Ostatnia, bardzo spóźniona
notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytaliśmy powieści
U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's
Guide to the Galaxy.
Znając
piękne założenia Ekumeny zaszczepiane na Alterrze czy Gethen, można dojść do wniosku, że ich ideowe początki
wyglądały tanio.
|
Tekst zawiera wybiórcze, lecz dotkliwe spoilery.
Jeśli
chodzi o Wydziedziczonych, a
w zasadzie również o Słowo „las” znaczy świat,
muszę się przyznać do czytelniczego niedopatrzenia. Mianowicie,
ponieważ umknęło mi jakoś następstwo czasowe wdrażania
technologii ansibla, założyłam naiwnie, że powieści haińskie w
wydaniu Prószyńskiego są ułożone chronologicznie – i tak je
też interpretowałam. Dopiero wpis Rusty
uświadomił mi, że Wydziedziczeni to
nie ostatnia, a pierwsza z sześciu historii, a późniejszy
konwentykiel z Ziutą
pozwolił mi uporządkować tomy chronologicznie: od Wydziedziczonych
(gdzie ansibl zostaje
wynaleziony), poprzez Słowo... (gdzie
zaczyna być wdrażany), aż po ułożone już po kolei Świat Rocannona, Planetę wygnania, Miasto złudzeń i finalną w tomie
Lewą rękę ciemności.
W
sumie aż żałuję, bo interpretacja traktująca
Wydziedziczonych jako
zwieńczenie fragmentu cyklu wydanego przez Prószyńskiego wyszła
mi całkiem spójnie. Ale cóż, fakty są faktami, a ponowne
przejrzenie tomu tylko je potwierdziły. Przejdźmy zatem do
ostatecznych, zrewidowanych obserwacji na temat najwcześniejszego z
opisywanych dotychczas elementów haińskiej historii.
Wydziedziczeni
to tekst nieporównywalnie dłuższy od pięciu pozostałych powieści
z tomu. Można więc zastanowić się – czego
jest tu więcej, niż w innych powieściach haińskich,
co zostało szerzej potraktowane, ładniej dopowiedziane? Pytanie tym
bardziej ważkie, że przy omawianiu poprzednich książek, zarówno
z mojej strony, jak i ze strony pozostałych uczestników wyzwania
nieraz padały zarzuty, że szkoda, że to nierozwinięte, tamto nie
wybrzmiało, że w tym temacie książka za krótka, żeby wyczerpać
temat, a w tamtym to już w ogóle lepiej by pozostała opowiadaniem,
bo takie sto stron na krzyż to ani powieść, ani krótka forma.
SATELITARNY DR HOUSE
Na
pewno dużo więcej,
niż we wcześniej opisywanych powieściach mamy
psychologii. Choć
wszyscy co bardziej znaczący bohaterowie Wydziedziczonych
wydają się opisani bardziej pieczołowicie, niż albo kartonowe,
albo opisane wycinkowo postaci z poprzednich powieści, ten pietyzm
widać szczególnie w sposobie nakreślenia osobowości głównego
bohatera – Szeveka,
wybitnie twórczego naukowca pochodzącego z peryferyjnego satelity o
nazwie Anarres. Na kilkuset stronach Wydziedziczonych
znajduje się miejsce na jego
kompletną, przedstawioną w retrospektywnych migawkach niemal rok po
roku, biografię, z której można nie tylko wywnioskować, dlaczego
jest taki, jaki jest i dlaczego odegrał akurat taką rolę w
powieści, ale także dowiedzieć się o jego poszczególnych
doświadczeniach, przeżyciach, uczuciach, o tym, w jakiej scenerii
poznał swoją pierwszą miłość i co sobie myślał, jadąc z
jednego miejsca zamieszkania do drugiego. Wyłania się z tego bardzo
jednostkowy obraz skomplikowanego człowieka:
zamkniętego w sobie, ale jednak obdarzonego zdolnością zjednywania
sobie ludzi i niepozbawionego uczuć; wychowanego bardzo liberalnie,
ale posiadającego, niejako wbudowane, bo w żaden sposób
niewymuszone przez społeczeństwo, wysokie ideały związane z
wiernością, romantyczną miłością i odpowiedzialnością wobec
najbliższych.
Po
co się ten obraz wyłania? Może dla samej przyjemności tekstu:
czytelnik, zwłaszcza
gustujący w bohaterach o takiej właśnie osobowości, ma Szeveka
polubić i wraz z
narratorem cieszyć się, że może poznać tyle szczegółów z jego
życia. Wydaje mi się, że ten argument może działać nawet lepiej
w naszej dekadzie, niż w czasie powstania tej powieści – od kilku
lat mamy przecież, najbardziej chyba widoczną w serialach od czasów
bodaj Doktora House'a,
modę na bohaterów neurotycznych, nie do końca przystosowanych,
zafiksowanych na swojej dziedzinie – takich z psychologicznym
twistem. A Szevek właśnie taki jest.
A
może to, że Szevek jest opisany tak dokładnie, to wskazówka
interpretacyjna. Na przykład taka, że jest dla całego cyklu
haińskiego bardzo ważny i należy
wszystkie pozostałe książki interpretować przez pryzmat jego
biografii. Bo przecież
rzeczywiście – chociaż prowincjusz, kunktator i odludek, to w
pewnym momencie to od niego wszystko zaczyna zależeć, prawda?
JAK BĘDZIE W KOSMICZNYM DEMOLUDZIE, CZYLI PETECKI Z BERKELEY
Druga
sprawa, na którą Le Guin poświęciła dużo więcej miejsca, niż
w poprzednich książkach o Hain, to ustrój
i kultura opisywanej społeczności. A w zasadzie dwóch
społeczności. Mamy
tu wspomnianą Anarres, ojczyznę Szeveka
– kolonię założoną na pustynnym księżycu pewnej peryferyjnej
planety przez wyznawców nauk niejakiej Odo i według tejże nauki –
zasadzającej się na równości klasowej, materializmie, kulcie
satysfakcjonującej pracy, zniesieniu własności prywatnej oraz
swobodzie obyczajowej – funkcjonującą. I
mamy Urras – rdzenną
planetę, z której buntownicy-Odonianie uciekli, a której ustrój
jest diametralnie inny – prywatny kapitał ma się dobrze,
powodując drastyczne różnice w statusie materialnym mieszkańców
(przynajmniej na pozór – w miarę posuwania się akcji do przodu,
pogląd ten ulega rewizji), a w kwestii obyczajów
skonwencjonalizowana religia przeplata się z seksualnym rozpasaniem,
panuje też bardzo tradycyjny podział ról płciowych, choć warto
zauważyć, że kobiety, choć marginalizowane w życiu publicznym, w
sferze prywatnej są traktowane z szacunkiem i absolutnie nie
sprawiają wrażenia żyjących w deprywacji.
Wśród
czytelników fantastyki daje się czasami słyszeć narzekania na to,
że w tej czy innej książce jest za dużo opisów miejsc czy
postaci, przeciążenie jakimś tematem (walką, miłością,
religią), czy też nadmiar nieodpowiadającego danemu czytelnikowi
humoru. Nie spotkałam się natomiast z sytuacją, by ktoś narzekał,
że w jakiejś powieści spekulatywnej dostarczono mu zbyt dobrze i
pieczołowicie opisany świat. Pisząc o Wydziedziczonych,
nie będę więc na to narzekać i ja – cóż
przyjemniejszego od poznawania uniwersum, w którym wiemy dokładnie,
co i jak funkcjonuje i w
teorii – dzięki bezpośrednim opisom politologicznym czy
socjologicznym – i w praktyce, dzięki licznym scenkom rodzajowym z
życia mieszkańców. Le Guin wykonała w kwestii światotwórstwa
kawał porządnej roboty i pod tym względem te setki stron
absolutnie nie poszły na marne.
Chciałabym
się jednak, w kwestii opisywania społeczeństw w Wydziedziczonych,
przyczepić do jednej rzeczy. Nietrudno zauważyć, że kultura
Anarres jest opisywana jako utopia
i jako taka traktowana zarówno przez rozkochanych w niej
mieszkańców, niechętnie, ale jednak chyba za nią tęskniących co
sensowniejszych Urrasyjczyków, a w końcu również przez
zachwyconych sposobem jej działania wysłanników Ekumeny, którzy
zresztą wyrażają chęć nauczenia się i przejęcia
anarresyjskiego wsposobu życia. I tu widzę zasadniczy problem.
Le
Guin w oryginale zastrzegła, że ta powieść to Dwuznaczna
utopia. I rzeczywiście, trudno
oczekiwać, że czytelnik przyklaśnie tezie, że na Anarres jest
cudownie. Szczególnie czytelnik
wywodzący się z kultury, która doświadczyła okołoradzieckiego
socjalizmu – bo to,
czego dowiadujemy się o zasiedlonym przez rewolucjonistów
satelicie, mocno przypomina nieco zmodyfikowaną i psychologicznie
ucukrowaną wersję życia w krajach demokracji ludowej. Pomimo
entuzjastycznego podejścia narratora i bohaterów do tego, jak to na
Anarres wspaniale się pracuje i współpracuje, czy też jak to
dzięki prostemu zabiegowi wprowadzenia wolności i dowolności
obyczajowej niemal zlikwidowano problem gwałtów i zniesiono
seksualny proletariat, czytelnikowi, który czyta o tajemniczych,
wspólnych miejscach odosobnienia dla osób chorych psychicznie,
przestępców i osobników nieprawomyślnych, o egalitarnej biedzie i
siermiężności życia, o tępieniu wszelkich oznak indywidualizmu
(określanych jako „egoizowanie”), o całkowitym braku
duchowości, czy też o superkomputerze, który reguluje kluczowe
dziedziny życia Anarresyjczyków, łącznie z nadawaniem im imion –
może się, z różnych i indywidualnie dopasowanych powodów,
zrobić, na myśl o Anarres, nieswojo.
I
tu moje zasadnicze pytanie: jak to
się stało, że idea Ekumeny, która, ze swoim
poszanowaniem wolności, wiedzy, duchowości, odmienności i
wrażliwości ludzkiej, mogła wywołać w czytelniku późniejszych
chronologicznie haińskich powieści dreszcz zachwytu, najwyraźniej
wzięła swój początek z utopii rodem z wychwalających
peerelowski socjalizm powieści Peteckiego? Przecież skoro
powieść powstała w 1974r., to autorka wewnętrzna wiedziała już
chyba, jak funkcjonują demoludy i miała świadomość, że to w
praktyce tak nie działa? Czy nie przyszło jej do głowy, że kiedy
zna się już pełną opresji, a niekiedy też krwawą historię
krajów za żelazną kurtyną, pisanie utopii w podobnym do nich
uniwersum mocno pachnie błędem logicznym? Naprawdę, kiedy zdążyło
się wcześniej poznać piękne założenia Ekumeny zaszczepiane na
Alterrze, Terrze czy Gethen, po przeczytaniu Wydziedziczonych
można dojść do wniosku, że ich ideowe początki wyglądały
naprawdę tanio.
Było
dla mnie subiektywnie ciekawe, że ludzie Ekumeny, których
postępowanie w późniejszych chronologicznie powieściach haińskich
emanowało nieraz tajemniczym, kojarzącym się niemal w sposób
nadprzyrodzony, światłem, pięknem i dobrocią, wywiedli swoje
piękne idee z tworu politycznego, w którym osobiście nie
potrafiłam znaleźć ani odrobiny tego późniejszego światła.
MONOGAMIA ZBAWI (HAIŃSKI) ŚWIAT?
No,
może pojawia się ono w jednym miejscu. Jak wspomniałam na Anarres
panowała całkowita swoboda obyczajowa, ale dopuszczane
były związki monogamiczne. I przykładem takiego związku jest
partnerstwo Szeveka i jego ukochanej Takver.
Od samego początku znajomości rodzi się między nimi szczególna
psychiczna, fizyczna i emocjonalna więź, która, choć w żaden
sposób niewyuczona i niemająca formalnego uzasadnienia w
obyczajowości, moralności, czy kwestiach ekonomicznych, a nawet
nienaumyślnie utrudniana przez system (mechanizm przydziału pracy
nie brał pod uwagę tego, by nie rozdzielać partnerów), jest w
stanie przetrwać całe życie obojga, pomimo problemów i długich
rozłąk. To uporczywe
trwanie Szeveka i Takver przy sobie wbrew kulturowym wzorcom,
systemowi i ludzkiej pożądliwości, wydaje się przez to czymś
niemal nadprzyrodzonym,
być może najbardziej uduchowionym i tajemniczo niewytłumaczalnym
pierwiastkiem w całej powieści. I choć Le Guin opisuje ten związek
trochę tak, jak w Słowo „las” znaczy świat opisywała
las – przekazuje intelektualnie, że jest piękny, choć opis nie
działa jakoś szczególnie na emocje i wyobraźnię – to pomiędzy
anarresyjską, niemal totalitarną, siermiężnością a urrasyjskim,
również niemal totalitarnym, bizantyjskim przepychem połączonym z
zamordyzmem, tych dwoje, ze swoją czułością, (prawie) wierną
namiętnością i ciepłymi myślami o sobie nawzajem podczas rozłąki
wydają się
najjaśniejszym elementem całej konstelacji.
A
zatem, choć nie znam ani realnego, ani literackiego świata, który
sama jedna monogamia byłaby w stanie zbawić (może z wyjątkiem
świata przedstawionego ze środkowej fazy twórczości Szczepana
Twardocha), to tym razem może właśnie ona, może właśnie
przykład miłości tych dwojga, a nie jakiś tam ustrój
satelitarnego demoludu czy wynalezienie haińskiego turbosmartfonu,
był tym nikłym płomykiem, który poprowadził Ekumenę do jej
późniejszych, dużo większych niż dwoje ludzi, dużo
piękniejszych niż pustynny księżyc peryferyjnej planety i dużo
bardziej uduchowionych, niż anarressyjski materializm idei?
Tradycyjnie
zachęcam – już po raz ostatni w tym wyzwaniu – do zajrzenia, co
o tej części cyklu napisały Rusty,
Gryzipiór
i Pyza,
oraz do zerknięcia, co zapewne wkrótce napisze Ziuta. Przy okazji – wielkie dzięki
dla Was, współuczestnicy Wyzwania, za twórczą wymianę myśli i
tę, powstałą na czas jego trwania, wspólnotę wyobrażoną! Rany,
ależ było fajnie. Na szczęście znów mamy jesień, więc może
jakaś nowa inicjatywa się pojawi?
Choć
wyzwanie się skończyło, następny wpis pozostanie jeszcze w
tematyce haińskiej – spiszę dla Was prelekcję „Wszyscy święci
Hain”, którą wygłosiłam na tegorocznym Falkonie. Pozostańcie na linii.
Le
Guin, Ursula. 1974. Wydziedziczeni [The dispossessed]. W:
[tejże]. 2015. Sześć światów Hain.
Warszawa: Prószyński i S-ka, s. 667-942.
No właśnie ciekawi mnie, jak Anarres jest odbierane na Zachodzie - podobnie mam zresztą z twórczością Mieville'a.
OdpowiedzUsuń(A co do wyzwania, w tym roku planowałam powrót do opowiadań Sapkowskiego, ale się rozmyło.)
No, to jest ciekawa sprawa. W Europie Zachodniej obstawiam, że niejeden czytelnik łyknął jak kaczuszka, oni bywają tacy słodko nieświadomi, że wschodnioeuropejski socjalizm bywał be. W Stanach spodziewałabym się, że dwuznacznie, bo z jednej strony ten paniczny lęk przed czerwonymi, z drugiej nieuczony entuzjazm intelektualistów, którego przykładem sama Urszula. Ale to w sumie wszystko stereotypy - po raz kolejny żałuję, że nie ma jakiegoś narzędzia to błyskawicznego wykonywania badań odbioru czytelniczego na temat, który mnie aktualnie interesuje.
UsuńZróbmy wyzwanie o Sapkowskim, zróbmy! W opowiadania wejdę bardzo chętnie, ale w sumie jeszcze chętniej w sam pięcioksiąg, bo (hashtag "tylko Wam to powiem") na skutek młodzieńczego uprzedzenia, jeszcze go nie czytałam. A co do opowiadań, które też czytałam późno - na nieistniejącym już forum Drugiego Obiegu Fantastyki zostałam już kiedyś zchallenge'owana, żeby opisać, jak się je czyta komuś, kto zaczął jako osoba dorosła naście lat po publikacji, a nie jako nastolatek/tka na świeżo. Zrobiłam to wtedy, ale tym chętniej do tematu wrócę.