poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Wyzwanie Hain #5: U.K. Le Guin, „Słowo >las< znaczy świat”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy

 
Wątek ważny nie tyle dla samej książki, co dla tego cyklu notek: wbrew tytułowi, Le Guin fatalnie opisuje w tej książce las.

Zanim sama przeczytałam „Słowo >las< znaczy świat”, nie mogłam się powstrzymać, by nie zerknąć mniej lub bardziej na to, co napisali o nim wyzwaniowi poprzednicy i doszłam do wniosku, że pewnie nie będzie co zbierać. Rusty i Ziuta raczej książkę zjechali, Pyza spróbowała obronić, ale sama dała przy tym do zrozumienia, że musi w tym celu iść trochę opłotkami. Tymczasem na mnie – uwaga, uwaga – książka zrobiła wrażenie. W zasadzie chyba największe spośród dotychczasowych wyzwaniowych lektur: nie tylko w porównaniu z pierwszymi trzema rozrywkowymi miniaturkami, ale nawet z ważną dla mnie, acz trochę zmęczoną czasem i kilkukrotną lekturą, „Lewą ręką ciemności”.


EMOCJE I HISTORIA

Przede wszystkim, trudno mi było przejść do porządku dziennego nad emocjonalną warstwą książki. Opis kontaktu między ziemskimi kolonistami i rdzennymi mieszkańcami planety Athshe, pełen wzajemnych aktów przemocy – walk, masowych mordów, gwałtów, pogardy – na początku dokonywanych i prowokowanych przez Ziemian, ale z czasem coraz bardziej obustronnych, był dla mnie po prostu wstrząsający. Zdaję sobie sprawę, że szczególnie dla osoby o dużej wrażliwości historycznej ta opowieść jest kolanem gniecionym przeniesieniem w Kosmos pewnych ziemskich sprawek, ale na mnie ten chwyt i tak wykonał swoją robotę. Dużo bardziej, niż np. aluzje do totalitaryzmu i obozów koncentracyjnych z „Lewej ręki ciemności”, gdzie opis życia Genly'ego jako więźnia takiego obozu, choć sam w sobie bardzo dramatyczny, jakoś dziwnie ginął, wpleciony jako epizod między rozbijaniem się po getheńskich salonach a epicką wędrówką przez lodowiec. W „Słowo >las<...” o okrucieństwie nie dało się już tak łatwo zapomnieć. Przynajmniej ja nie potrafiłam.


OBRAZ MĘSKOŚCI

Napisałam o osobach mających wrażliwość historyczną, bo muszę przyznać, że ja się nią tym razem zbytnio nie wykazałam – z aluzji do Wietnamu albo zdawałam sobie sprawę bardzo słabo, albo w ogóle zwróciłam uwagę na ten wątek dopiero przy późniejszych przeglądaniu metatekstów. Szczerze mówiąc, gdy je sobie w pełni uświadomiłam już po przeczytaniu, nabrałam lepszego mniemania o warstwie etycznej tej książki, niż miałam podczas lektury na bieżąco. Czytałam bowiem całkowicie prezentystycznie i spośród tematów etycznych najbardziej rzuciła mi się w oczy nie krytyka wojny, a tradycyjnego wzorca męskości – czy też w ogóle męskości jako takiej? – widoczna w tym, jak narrator obszedł się z postacią Davidsona. I podczas gdy pacyfistyczną metaforę Le Guin można oczywiście uznać za kolanem gniecioną – jak uczynili to Rusty i Ziuta – to dla mnie jest ona i tak subtelna, sprawiedliwa i słuszna w porównaniu z tym, co się dzieje w wątku płci kulturowej. 


Davidson jest tu nośnikiem wszelkiego zła – głupi jako dowódca, okrutny, krwawy i pełen pogardy jako kolonizator, poza tym był sprawcą bestialskiego gwałtu na żonie Selvera, w wyniku którego zmarła, zaś pozostałe kobiety traktował jak żywe mięso, którego jedynym celem jest spełnienie jego żądz. Przy tym w powieści regularnie (przynajmniej kilka razy, w tak krótkim tekście) powtarzane jest, jaki to on jest męski i jak to jego działaniami powoduje kulturowy etos mężczyzny, a zwłaszcza wpływ pewnej „męskiej” książki. Moim zdaniem to bardzo nieładne, to manipulacja ze strony autora wewnętrznego. Tym bardziej, że gdyby nie ta sztuczka z wbijaniem do głowy, że męskość równa się okrucieństwo i gwałt, czytelnik mógłby kompletnie nie wpaść na ten trop. 


Choćby dlatego, że w powieści mamy nie jednego, a trzech znaczących bohaterów męskich oprócz arcynegatywnego Davidsona jest arcypozytywny Ljubow i niejednoznaczny, acz mający budzić sympatię Selver. I gdyby nie fakt, że podmiot mówiący manipulacyjnie wpiera nam, że to Davidson jest pośród nich ty „męskim”, a o Ljubowie dodatkowo, bez pokrycia w książkowych faktach mówi, że jest zniewieściały, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że postać szalonego z rozpaczy po utracie ukochanej żony, brutalnego buntownika przejmującego władzę nad swoim ludem, albo też genialnego (jego odkrycia zmieniły przecież świat!), skupionego na swojej pracy i odważnego aż do śmierci naukowca, to nie są postaci przynajmniej tak samo stereotypowo męskie, jak obrzydliwy prymityw Davidson.


Przy tej okazji chciałabym, całkiem subiektywnie, wyrazić swoje oburzenie wątkiem „męskich książek”. Wyraził je już przede mną Ziuta, traktując jako karygodne uproszczenie przy tłumaczeniu motywów zbrodniczych czynów Davidsona. Mnie natomiast ten wątek po prostu subiektywnie zabolał. Uwielbiam teksty spolaryzowane pod względem płci, literackie rozkminy na temat kobiecej i męskiej duszy, mam też, z perspektywy czytelniczki-kobiety, szczególną słabość do tekstów określanych jako typowo „męskie” - nie w sensie natężenia scen przemocy i zbereźności, rzecz jasna, ale potencjalnych różnic w mindsecie moim i autora, nadziei na dowiedzenie się o świecie czegoś, czego, jako osoba myśląca bardziej „po kobiecemu” (wierzę w to rozróżnienie), być może mogłabym akurat nie dostrzec sama. Wyniki tego podejścia czytelniczego oceniam u siebie jako etycznie dobre i jak Urszula mi pisze, że takie rzeczy czytają tylko okrutnicy i tylko okrucieństwa mogą z takiej lektury wyniknąć, Sama Porcelana czuje się niemal niesprawiedliwie posądzona.


ZMYSŁY

Tak jak wspomniałam wcześniej, „Słowo >las< znaczy świat” było dla mnie dość wstrząsającą lekturą i w konfrontacji z tymi wszystkimi okrucieństwami jakoś dziwnie było mi kontynuować zabawy w tropienie polisensoryki i różnych sposobów spotykania Innego, które uskuteczniałam w poprzednich notkach wyzwania.


Co do polisensorycznych opisów, nie ma tu zresztą wiele do szukania. Zdziwiło mnie to. Zanim zaczęłam czytać, cieszyłam się na obietnicę zawartą w tytule – znając poprzednie, piękne przyrodniczo światy Ekumeny, spodziewałam się w tej części cyklu istnej eksplozji zieloności. 


Tymczasem, inaczej niż choćby w „Mieście złudzeń”, w tej powieści Le Guin jest kompletnie nieprzekonująca w opisie lasu. Przyroda Athshe, choć tak kluczowo ważna dla mieszkańców planety i tak ważna etycznie (wątek ekologiczny!), nie jest przedstawiona tak, by budzić naszą miłość czy zachwyt, by nas do czegoś w tej kwestii przekonać. Opisów jest w sumie niewiele i na mnie osobiście nie zrobiły wrażenia – przed oczami wyobraźni rysuje się jakaś plątanina roślin, czasem pada nazwa konkretnego gatunku drzewa albo negatywny komentarz na temat niszczycielskiej działalności człowieka – i tyle. O tym, że ten las jest piękny i ważny, dowiadujemy się tak, jak o „męskości” postępowania Davidsona – mamy to łopatologicznie powiedziane, a nie przekazane za pomocą literackich chwytów. Chociaż sama nie wiem, może zachwyty nad przyrodą byłyby w tej okrutnej historii czymś wręcz nietaktownym? Te nieliczne fragmenty, gdzie Le Guin pokazuje odrobinę tej cudownej polisensoryki, jakiej dużo było w poprzednich powieściach – np.:

Noc była pochmurna i czarna, wilgotna, ciepła, pachnąca wiosną.”
(s. 655)

Znowu zobaczył światło poprzecinane na czarno bliskimi i dalekimi pniami drzew, odległy, poruszający się blask.” (s. 659)

Miękkie światło pod wielkim drzewem komplikowały cienie” (s. 663)

Lepennon położył swoją długą dłoń na dłoni Selvera tak szybko i delikatnie, że Selver przyjął dotyk, jakby ta ręka nie była ręką obcego. Nad nimi drgały zielonozłote jesionowe liście.” (s. 664)

sprawiają dziwne wrażenie, było mi wręcz głupio się nimi zachwycić, na zasadzie – takie straszne rzeczy się dzieją, a ja się mam zachwycać jakąś grą świateł w koronach drzew?


Jako czytelniczka wrażliwa sensorycznie, muszę jednak docenić odwzorowany przez autorkę sposób postrzegania świata przez Athshean, wyraźnie odmienny od standardowego ludzkiego. Ciekawy był fragment opisujący to, co Selver widzi, idąc przez las. Athsheanin ewidentnie bardziej, niż przeciętny człowiek, skupia się na kolorach, przedmioty widzi w długich seriach i seriach ich przymiotów, często łączy pojęcia konkretne z abstrakcyjnymi, myśli przeciwieństwami i porównaniami:

W blask słoneczny, w blask gwiazd, wiatr, wodę zawsze wsuwał się jakiś liść i gałąź, pień i korzeń, to co cieniste, złożone. Pod gałęziami, wokół pni, nad korzeniami biegły wąskie ścieżki; nigdy nie prowadziły prosto, ale omijały każdą przeszkodę, poskręcane jak nerwy.” (s. 586)

Albo kiedy opowiada pobratymcom swoją tragiczną historię i słyszy w odpowiedzi: „To, co nam opowiadasz, jest bardzo czarne a droga wiedzie w dół.” (s. 589) Patrzę wstecz na swoje poprzednie notki o powieściach Le Guin i dochodzę do wniosku, że chyba często pisałam jak Athsheanka.


INNY”

Moja druga zabawa – ta z tropieniem sposobów spotkań z Innym i wyciąganiem praktycznych wniosków w odniesieniu do realnego życia – też wydała mi się w wypadku tej książki nie na miejscu. W tej narracji pojawiło się realne okrucieństwo, wobec którego głupio i obco było kontynuować dotychczasowe radosne teoretyzowanie. 


No dobrze, może ewentualnie jest w „Słowo >las< znaczy świat” jeden wątek, który dałoby się tak rozwinąć. Jest nim ewolucja w sposobie opisania Athshean. Na początku, gdy zetknęłam się z ich opisami – małych, porośniętych zielonym futrem ludzi o pustych oczach bez światła, wykazujących niezwykłą odporność – czy też obojętność – na ból i atakujących przeciwników przez unieruchomienie ich a następnie śpiewanie nad nimi osobliwej pieśni, poczułam ten sam dreszczyk dziwności, jaki towarzyszył mi przy opisach Gdemiarów w „Świecie Rocannona” albo przy odkrywaniu zniekształconych okruchów realnego świata w „Planecie wygnania” czy „Mieście złudzeń”. Później jednak, w miarę poznawania szczegółów athsheańskiej kultury i historii życia Selvera i jego rodaków, to uczucie przyjemnej dziwności całkowicie zniknęło, ustępując zwykłemu przejęciu tym, co dzieje się z bohaterami. Trochę kojarzy mi się to z mechanizmem, według którego może przebiegać zakochanie albo początek głębokiej przyjaźni – najpierw silne, przyjemne uczucie, potem zaś międzyludzka „komplikacja”, jeszcze bardziej wartościowa i skoncentrowana na długim człowieku, niż to początkowe miłe wrażenie. Może warto zapamiętać ten mechanizm i spróbować wdrożyć go przy spotkaniu z kimś, kogo uważamy za bardzo innego od nas?


SKOJARZENIA RELIGIJNE

Nie da się ukryć, że w tej książce dużo mi się kojarzyło. Są mówiące nazwiska, są staro- i nowotestamentowe tropy interpretacyjne (w tym oczywisty chrystologiczny, w wątku Ljubowa), jest sytuacja jednostki doświadczającego pewnego rodzaju objawienia. Gdyby „Słowo >las< znaczy świat” było całościowo dobrą książką, mogłaby z tego wyjść mocarna analogia. Niestety – tu zgadzam się z Ziutą – Le Guin zepsuła pewien dobry pomysł, również i na tej płaszczyźnie, i przez niedelikatność i jednostronność tej historii ewentualna analogia religijna wychodzi, koniec końców, dość niezręcznie. Niech więc poleży trochę. Może wrócę do niej przy okazji haińskiej martyrologii.




Le Guin, Ursula K. 2015 [1972]. Słowo „las” znaczy świat [The word for world is forest]. Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz, 571-665. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.

środa, 5 kwietnia 2017

Wyzwanie Hain #4: U.K. Le Guin, „Lewa ręka ciemności”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy
 
"Wychodzimy z zimy trochę bladzi/ Trochę jakby z zaspy zamyślenia." 
Od mojej pierwszej wizyty na Zimie jej krajobraz stopniał i zmalał, ale za to wykwitły niezauważone wcześniej wątki.


Jestem dziko przywiązana do tej książki. W sumie nic oryginalnego – "Lewa ręka ciemności" to klasyk SF jak się patrzy, a i na naszym wyzwaniowym poletku – jak dotąd u Rusty, Ziuty i Pyzy – ewidentnie wzbudziła mnóstwo pozytywnych emocji. Ale wiadomo, moja historia jest dla mnie najmojsza, więc wywnętrzę się pokrótce.


Pierwszy raz trafiłam na "Lewą rękę ciemności" na samym początku mojej fascynacji fantastyką. Byłam w liceum, dopiero co dostałam solidnie w głowę lekturą "Władcy pierścieni" i przepełniała mnie determinacja, by szukać książek, w których znajdę to, co tak zachwyciło mnie u Tolkiena: wzniosłe, posępne plenery do "wyobrażania sobie" i duchowe drugie dno.


Kiedy wypatrzyłam w bibliotece "Lewą rękę...", przeczytałam w blurbie, że to historia o planecie, na której panuje prawie wieczna zima, a później przypadkowo otworzyłam książkę i trafiłam na fragment: "Gdyby udowodniono, że Boga nie ma, nie byłoby religii. Ani handdary, ani jomeszu, ani bogów ogniska, nic. Ale gdyby udowodniono, że Bóg jest, religii nie byłoby również..." (s. 419), stwierdziłam, że to jest dokładnie to, czego szukam. I było. Krajobrazy towarzyszące przeprawie Genly'ego i Therema przez lodowiec do tego stopnia mnie pochłonęły, że przyćmiły wspomnienia samej głównej intrygi w powieści. Co do warstwy duchowej, mocno przeżyłam wątek tkacza Faxe'a. Dodatkowo, bardzo zarezonował mi sposób przedstawienia przyjaźni Genly'ego i Therema (w czasach nastoletnich straszliwie wzruszały mnie bromanse). Przez długie lata wspominałam tę książkę Le Guin jako jedną z bardziej estetycznie i uczuciowo poruszających rzeczy, jakie miałam okazję czytać.


Drugi raz czytałam "Lewą rękę..." jakieś dwa-trzy lata temu, na spotkanie dyskusyjne. Może wskutek pośpiechu, a może przez to, że w międzyczasie się zmieniłam, to podejście było nieporównywalnie bledsze. Nie potrafiłam aż tak plastycznie i wzniośle wyobrazić sobie krajobrazów, które zachwyciły mnie przy pierwszym podejściu. Skupiłam się z kolei bardziej na głównym wątku i z pewnym zaskoczeniem (ain't I the master of the obvious?) odkryłam, że powieść, w której w czasach licealnych widziałam głównie wspaniałe opisy przyrody i wziosłe zdania, jest w istocie przeze wszystkim historią polityczną, dworską, skupiającą się na jakichś intrygach, aliansach i skonfliktowanych interesach, a przy tym niosącą ten słynny, genderowo nacechowany, przekaz społeczny. I niespecjalnie mnie to wszystko zachwyciło. Nadal bardzo podobał mi się natomiast temat więzi Genly'ego i Therema – tym razem już nie jako łzawy bromans, ale jako przykład bezinteresownej wzajemnej dobroci, potrafiącej przekroczyć nie tylko konwenanse i wzgląd na własne dobro, ale nawet wskazania racjonalnego umysłu.


Przy okazji wyzwania przeczytałam książkę po raz trzeci. I muszę powiedzieć, że choć nie wrócił mi szczenięcy zachwyt z czasów licealnych, to sporo wrażeń odżyło. W zasadzie wątki, które tym razem szczególnie zapadły mi w pamięć, to mieszanka "ważnych tematów" i z pierwszej, i z drugiej lektury. Zarazem, są to w większości rzeczy, na które zwracałam uwagę również w książkach Le Guin będących poprzednimi etapami Wyzwania. A zatem po kolei: zmysłowy odbiór i piękno, tematyka społeczna, przemyślenia religijne oraz kwestie polityczne. I mała refleksja na temat fantastycznego światotwórstwa na deser.

Choć początek tego roku mieliśmy okazję przywitać w samym środku zimowej bajki, wspomnienia z reala nie przyćmiły mi jednak do końca piękna tego, co opisuje Le Guin.

ZMYSŁY

W "Świecie Rocannona" zaciekawiły mnie opisy dotyczące temperatury, w "Mieście złudzeń" – światła i ciemności. W "Lewej ręce ciemności" jest i to, i to, a przy okazji zauważyłam, że najbardziej działają na moją wyobraźnię opisy, w których ciepło i zimno albo światło i ciemność występują w kontraście. Tak jak w otwierającej książkę scenie ceremonii wmurowania zwornika bramy – ciemne wieże i deszczowe chmury kontrastują z blaskiem złota, żółtymi proporcami i światłem słońca wyglądającego na chwilę zza chmur, a parne gorąco tego jednego dnia – ze zwyczajnym klimatem planety Gethen, gdzie przez większą część roku trwają mrozy. Zastanawiam się, na ile abstrakcyjne te odczucia są dla reszty świata, ale na moją wyobraźnię te opisy u Le Guin podziałały jak umysłowy odpowiednik orzeźwiającego, naprzemiennie gorącego i zimnego prysznica.


Ale to nie jedyne opisy w "Lewej ręce ciemności", które jakoś tam mnie zachwyciły. Czytając tym razem, jeszcze bardziej, niż na pełnych the sublime, rzeczywiście trochę tolkienowskich opisach wędrówki przez lodowiec, skupiłam się na obrazach przyrody i miejsc zamieszkania ludzi w początkowej części książki. Są mniej monumentalne, ale mają siłę innego rodzaju. Przykładem taki obrazek z wizyty Genly'ego w stanicy Otherhord: "Wszedłem z Gossem w chłodny cień lasu. Wąska ścieżka często zmieniała kierunek, wspinając się na zbocze i znów schodząc w dół. Co jakiś czas przy ścieżce albo głębiej wśród potężnych pni hemmenów stały chatki w kolorze lasu. Wszystko było czerwone i brązowe, wilgotne, nieruchome, żywiczne, mroczne. Z jednej chatki dobiegł nas cichy, słodki świergot karhidyjskiego fletu. Goss szedł kilka metrów przede mną lekkim, szybkim krokiem, z jakimś dziewczęcym wdziękiem. Nagle jego biała koszula zalśniła i wyszedłem w ślad za nim z cienia w pełne słońce na rozległej zielonej polanie". (s. 410) Na czym polega ta siła? Wydaje mi się, że po pierwsze na opisaniu wrażeń z kilku zmysłów naraz – mamy tu światło, kolor, temperaturę, wrażenia dotykowe, dźwięk, zapach itp. – a po drugie na tym, że jak już sobie to wszystko wyobrazić, to okazuje się po prostu bardzo piękne. Przy pierwszej lekturze bardziej skupiałam się widać na the sublime a teraz – na the beautiful

WĄTKI SPOŁECZNE 

W "Lewej ręce ciemności" po raz pierwszy w haińskiej serii w końcu pojawia się, tak wypatrywana przeze mnie już w poprzednich książkach, mocniej sproblematyzowana kwestia społeczna – tu jest to problem płci kulturowej i losu osoby, która odstaje od normy płciowej danej społeczności. Uznałam za osobiście pożyteczne to ćwiczenie myślowe, które serwuje nam Le Guin, każąc, z naszą ziemską "normalnością" i poczuciem słuszności swoich płciowych racji, wczuć się w sytuację osoby uznawanej przez społeczność za "zboczeńca". Dobrze działa na wyobraźnię miłosierdzia, czy jak to tam mówią. Inny lekturowy pożytek, jaki tym razem wyciągnęłam z "Lewej ręki ciemności", to morały płynące ze słodko mizoginicznych komentarzy głównego bohatera/narratora na temat "babskiej" nieszczerości i niekonkretności Getheńczyków. Mówię serio. Lubię ten rodzaj literackiej mizoginii, który, nie posuwając się do pogardy, po oświeceniowemu piętnuje wady kojarzone z moją grupą płciową. Motywuje mnie do pracy nad sobą.

RELIGIA

W dyskusji pod poprzednim postem z Wyzwania, Rusty zainspirowała mnie do pogrzebania głębiej w religijnych nawiązaniach w powieściach Hain. Wpis hagiograficzny będzie później, natomiast teraz tylko parę luźnych obserwacji. Zaciekawiła mnie np. motywacja dla rozszerzenia Ekumeny, jaką Genly podaje królowi Karhidu podczas audiencji: "Korzyści materialne. Rozszerzenie wiedzy. Wzrost intensywności i złożoności pola rozumnego życia. Wzbogacenie harmonii i przysporzenie chwały Bogu. Ciekawość. Przygoda. Przyjemność." (s. 394) Oprócz wszelkich pozostałych cudowności, jakie niesie w sobie ta deklaracja, interesujące, że wydaje się ona sugerować, że i sam mówiący, i społeczność, która go przysłała, to osoby wierzące w Boga. Ponieważ w książce nie ma wzmianek o jakichś teologicznych rozważaniach czy problemach ze strony Genly'ego, natomiast w tym fragmencie odniesienie do Boga jest podane jako coś oczywistego, można mieć wrażenie, że i on, i jego bracia w wierze z Ekumeny, mają wiarę w Boga, która jest prosta, intuicyjna, "domowa" – ale widać silna, skoro to jedna z pierwszych rzeczy, o której Genly opowiada nieznajomemu. (Kojarzy mi się to z obrazem religijności we "Wróżeniu z wnętrzności" Szostaka.) Z drugiej strony, niepokojąco brzmi komentarz Genly'ego na temat osobowości komisarza Szusgisa: "Typ wspólny dla całej ludzkości. Spotkałem do na Ziemi, na Hain i na Ollul. Spodziewam się spotkać go w piekle." (s. 451) Być może to niezręczność językowa ze strony Urszuli lub tłumacza, ale jeśli nie, to dlaczego Genly uważa, że miałby trafić do piekła?


Z innych przemyśleń religijnych – bardzo zbieżny z moimi obserwacjami z realu jest obraz życia monastycznego odmalowany na przykładzie codzienności w stanicy Otherhord, natomiast jaskrawo z nimi sprzeczny – obraz przeżycia religijnego i tego, jakie motywacje mu towarzyszą. Chodzi mi o rytuał udzielania przepowiedni. Albo Urszula chciała specjalnie pokazać mechanizm duchowy egzotyczny w stosunku do tego, co mamy w religiach na Ziemi, albo wzorowała się na systemach religijnych, na których ja się nie znam, albo, jako autorka deklarująca niewiarę, nie wie o religii czegoś, co może wiedzieć wierzący czytelnik.


I jeszcze kwestia etyki seksualnej w przyjaźni Genly'ego i Estravena i pytanie, dlaczego się ze sobą nie przespali, gdy Estraven w kemmerze nabrał cech kobiecych. Rusty w swojej notce wysunęła ciekawą tezę, że być może to dlatego, że Genly ma skłonności homoseksualne. Czytałam "Lewą rękę ciemności", sugerując się tą tezą, ale w pewnym momencie protagonista jasno mówi, że odstręcza go nie kobiecość, a płynna tożsamość płciowa Getheńczyków i sugeruje, że miłość to tylko z kobietą a przyjaźń – tylko z mężczyzną. (s. 512-513) Dlatego mnie wydaje się, że przyczyna ich wstrzemięźliwości jest raczej zbliżona do powodu, dla którego chrześcijaństwo zaleca wstrzemięźliwość przedmałżeńską. I tu, i tu punktem wyjściowym jest teza, że miłość fizyczna może zakłócić pozostałe, bardziej zniuansowane obszary bliskości. Chrześcijaństwo stosuje tu środki bezpieczeństwa "do czasu" na zasadzie – OK, róbcie to i owszem, ale najpierw dobrze poznajcie się w innych dziedzinach i upewnijcie, że to właśnie z tą osobą chcecie przeżyć całkowitą bliskość. Genly, nawiązując bliskość z Estravenem, poznał go w tych wszystkich pozostałych dziedzinach, ale gdy pojawiła się kwestia fizyczności, uznał, że Getheńczyk jest jednak zbyt obcy – i uczciwie zatrzymał się na tym etapie.

POLITYKA

Co do polityki, to tylko jedna uwaga. Choć w życiu pozaliterackim jestem potworną polityczną malkontentką i prawie nic mi się w tej dziedzinie nie podoba, to podczas lektury "Lewej ręki..." zakochałam się za zabój w koncepcji Ekumeny. Naprawdę, gdyby Haińczycy startowali w wyborach, w których byłabym uprawniona do głosowania, popierałabym ich projekt jak w dym. Ta ich deklaracja celów (wspomniana wcześniej), zawierająca wszystko, co dla mnie w życiu społecznym ważne. Ta spokojna, niemal leniwa, dobroć i namysł we wszelkich politycznych działaniach. To poszanowanie dobrowolności i metody propagandy rodem z chrześcijaństwa celtyckiego z czasów wczesnego średniowiecza. Ten brak negatywnych aspektów przywiązania do własnej grupy narodowej (szowinizmu, agresji), a jednocześnie bardzo widoczne aspekty pozytywne (społeczny aktywizm, poświęcenie aż do ofiary z życia). Naprawdę nie wiem, czego Urszula dodała do tej książki, ale kiedy ważyły się losy przystąpienia Gethen do wspólnoty, choć czytałam to trzeci raz z rzędu, byłam rozemocjonowana jak na meczu piłkarskim: oby tylko się im udało...

ŚWIATOTWÓRSTWO I JĘZYK

I na końcu uwagi o światotwórstwie. Po pierwsze – uwielbiam fantastyczne uniwersa tworzone z przekonaniem, a świat "Lewej ręki ciemności" jest pod tym względem jednym z najlepszych, jakie znam. Zastanawiam się, co każe mi tak myśleć i chyba chodzi o ironię. Le Guin opisała prawidła rządzące Gethen i jej mieszkańcami z taką mocą, że mogła sobie pozwolić na umieszczenie w tekście ironicznych uwag pod ich adresem, nie rozwalając tego, co stworzyła – chociażby podsumowując zachowanie kochanków w kemmerze ironicznym stwierdzeniem "Wiosna na Zimie" (s. 379), albo każąc Genly'emu zataić obecność haińskiego satelity na orbicie, by, jak sam ironicznie podsumowuje, Getheńczycy nie pomyśleli, że ich niebo jest pełne jego żelastwa. (s. 465) Kundera pisał gdzieś kiedyś, że śmiejemy się zazwyczaj z rzeczy, które są mocno osadzone i poważne – chociażby z sacrum. Skoro Le Guin sama nabija się z własnego uniwersum, a ono to wytrzymuje, to niechybny znak, że jest zrobione z solidnego materiału.


Po drugie, definicja science fiction, jaką Le Guin podaje na końcu wstępu do "Lewej ręki ciemności", też jest moją, jak dotąd, ulubioną. Autorka pisze mianowicie, że science fiction jest metaforą – jak każdy inny rodzaj fikcji zresztą, science fiction jest tu nowatorskie tylko o tyle, że ma pewne nowe środki wyrazu, przeważnie zaczerpnięte z różnych nauk. Bardzo mi się to podoba. Lubię metaforę. Jest ważną rzeczą językoznawczo (jak ktoś nie miał okazji obczaić tematu, polecam książkę "Metafory w naszym życiu" Lakoffa i Johnsona – zobaczycie, że one są wszędzie!) i filozoficznie (nie pamiętam, kto to powiedział, że metafory, łącząc ze sobą dwa pozornie niezwiązane pojęcia, przywracają światu kawałek utraconej jedności. Albo jakoś tak.). Jest mi miło, że science fiction, które bardzo lubię, jest metaforą, a tym samym, jak się okazuje, czymś ważnym. A czego metaforą? Ursula pisze, że nie wie. I to też mi się bardzo podoba.


Po ostatnie, również we wstępie, Le Guin pisze, że w odbiorze tekstu, oprócz warstwy znaczeniowej, ważna jest też warstwa dźwiękowa, melodia. Jej zdaniem "znaczenie może być lepiej odebrane przez wrażliwe ucho, nawet jeżeli jest czytane po cichu, niż przez wrażliwy intelekt". (s. 370) Jako czytelniczka, która może tekstu nawet i nie rozumieć, ale jak ładnie brzmi, to i tak jej się podoba (też pisałam o tym w recenzji "Wróżenia z wnętrzności") po raz kolejny czuję się przeszczęśliwa. Nareszcie ktoś mnie rozumie.


I to już naprawdę koniec. Jak się komuś wpis nie podobał, to może zrobić notatkę myślową, żeby na przyszłość odwodzić mnie od pisania o książkach, które naprawdę uwielbiam, takich z prywatnej pierwszej dwudziestki. Sami widzicie, co się później dzieje.



Le Guin, Ursula K. 2015 [1969]. Lewa ręka ciemności [The left hand of darkness]. Przełożył Lech Jęczmyk, 363-569. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.