanie. I nieczynny dworzec, o którym (chyba?) nie jest powiedziane, że kiedyś nie zacznie znowu działać.


W książce Szostaka warstwa religijna bywa też napomknięta tu i ówdzie w sposób bezpośredni. Te fragmenty są jakieś takie naturalne, i ładne, i wzruszające: np. to, kiedy Błażej zapadł w swój dziwny stan i matka wzywała do niego różnych specjalistów, a wśród nich, w naturalny sposób, znaleźli się też duszpasterze. Albo kiedy pod koniec życia ojca Błażeja i Mateusza sprowadzono do pomocy starszą kobietę z pobliskiej wsi, która "pokazała, co robić i obiecała się modlić" (s. 231). Jest tego wszystkiego mało, ale zostało opisane tak, jakby było czymś w świecie tej książki całkowicie naturalnym – tak jak naturalne jest dla dziecka, które rodzice prowadzą za rączkę do kościoła i niewiele się ono nad tym wszystkim zastanawia, ale jest mu dobrze i bezpiecznie. Może młoda kucharka podczas lektury tych fragmentów mogłaby czuć sie podobnie – tak po dziecięcemu ululana tą wizją. 


I wiem, że wszyscy jesteśmy różni, ale żyjąc w tej kulturze, wielu z nas ma prawdopodobnie jakieś, przynajmniej jedno, wspomnienie związane z szeroko pojętym churchgoingiem czy wiarą w Boga w ogóle, które jest dobre, jasne, jakoś tam wzruszające – i z takimi właśnie wspomnieniami kojarzy mi się to, jak o religijności pisze Szostak. W ogóle zastanawiam się, czy siła utworów tego pisarza nie polega na tym, że są w nich momenty, które przypominają nam o rzeczach, o których w którymś momencie życia zapomnieliśmy, a które były właśnie bardzo dobre i szczęśliwe. Mój ulubiony tekst o Dumanowskim, popełniony niegdyś przez Tsiara z forum Drugiego Obiegu Fantastyki, też mówi o aktywowanym pod wpływem książki wspomnieniu. Być może podobna jest geneza siły Oberków do końca świata, ale żebym w to uwierzyła, ktoś musiałby mnie przekonać, że istnieje coś takiego, jak pamięć genetyczna.


Co do tematyki kobiecej i uczuciowej, to przy pierwszym czytaniu ten wątek we Wróżeniu z wnętrzności wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, ale po namyśle stwierdzam, że podobnie jak to vanitas vanitatis w wątku metafizycznym, też jest on bardzo konstruktywny i pouczający. Marta na początku drażniła mnie swoją idealnością, ale w sumie co złego jest w ideałach? W teologii istnieje coś takiego, jak gradualność – stopniowe dążenie niedoskonałego osobnika do ideału. Czemu nie można by zastosować tego i w sprawach bardziej przyziemnych? Co do Marty – młodej kucharce może być miło poczytać o kimś, kto nawet jak cały dzień robi w ogródku, to dalej jest ładny, a jego uregulowany zwyczajami tryb życia trzyma w harmonii egzystencję całej rodziny. Nawet jeśli samej się tak nie umie, to przecież często by się chciało, bo kto by nie pragnął sprawić ludziom dookoła trochę radości – na przykład, jak Marta, ładnym zewnętrzem, umiejętnością łagodzenia konfliktów albo wprowadzaniem ładu i harmonii. A jak się ma literackie wzorce, to pewnie jest to łatwiejsze zadanie, niż tak na oślep.

Dodatkowo, Marta jest osobą silną i jest twórczynią. Co prawda feministyczne status quo jest niby takie, że im silniejszą i bardziej osiągającą sukcesy się jest, tym lepiej, ale załóżmy, że nasza młoda kucharka należy do tych nieprzekonanych i łączenie przebojowości z kobiecością to dla niej jednak trochę godzenie wody z ogniem; załóżmy, że uważa ona, że tym rzeczom trudno jest ot tak, bez kompromisu, współegzystować. Jeśli tak, Wróżenie z wnętrzności daje jej przykład, jak taki kompromis może wyglądać. Marta jest żoną twórcy i sama również tworzy – ale znajduje sposób, żeby nie umniejszyć i nie poranić Mateusza swoją artystyczną drogą, spełniając się w tym, że "żyje" z malowania, i we wspieraniu działalności męża. 


Jeśli młoda kucharka nie jest przy tym jakąś wściekłą przeciwniczką emancypacji, może ją natomiast ucieszyć fakt, że kiedy Mateusz przestaje być twórcą, Marta nie przerywa swojej kariery i dalej nie ma w tej kwestii problemu. Jakiś czas temu wspominałam tu o Zeldzie Fitzgerald, której – prawdziwa – historia jest raczej nieszczęśliwym przykładem losu kobiety-ukochanej-twórczyni i w porównaniu z tym historia Marty z Wróżenia z wnętrzności ma działanie całkiem kojące. Kucharka, która ma dodatkowo skołatane nerwy apokaliptyczną wizją małżeństwa przedstawioną u Kuczoka, z powieści Szostaka dowiaduje się, że może jednak się da.

2. Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, czyli jakie to uniwersum?


Inna dusza to opowieść o bestialskim seryjnym mordercy mieszkającym w prowincjonalnej Bydgoszczy. Jeśli chodzi o kwestie duchowe, w tego typu książkach można się potencjalnie spodziewać problematyzacji pytania – skąd zło? Z Gnoju Kuczoka – też powieści o złu dziejącym się na prowincji – młoda kucharka mogła wywnioskować, że pochodzi ono oczywiście z człowieka i nie ma od niego ucieczki, oblepia człowieka jak specyfik umieszczony w tytule (główny bohater zaczyna nienawidzić tak samo jak ojciec i mówi, że nigdy nie uwolni się od wizji swojego rodzinnego domu).


W Innej duszy zewnętrzne wyjaśnienie pytania o zło również znajduje się w tytule – morderstwa popełnia niby jakaś wraża dusza, wstępująca w człowieka w chwili zbrodni. Jednak prawdę mówiąc, po całych stuleciach rozkminiania przez moralistów kwestii unde malum, to wyjaśnienie wydaje się to dość płytkie, ironiczne w tej płytkości (przecież nikt chyba w takie inne dusze nie wierzy) i generalnie ten motyw jest w książce chyba głównie po to, żeby fajnie się nazywała i żeby można było wrzucić fajny gadżet z obrotowymi oczami pod sufitem. Przy lekturze powieści Orbitowskiego młodej kucharce może nasunąć się natomiast jeszcze jedno metafizyczne pytanie, bardziej intrygujące, biorąc pod uwagę tematykę – skąd to całe, zawarte w tej książce, dobro?


Bo jest tak: wyobraźcie sobie opowieść o małomiasteczkowej społeczności, o ludziach o ograniczonych horyzontach, takim zbiorowisku Januszów, Grażyn, Sebixów i Andżeli. Wyobraźcie sobie ich twarze, kiedy idą na osiedlowy wiec z transparentami, albo kiedy uczestniczą w mszy z papieżem, który odwiedził akurat ich zapyziałe miasteczko. Te ich wszystkie zwyczaje, te śmieszności i prowincjonalizmy, te uprzedzenia, małe poglądziki, przepocone ciuchy, tandetne meblościanki. (Kuczok, na przykład, mocno sobie na takich typkach w Gnoju używał, choćby opisując przesiąknięte zaściankowością i dulszczyzną wujostwo głównego bohatera.)


Wyobraźcie sobie rodzinę z ojcem pijakiem, który po każdym epizodzie przyrzeka poprawę, a żona i syn dają się zrobić w konia i przyjmują go z powrotem. Albo stateczną rodzinkę nowobogackich, niechętną osobom spoza swojej klasy społecznej.


A teraz wyobraźcie sobie, że ta opowieść jest poprowadzona tak, że wszystkie te persony są przedstawione jako bardzo sympatyczne, godne zrozumienia i ciepłych uczuć i jakoś tam piękne, każda z osobna.


Trudno sobie taką narrację wyobrazić? A taka właśnie jest Inna dusza Orbitowskiego.


Na wiecu – czy raczej marszu przeciw przemocy po śmierci Darka – mamy rzeczywiście przeróżne małomiasteczkowe typki: idą "draby o płaskich twarzach, jakaś dzieciarnia, studenci, starzejące się matki i tłusty starzec, unoszący pod pachą ręcznie napisaną kronikę miasta" (s. 154). Są oni jednak opisani bez złośliwości, wręcz czule – narrator opisuje ich uczucia ("Każdy znał Darka. Każdy go lubił.") i używa zaimka "my". Obraz mszy z papieżem jest podobny – to nie pochylenie się z obrzydzeniem nad zdewociałą menażerią, ale trochę dziwny, a trochę rozczulający obraz modlącej się wspólnie ludzkiej układanki, dobrych i złych, młodocianych przekręciarzy ramię w ramię z przykładnymi mieszczanami, panem z monopolowego i miejscowym zboczeńcem.


Nowobogacka rodzinka to nie zestaw prześmiesznych indywiduów, współczesnych Dulskich, z których tylko boki zrywać, ale mikrokosmos złożony z młodej dziewczyny o nieliniowo pokręconej emocjonalności, faceta, który się emocjonalnie posypał po rodzinnej tragedii i jego żony, która musi go teraz dźwigać, no bo co zrobi, nie zostawi go takiego. Młoda kucharka nie mówi, że to źle albo dobrze, że tam Dulscy, a u Orbitowskiego mikrokosmos. Różnica polega na tym, że tamta wizja, wpierająca jej, że jest pewnie taka sama, jak ci Dulscy, może jej, być może, ponuro dać do myślenia, natomiast to, co jest u Orbitowskiego, jest po prostu wzruszające. Zwykło się chyba myśleć, że książki, które piętnują potencjalne wady czytelników, mają pewną wartość edukacyjną. Zastanawiam się, czy w tym wypadku wzruszenie nad ludzka rożnorodnością i poczciwością nie może przypadkiem zdziałać więcej na rzecz uczynienia odbiorcy lepszym człowiekiem.


Ten litościwy sposób opisu postaci pojawia się w Innej duszy nawet w odniesieniu do czarnych charakterów. Wesoły Fido, pedofil i szef meliny dilerów, ma w pewnym momencie monolog, w którym tłumaczy się ze swoich czynów, i robi to tak, że czytelnikowi może zrobić się go żal. W wypadku Jarka – mordercy – to pozytywne nastawienie ociera się wręcz o estetyzację zbrodni, kiedy np. narrator mówi o nim jako o pięknym zwierzęciu. Ten ton może się nie spodobać młodej kucharce. Ale znowu kiedy w innym momencie Jarek jest wizualizowany tak, jakby był świętym, może się jej nasunąć taka nadinterpretacja – a może to nie jest upiększanie zbrodniarza, a pokazanie, kim i on mógłby się stać, gdyby nie straszne rzeczy, które zdecydował się robić?


Najbardziej jednak zadziwia w Innej duszy obraz rodziny Krzyśka Hoppego. Pop-psychologia, zdrowy rozsądek i autor wewnętrzny Gnoju Kuczoka nie mieliby tu wątpliwości: ci bohaterowie to skończeni idioci. Czemu rodzice Krzyśka się nie rozwiodą, skoro jest źle, po co wybaczać, skoro pan Hoppe wraca do rodziny tylko po to, by znowu oszukiwać i psychicznie krzywdzić. Nikt normalny tak nie robi. 


Tymczasem, choć w rodzinie Hoppe pogwałcone są wszystkie reguły rozsądku i higieny psychicznej, w postępowaniu tych ludzi widać jakąś zadziwiającą nadwyżkę dobra, dobra, które pomimo ewidentnie obecnego zła – nałogu, kłamstwa, nędzy, kradzieży, złych myśli o sobie nawzajem – jakoś się nie zeruje. Kiedy matka po raz kolejny radośnie szykuje uroczystą kolację, bo ojciec łaskawie wrócił do jakiejś pracy, kiedy tenże ojciec w trochę żałosny, ale jednak emocjonalnie rozdzierający sposób próbuje odzyskać kontakt z synem po kolejnym ciągu, kiedy Krzysiek, choć zdarza mu się płakać ze złości i życzyć ojcu śmierci, przy każdej kolejnej okazji, kiedy ten potrzebuje pomocy, po prostu robi, co trzeba – taszczy do domu, myje, przebiera – a pod koniec książki podejmuje decyzję taką, jaką podejmuje, to można odnieść wrażenie, że to wszystko jest czymś więcej, niż naiwnością i toksycznymi więziami, że nawet jeśli świat tego nijak nie doceni, bo to takie niepsychologiczne, to to dobro musi gdzieś jakoś zostać zapisane i zachowane. Choć Inna dusza opowiada o rzeczach trudnych i strasznych, to można odnieść wrażenie, że dobra jest tu więcej. 


Jest to pewna przesłanka odnośnie do światotwórstwa w tej powieści. W jakiej mechanice działają ci bohaterowie? Mnie kojarzy się taka: w latach 90. Tischner napisał był tekst do świątecznego wydania "Poradnika Domowego", w którym stwierdził, że Boże Narodzenie ma nam pokazać, że zasadą świata jest miłość.* W domyśle – mimo wszystko, pomimo wszelkich okropności, które się na tym świecie dzieją. I wydaje mi się, że chociaż z czwórki dziś tu opisywanych autorów to Szostak jest backgroundowo tischnerystą, jednak to Inna dusza, pomimo okropieństw, które opisuje, jest napisana najbardziej w uniwersum Tischnera.


Jest może jeden wyjątek w tej łagodnej, pełnej wyrozumiałości wizji świata, którą przepojona jest Inna dusza i dotyczy ona drugiego ulubionego tematu młodej kucharki – kwestii kobiet (tematykę miłosną zostawiam, bo poza opisanym już obrazem małżeństwa Hoppe – przemocarnym, zwłaszcza w finale – nic innego nie przykuło mojej uwagi). A zatem - jeśli ktoś jest w Innej duszy opisany mniej miłosiernie – bardziej na zasadzie pamfletu, z obnażeniem śmiesznostek i ogólnie ludzkiej marności, to są to niektóre młode bohaterki kobiece. 


W trochę mniejszym stopniu dotyczy to przeintelektualizowanej, ale jednak sympatycznej Dagmary, czy też Beaty, siostry Darka – pustawej, ale jednak dość ambitnej i budzącej względną sympatię, bo narrator daje nam ją trochę poznać i zrozumieć jej emocje. Dużo okrutniejszej wiwisekcji są jednak poddane Ania i Magda – dwie dziewczyny, które Jarek spotyka nad morzem. Detale życia studentek-współlokatorek, z pustą, nieapetyczną lodówką czy kultem spontanu i tego, jak to fajnie poznawać nowych ludzi z ciekawymi historiami, są podane z niesamowitym drygiem obserwacyjnym, ale tak jak w wypadku pana Hoppe brzydka historia o brzydkiej postaci była podszyta czułością, tak tu pod pozornie niewinnym obrazkiem kryje się gryząca ironia. Czyta się i aż chce się źle myśleć o Ani – zapatrzonej w siebie panience z dobrego domu i Magdzie – dziewczynie, która przez fakt noszenia grunge'owego swetra i glanów jest i przez Jarka, i przez narratora w opisach zdeklasowana jako kobieta, a jej problemy psychiczne są przedstawione jako coś śmiesznawego i żałosnego. 


Młoda kucharka czyta i trochę ją te opisy bolą, bo z racji demografii widzi w tym wszystkim dużo z siebie i nie jest to ładny widok. Ale to boli tak ładnie, z klasą, tak, jak potrafi boleć opis w dobrej literaturze i generalnie każda niewygodna prawda. (Ten okrutny i trafny zarazem obraz bohaterek kobiecych jest jeszcze lepiej widoczny w Szczęśliwej ziemi, ale o tym napiszę, być może, innym razem.)

3. Drach Szczepana Twardocha, czyli odwrócony kerygmat


Pomimo drastycznych różnic tematycznych i estetycznych dzielących Dracha i Wróżenie z wnętrzności, w tematyce kobiecej i uczuciowej młoda kucharka widzi w obu książkach podobne rzeczy. Pierwsze podobieństwo to przemożna bohaterka żeńska – kobieta idealnie kobieca, która tę kobiecość ma zakodowaną w sposób wrodzony, organiczny, w tak idealny sposób, o jakim każda czytająca te książki młoda kucharka może tylko pomarzyć. Różnica jest taka, że cudowną Martą zapewne każdy chciałby być a bezwolną, okrutnie amoralną Caroline Ebersbach – przypuszczalnie nikt. Jednak i tak kucharce może się zrobić głupio, że nie jest, jak Caroline, czystym dzianiem się; może wręcz stwierdzić, że sam fakt, że siedzi, czyta Twardocha i ma rozkminy, zamiast się dziać, to jakieś takie niekobiece.


Drugie podobieństwo z Wróżeniem... to mitologizacja małżeństwa; w zasadzie mamy to również i w Innej duszy. U Szostaka dostajemy pouczający podręcznik dobrych manier we dwoje w wykonaniu Mateusza i Marty, u Orbitowskiego – niesamowitych państwa Hoppe i rodziców Darka, których historie pokazują, że może się popsuć wszystko i w środku, i dokoła, a i tak z samej idei pozostania razem w węźle będzie emanowało dziwne piękno. U Twardocha w zasadzie jest podobnie, jak u Orbitowskiego. Jest małżeństwo Josefa i Valeski, zawarte z rozsądku, pozbawione więzi, rozdarte zdradą i przez większość ich życia w praktyce niebyłe. I w zasadzie nie wiemy nic o tym, jaką ta relacja ma siłę, aż do ostatniego spotkania małżonków, kiedy prawie nadprzyrodzona intuicja każe Valesce wybiec do męża, choć z logicznego punktu widzenia nie ma prawa wiedzieć, że on tam jest, i choć czekają ją za to ohydne konsekwencje. Jak sobie pomyślę o historii życia często przywoływanego przez Twardocha Sándora Máraiego, o tym, jak (przynajmniej w warstwie deklaratywnej, w świetle swoich książek autobiograficznych) w ciągu życia odnosił się on nieraz do swojej żony Loli, a jak wstrząsająco (dla mnie – aż odstręczająco, młodym kucharkom ciężko jest pogodzić się z tym, że zdarzają się takie historie) ważna okazała się ich relacja małżeńska pod koniec ich życia, to się zastanawiam, czy historia małżeństwa Magnorów to nie jest przypadkiem jeszcze jedno nawiązanie Twardocha do Máraiego, tylko tym razem niewymienionego z nazwiska.


To są wątki uczuciowe w Drachu, a co do metafizycznych... W swojej recenzji Morfiny Ziuta3 wysnuł niegdyś pewną – niewesołą – teorię na temat zawartego w tej powieści porządku metafizycznego. Bardzo weszło mi to w głowę i chociaż Morfiny ostatecznie jeszcze nadal nie przeczytałam, wracała mi ta myśl przy innych czytanych "Twardochach". Co do Wiecznego Grunwaldu, przystałabym w sumie na podobnie mroczną diagnozę. Czytając Dracha, stwierdziłam, że chyba znowu będzie to samo, ale tym razem już zupełnie bezpośrednio: cytat na początku rozdziału III łopatologicznie pokazuje, że narratorem Dracha jest Lewiatan (nie jakiś przeciekawy, niedookreślony ktoś, mówiący sennym, ciepło-beznamiętnym głosem jak trędowaty król Jerozolimy z Królestwa niebieskiego Ridleya Scotta, jak sobie to – zafascynowana – wyobrażałam na początku). Później ten subtelny chwyt zostaje jeszcze poprawiony, gdy sam narrator stwierdza, że jest słowiańskim bogiem Zmejem, czyli niby tym złym, no ale wiecie, on tak naprawdę nie był taki zły, bo mamy postmodernizm i należy odwracać porządki i czytać against the grain, no sami wiecie, no.


Młoda kucharka mogłaby więc stwierdzić, że metafizyka Dracha to jakieś naiwne silenie się na mroczność; coś, co w sumie dobrze zna choćby z tekstów zespołów kindermetalowych z Bravo i nie ma tu dla niej nic nowego. Albo w drugą stronę: mogłaby się zacząć bać, że to jakaś demoniczna narracja namawiająca ją potencjalnie do złego i zagrażająca jej duszy.


Z tym, że przynajmniej mnie osobiście i subiektywnie, ta narracja do niczego nie wydaje się namawiać. Metafizyka Dracha jest skonstruowana tak, że dość głupio i niewygodnie byłoby w nią zacząć wierzyć czy odnosić do realnego życia. Dlaczego? Może to zbyt skromna narracja, właśnie wcale nie tak "totalna", jak grzmi reklama na okładce? Można wkręcać sobie metafizyczne jazdy na motywach monumentalnej narracji takiej, jak np. Władca pierścieni, ale jeśli będziecie próbowali zrobić to samo z małym światem, stworzonym dla opowiedzenia jakiejś skromnej, jednostkowej historii – bo ja wiem? na przykład ze światem wgrywanych narracji z opowiadania "Sztuka porozumienia" Anny Kańtoch? – znajomi zaczną na was prawdopodobnie dziwnie patrzeć.


A może ta mroczna metafizyka nie rzuca się – przynajmniej mnie – na duszę, bo jest falsyfikatem? Albo inaczej - odbiciem. Nie wiem, na ile Twardoch by się dzisiaj pod tym podpisał, ale w 2011r. na Polconie zadeklarował, że w swoich książkach stara się przekazać odwrócony kerygmat – przekonuje ludzi, jak ważne są wiara i nadzieja przez ukazanie mrocznej wizji życia bohaterów, którym tych wartości brakuje.4 (Popatrzyłam w Internet i najpierw wystraszyłam się, że jestem jedyną osobą na świecie, która używa tego sformułowania5 i mam coś z głową, ale nie, jest jeszcze tu). Nie wiem, czy ten odwrócony kerygmat pasuje do całej treści Dracha, ale mógłby skojarzyć się młodej kucharce przynajmniej z jednym momentem: kiedy Józef Magnor przebywa w kopalni i oswaja się z panującą tam ciemnością, wtapia się w nią i w niej jakby odnawia. Nie potrafi mi się to nijak skojarzyć z czymkolwiek diabolicznym, z jakimś doświadczeniem wdeptywania czy wtapiania się w zło. Natomiast jeśli by przekształcić ten obraz jak negatyw i zamiast ciemności postawić jasność, to otrzymujemy dość znaną kulturowo tęsknotę mistyków, żeby znaleźć się w czymś dobrym i jasnym, odpocząć w tym i trochę się w to wtopić. Tomasz Merton na odwyrtkę.


Drugie skojarzenie, jakie może nasunąć się młodej kucharce w związku z tą przyjazną czernią kopalni w Drachu, to uczucie, kiedy ktoś przez jakiś czas ma fobię przed ciemnością, ale później mu mija i zaczyna odkrywać na nowo przyjemność wyjścia późnym wieczorem na spacer i to, jaka ta ciemność robi się na nowo miła, aksamitna, i bezpieczna. (Wiem, że tak jest, bo tak kiedyś miałam.) No, a pozbywanie się lęków to przecież w naszej kulturze zdecydowanie domena jasnej, a nie ciemnej strony mocy i od strony racjonalnej, i duchowej: trudnią się tym zawodowo i lekarze, i egzorcyści.

Odwrócony kerygmat - wizualizacja w przestrzeni miejskiej. Odpowiednikiem tego, co pokazuje literatura, jest widok w kałuży.

4. Dygot Małeckiego, czyli następna antyhagiografia6


Ta książka też bardzo mi się podobała, ale podczas czytania miałam subiektywne wrażenie, że Małecki trochę mniej nowości potrząsa kwiatem, niż poprzedni trzej autorzy. Recenzenci zachwycali się, że Małecki jest trochę jak Myśliwski albo Tokarczuk, no i faktycznie, miałam wrażenie, że czytam coś bardziej podobnego do innych rzeczy, które znam z mainstreamu, niż do twórczości pozostałych postfantastów. Zaaplikowałam filtr młodej kucharki. Być może to przypadek, ale tym razem nie znalazłam nic szczególnie zachwycającego w tematyce uczuciowo-kobiecej: ot, ktoś tam się zakochał, ktoś się ożenił, ktoś kogoś zdradził. No, może to, że Emilia to dość fajna postać kobieca: pani ścisłowiec z osobliwym fizycznym utrudnieniem i z bogatym życiem emocjonalnym, które narrator bogato nam opisuje. Pozostałe wymienione rzeczy młoda kucharka może spokojnie znaleźć w dowolnym romansie, telenoweli albo rubryce "Historie prawdziwe" w jakimś czasopiśmie dla młodych kucharek, więc nie ma się czym ekscytować.


W tematyce religijnej jest więcej zachwytów. Na przykład taka sprawa: w fabule Dygotu kwestie związane z wiarą to albo mechaniczny rytualizm chętnie przypisywany prostym ludziom – bohaterowie wykonują jakieś praktyki, obchodzą święta, ale nie ma wiele o tym, jak to przeżywają osobiście – albo świadome odejście od religii, jakiego dokonał np. wujek Sebastiana. Mamy też jawny bunt przeciwko Absolutowi: w trudnej sytuacji życiowej Sebastian udaje się do kościoła i w wulgarny sposób wykłóca się z Bogiem, wypowiadając przy okazji pewien postulat.


Później ta tematyka już nie wraca, a sama trudna sytuacja schodzi na dalszy plan. Postępowanie Sebastiana wydaje się spójne z ogólnymi przekonaniami co bardziej sensownych bohaterów – upił się, to się na religię ponatrząsał, a tak poza tym to wiadomo, że nie ma co sobie tymi bredniami zawracać głowy. Tak jak nauczył Sebastiana wspomniany wcześniej wujek, nikt rozsądny w takie rzeczy nie wierzy.


I można by założyć, że Bóg nie odgrywa w tej narracji żadnej znaczącej roli. Z tym że jest taki mały szczegół – przypomnijcie sobie, co to była za trudna sytuacja, w której Sebastian postawił ultimatum Bogu podczas pijackiej sceny w kościele.


A teraz przypomnijcie sobie, jak się ta sytuacja – już po scenie w kościele i po jej zejściu na dalszy plan – rozwiązała, i jak bardzo to było logiczne z perspektywy, powiedzmy, nauk przyrodniczych i zwykłej logiki wydarzeń.


To pierwsza sprawa. Druga to opowiedziana w Dygocie historia księdza Kurzawy, który poszczuł parafian na Wiktora, oskarżając małego albinosa o nieszczęścia dotykające okolicę, a później robił jeszcze inne ohydne rzeczy.


Ksiądz Kurzawa, wikary z Osięcin, to postać historyczna. W rzeczywistości nie nazywał się Zdobysław, a Józef i po śmierci proboszcza nie miał za bardzo jak kogokolwiek szczuć, bo kiedy po proboszcza przyszli hitlerowcy, nie został w kuchni w samej bieliźnie, krojąc szynkę weselną, ale wywieziono ich tam i rozstrzelano obu. Ksiądz Józef podobno miał szansę uciec, ale zdecydował się zostać z proboszczem. W 1999r. obaj zostali wyniesieni na ołtarze jako błogosławieni.7


Jeśli młoda kucharka znała tę historię przed lekturą Dygotu, mogła poczuć dysonans poznawczy albo nawet rozżalenie. Bo – o ile nie ma żadnych dodatkowych faktów biograficznych w życiu ks. Kurzawy, o których kucharka nie wie – skąd ta złośliwość narratora, który młodo zmarłemu męczennikowi II wojny, w dodatku – według przekazu świadków – dobremu człowiekowi – pozwolił przeżyć, ale dopowiedział tak paskudny sequel biografii?


Chociaż, kto wie – może sobie pomyśleć kucharka – a może to nie jest żadna złośliwość, tylko przestroga przed tym, jakie paskudne rzeczy mogą stać się z nami, jeśli nie wykorzystamy swojego momentu w życiu. Na przykład jeśli kiedyś zdarzy się szansa, żeby czuwać przy kimś, kogo życie jest zagrożone i w dalszej perspektywie być może samemu zginąć i trafić do grona błogosławionych, ewentualnie jeszcze na witraż w kościele w jakiejś małej miejscowości, a my będziemy zamiast tego woleli zostać w kuchni i kroić szynkę weselną, odziani w samą bieliznę. Młoda kucharka, podniesiona na duchu tą interpretacją, doczytuje Dygot do końca i stwierdza, że to jednak bardzo fajna książka.

Podpis witrażu z prawdziwym ks. Kurzawą z kościoła w jakiejś małej miejscowości.

Podsumowanie


To są przykładowe zachwyty nad Wróżeniem z wnętrzności Szostaka, Inną duszą Orbitowskiego, Drachem Twardocha oraz Dygotem Małeckiego, jakie mogą spotkać młodą kucharkę, a jakich ta nieco rzadziej doznaje, czytając większość innych autorów z polskiego współczesnego mainstreamu – tu na przykładzie Wojciecha Kuczoka. 


Jak te zachwyty podsumować? Że nie tylko wyrafinowany libertyn, ale także czytelnik o nastawieniu mało transgresyjnym i bardziej tradycjonalistycznym znajdzie w książkach postfantastów coś bliskiego sobie i będzie się przy nich dobrze bawił, podczas gdy nie z każdą literaturą współczesną ma tyle szpasu? Albo może oczko bardziej optymistycznie – że Szostak, Orbitowski, Twardoch i Małecki trochę lepiej, niż niektórzy inni współcześni mainstreamowcy, oparli się tendencji ograniczania horyzontów, na które narzekał Eliot, dzięki czemu z ich utworów można wyciągnąć ciekawe wątki religijne? I że może też nieco lepiej, niż pokazuje średnia krajowa, wychodzi im eliotowska dojrzałość obyczajów, przez co zamiast prostego ucięcia tematu obyczajów stwierdzeniami typu "małżeństwo/archetypy związane z płcią to zło" mamy ciekawe problematyzacje tych tematów?


A może to wszystko jest tylko moją nadinterpretacją. Co gorsza, przedstawioną ze stronniczej i nacechowanej perspektywy młodej kucharki. Przypuszczam, że ta moja perspektywa wielu czytelnikom nic nie powiedziała, części wydała się niestrawna poglądowo albo w jakiś inny sposób krzywa. I w sumie ostrzegałam na początku, że nie potrafię udowodnić wyjątkowości tych autorów inaczej, niż w sposób bardzo subiektywny. Jak wtedy wspomniałam, mój ogląd tego, co jest wyjątkowe w twórczości postfantastów, jest równie ograniczony, jak pojęcie, jakie ma na temat tajników hydrologii siedząca w jakimś bajorku szczeżuja.


Z tym że szczeżuje mają jedną ciekawą właściwość: choć to bardzo proste organizmy, są niesamowicie wyczulone na jakość wody, w której się znajdują. Do tego stopnia, że używa się ich do biomonitoringu sieci wodociągów miejskich. Jeśli z wodą jest wszystko w porządku, szczeżuje otwierają muszle, jeśli nie – zamykają je, i na podstawie tego ostrzeżenia można uchronić przed skażoną wodą całe miasto.


Wydaje mi się, że podobnie jest z odbiorem czytelniczym. Może my, czytelnicy czytający potocznie i "dla siebie", nie potrafimy precyzyjnie nazwać zjawisk literackich, których świadkami bywamy. Myślę, że możemy jednak całkiem nieźle wyczuwać, że o coś tutaj chodzi, że być może zadziałał jakiś nowy literacki mikroprąd i w pewnym momencie napłynęła taka woda, która służy nam lepiej albo gorzej, niż ta, w której blechtaliśmy się dotąd.


Nie wiadomo mi o żadnej spójnej diagnozie literackiej, jeśli chodzi o twórczość postfantastów, ale widzę z żywych reakcji czytelniczych – i własnych, i tych wyrażanych przez innych odbiorców, że musieli oni chyba wnieść do książkosfery coś szczególnego. Wydaje mi się, na podstawie tych reakcji, że wielu czytelnikom okazali się w jakiś sposób po prostu bardzo potrzebni. O tych reakcjach, i ogólnie o odbiorze czytelniczym postfantastyki, opowiem w trzeciej, ostatniej notce.



Kuczok, Wojciech. 2003. Gnój. Warszawa: Wydawnictwo W.A.B.

Małecki, Jakub. 2015. Dygot. Kraków: SQN.

Orbitowski, Łukasz. 2015. Inna dusza. Warszawa: Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI.

Szostak, Wit. 2015. Wróżenie z wnętrzności. WarszawaL Powergraph.

Twardoch, Szczepan. 2014. Drach. Kraków: Wydawnictwo Literackie.

P.S. Dziękuję Moni za cudowną historyjkę o szczeżujach!



* Tischner, Józef. 1998. "Dobroć odważna i mądra", w: "Poradnik Domowy – Numer specjalny" 2/98.
1Powinno być Computertastatur, ale aliteracja...

2Eliot, Thomas Stearns. 1998 [1945]. "Kto to jest klasyk?" Przeł. Helena Pręczkowska. [W:] Kto to jest klasyk i inne eseje. Kraków: Znak, 64-86.

3"Ta powieść z dwuustą okładką", Ziuta się dziwi, 5 grudnia 2012 (http://ziutasiedziwi.blogspot.com/2012/12/ta-powiesc-z-dwuusta-okadka.html)

4 Spotkanie autorskie ze Szczepanem Twardochem, 26. Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki Polcon, Poznań, 27 sierpnia 2011r.

5"Regularnik Drugiej Ery", grudzień 2014, s. 13 (http://drugaera.org/wp-content/uploads/2014/12/Regularnik-grudzie%C5%84-2014.pdf).

6Po Fausterii Wojciecha Szydy.

7Cybertowicz, Jan. 2005. "Błogosławieni męczennicy". (http://osieciny.pl/?id=120)