czwartek, 16 listopada 2017

Wyzwanie Hain #6: U.K. Le Guin, „Wydziedziczeni”


 Ostatnia, bardzo spóźniona notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytaliśmy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy.

Znając piękne założenia Ekumeny zaszczepiane na Alterrze czy Gethen, można dojść do wniosku, że ich ideowe początki wyglądały tanio.


Tekst zawiera wybiórcze, lecz dotkliwe spoilery.

Jeśli chodzi o Wydziedziczonych, a w zasadzie również o Słowo „las” znaczy świat, muszę się przyznać do czytelniczego niedopatrzenia. Mianowicie, ponieważ umknęło mi jakoś następstwo czasowe wdrażania technologii ansibla, założyłam naiwnie, że powieści haińskie w wydaniu Prószyńskiego są ułożone chronologicznie – i tak je też interpretowałam. Dopiero wpis Rusty uświadomił mi, że Wydziedziczeni to nie ostatnia, a pierwsza z sześciu historii, a późniejszy konwentykiel z Ziutą pozwolił mi uporządkować tomy chronologicznie: od Wydziedziczonych (gdzie ansibl zostaje wynaleziony), poprzez Słowo... (gdzie zaczyna być wdrażany), aż po ułożone już po kolei Świat Rocannona, Planetę wygnania, Miasto złudzeń i finalną w tomie Lewą rękę ciemności.


W sumie aż żałuję, bo interpretacja traktująca Wydziedziczonych jako zwieńczenie fragmentu cyklu wydanego przez Prószyńskiego wyszła mi całkiem spójnie. Ale cóż, fakty są faktami, a ponowne przejrzenie tomu tylko je potwierdziły. Przejdźmy zatem do ostatecznych, zrewidowanych obserwacji na temat najwcześniejszego z opisywanych dotychczas elementów haińskiej historii.


Wydziedziczeni to tekst nieporównywalnie dłuższy od pięciu pozostałych powieści z tomu. Można więc zastanowić się – czego jest tu więcej, niż w innych powieściach haińskich, co zostało szerzej potraktowane, ładniej dopowiedziane? Pytanie tym bardziej ważkie, że przy omawianiu poprzednich książek, zarówno z mojej strony, jak i ze strony pozostałych uczestników wyzwania nieraz padały zarzuty, że szkoda, że to nierozwinięte, tamto nie wybrzmiało, że w tym temacie książka za krótka, żeby wyczerpać temat, a w tamtym to już w ogóle lepiej by pozostała opowiadaniem, bo takie sto stron na krzyż to ani powieść, ani krótka forma.


SATELITARNY DR HOUSE

Na pewno dużo więcej, niż we wcześniej opisywanych powieściach mamy psychologii. Choć wszyscy co bardziej znaczący bohaterowie Wydziedziczonych wydają się opisani bardziej pieczołowicie, niż albo kartonowe, albo opisane wycinkowo postaci z poprzednich powieści, ten pietyzm widać szczególnie w sposobie nakreślenia osobowości głównego bohatera – Szeveka, wybitnie twórczego naukowca pochodzącego z peryferyjnego satelity o nazwie Anarres. Na kilkuset stronach Wydziedziczonych znajduje się miejsce na jego kompletną, przedstawioną w retrospektywnych migawkach niemal rok po roku, biografię, z której można nie tylko wywnioskować, dlaczego jest taki, jaki jest i dlaczego odegrał akurat taką rolę w powieści, ale także dowiedzieć się o jego poszczególnych doświadczeniach, przeżyciach, uczuciach, o tym, w jakiej scenerii poznał swoją pierwszą miłość i co sobie myślał, jadąc z jednego miejsca zamieszkania do drugiego. Wyłania się z tego bardzo jednostkowy obraz skomplikowanego człowieka: zamkniętego w sobie, ale jednak obdarzonego zdolnością zjednywania sobie ludzi i niepozbawionego uczuć; wychowanego bardzo liberalnie, ale posiadającego, niejako wbudowane, bo w żaden sposób niewymuszone przez społeczeństwo, wysokie ideały związane z wiernością, romantyczną miłością i odpowiedzialnością wobec najbliższych.


Po co się ten obraz wyłania? Może dla samej przyjemności tekstu: czytelnik, zwłaszcza gustujący w bohaterach o takiej właśnie osobowości, ma Szeveka polubić i wraz z narratorem cieszyć się, że może poznać tyle szczegółów z jego życia. Wydaje mi się, że ten argument może działać nawet lepiej w naszej dekadzie, niż w czasie powstania tej powieści – od kilku lat mamy przecież, najbardziej chyba widoczną w serialach od czasów bodaj Doktora House'a, modę na bohaterów neurotycznych, nie do końca przystosowanych, zafiksowanych na swojej dziedzinie – takich z psychologicznym twistem. A Szevek właśnie taki jest.


A może to, że Szevek jest opisany tak dokładnie, to wskazówka interpretacyjna. Na przykład taka, że jest dla całego cyklu haińskiego bardzo ważny i należy wszystkie pozostałe książki interpretować przez pryzmat jego biografii. Bo przecież rzeczywiście – chociaż prowincjusz, kunktator i odludek, to w pewnym momencie to od niego wszystko zaczyna zależeć, prawda?


JAK BĘDZIE W KOSMICZNYM DEMOLUDZIE, CZYLI PETECKI Z BERKELEY

Druga sprawa, na którą Le Guin poświęciła dużo więcej miejsca, niż w poprzednich książkach o Hain, to ustrój i kultura opisywanej społeczności. A w zasadzie dwóch społeczności. Mamy tu wspomnianą Anarres, ojczyznę Szeveka – kolonię założoną na pustynnym księżycu pewnej peryferyjnej planety przez wyznawców nauk niejakiej Odo i według tejże nauki – zasadzającej się na równości klasowej, materializmie, kulcie satysfakcjonującej pracy, zniesieniu własności prywatnej oraz swobodzie obyczajowej – funkcjonującą. I mamy Urras – rdzenną planetę, z której buntownicy-Odonianie uciekli, a której ustrój jest diametralnie inny – prywatny kapitał ma się dobrze, powodując drastyczne różnice w statusie materialnym mieszkańców (przynajmniej na pozór – w miarę posuwania się akcji do przodu, pogląd ten ulega rewizji), a w kwestii obyczajów skonwencjonalizowana religia przeplata się z seksualnym rozpasaniem, panuje też bardzo tradycyjny podział ról płciowych, choć warto zauważyć, że kobiety, choć marginalizowane w życiu publicznym, w sferze prywatnej są traktowane z szacunkiem i absolutnie nie sprawiają wrażenia żyjących w deprywacji.


Wśród czytelników fantastyki daje się czasami słyszeć narzekania na to, że w tej czy innej książce jest za dużo opisów miejsc czy postaci, przeciążenie jakimś tematem (walką, miłością, religią), czy też nadmiar nieodpowiadającego danemu czytelnikowi humoru. Nie spotkałam się natomiast z sytuacją, by ktoś narzekał, że w jakiejś powieści spekulatywnej dostarczono mu zbyt dobrze i pieczołowicie opisany świat. Pisząc o Wydziedziczonych, nie będę więc na to narzekać i ja – cóż przyjemniejszego od poznawania uniwersum, w którym wiemy dokładnie, co i jak funkcjonuje i w teorii – dzięki bezpośrednim opisom politologicznym czy socjologicznym – i w praktyce, dzięki licznym scenkom rodzajowym z życia mieszkańców. Le Guin wykonała w kwestii światotwórstwa kawał porządnej roboty i pod tym względem te setki stron absolutnie nie poszły na marne.


Chciałabym się jednak, w kwestii opisywania społeczeństw w Wydziedziczonych, przyczepić do jednej rzeczy. Nietrudno zauważyć, że kultura Anarres jest opisywana jako utopia i jako taka traktowana zarówno przez rozkochanych w niej mieszkańców, niechętnie, ale jednak chyba za nią tęskniących co sensowniejszych Urrasyjczyków, a w końcu również przez zachwyconych sposobem jej działania wysłanników Ekumeny, którzy zresztą wyrażają chęć nauczenia się i przejęcia anarresyjskiego wsposobu życia. I tu widzę zasadniczy problem.


Le Guin w oryginale zastrzegła, że ta powieść to Dwuznaczna utopia. I rzeczywiście, trudno oczekiwać, że czytelnik przyklaśnie tezie, że na Anarres jest cudownie. Szczególnie czytelnik wywodzący się z kultury, która doświadczyła okołoradzieckiego socjalizmu – bo to, czego dowiadujemy się o zasiedlonym przez rewolucjonistów satelicie, mocno przypomina nieco zmodyfikowaną i psychologicznie ucukrowaną wersję życia w krajach demokracji ludowej. Pomimo entuzjastycznego podejścia narratora i bohaterów do tego, jak to na Anarres wspaniale się pracuje i współpracuje, czy też jak to dzięki prostemu zabiegowi wprowadzenia wolności i dowolności obyczajowej niemal zlikwidowano problem gwałtów i zniesiono seksualny proletariat, czytelnikowi, który czyta o tajemniczych, wspólnych miejscach odosobnienia dla osób chorych psychicznie, przestępców i osobników nieprawomyślnych, o egalitarnej biedzie i siermiężności życia, o tępieniu wszelkich oznak indywidualizmu (określanych jako „egoizowanie”), o całkowitym braku duchowości, czy też o superkomputerze, który reguluje kluczowe dziedziny życia Anarresyjczyków, łącznie z nadawaniem im imion – może się, z różnych i indywidualnie dopasowanych powodów, zrobić, na myśl o Anarres, nieswojo.


I tu moje zasadnicze pytanie: jak to się stało, że idea Ekumeny, która, ze swoim poszanowaniem wolności, wiedzy, duchowości, odmienności i wrażliwości ludzkiej, mogła wywołać w czytelniku późniejszych chronologicznie haińskich powieści dreszcz zachwytu, najwyraźniej wzięła swój początek z utopii rodem z wychwalających peerelowski socjalizm powieści Peteckiego? Przecież skoro powieść powstała w 1974r., to autorka wewnętrzna wiedziała już chyba, jak funkcjonują demoludy i miała świadomość, że to w praktyce tak nie działa? Czy nie przyszło jej do głowy, że kiedy zna się już pełną opresji, a niekiedy też krwawą historię krajów za żelazną kurtyną, pisanie utopii w podobnym do nich uniwersum mocno pachnie błędem logicznym? Naprawdę, kiedy zdążyło się wcześniej poznać piękne założenia Ekumeny zaszczepiane na Alterrze, Terrze czy Gethen, po przeczytaniu Wydziedziczonych można dojść do wniosku, że ich ideowe początki wyglądały naprawdę tanio.


Było dla mnie subiektywnie ciekawe, że ludzie Ekumeny, których postępowanie w późniejszych chronologicznie powieściach haińskich emanowało nieraz tajemniczym, kojarzącym się niemal w sposób nadprzyrodzony, światłem, pięknem i dobrocią, wywiedli swoje piękne idee z tworu politycznego, w którym osobiście nie potrafiłam znaleźć ani odrobiny tego późniejszego światła.


MONOGAMIA ZBAWI (HAIŃSKI) ŚWIAT?

No, może pojawia się ono w jednym miejscu. Jak wspomniałam na Anarres panowała całkowita swoboda obyczajowa, ale dopuszczane były związki monogamiczne. I przykładem takiego związku jest partnerstwo Szeveka i jego ukochanej Takver. Od samego początku znajomości rodzi się między nimi szczególna psychiczna, fizyczna i emocjonalna więź, która, choć w żaden sposób niewyuczona i niemająca formalnego uzasadnienia w obyczajowości, moralności, czy kwestiach ekonomicznych, a nawet nienaumyślnie utrudniana przez system (mechanizm przydziału pracy nie brał pod uwagę tego, by nie rozdzielać partnerów), jest w stanie przetrwać całe życie obojga, pomimo problemów i długich rozłąk. To uporczywe trwanie Szeveka i Takver przy sobie wbrew kulturowym wzorcom, systemowi i ludzkiej pożądliwości, wydaje się przez to czymś niemal nadprzyrodzonym, być może najbardziej uduchowionym i tajemniczo niewytłumaczalnym pierwiastkiem w całej powieści. I choć Le Guin opisuje ten związek trochę tak, jak w Słowo „las” znaczy świat opisywała las – przekazuje intelektualnie, że jest piękny, choć opis nie działa jakoś szczególnie na emocje i wyobraźnię – to pomiędzy anarresyjską, niemal totalitarną, siermiężnością a urrasyjskim, również niemal totalitarnym, bizantyjskim przepychem połączonym z zamordyzmem, tych dwoje, ze swoją czułością, (prawie) wierną namiętnością i ciepłymi myślami o sobie nawzajem podczas rozłąki wydają się najjaśniejszym elementem całej konstelacji.


A zatem, choć nie znam ani realnego, ani literackiego świata, który sama jedna monogamia byłaby w stanie zbawić (może z wyjątkiem świata przedstawionego ze środkowej fazy twórczości Szczepana Twardocha), to tym razem może właśnie ona, może właśnie przykład miłości tych dwojga, a nie jakiś tam ustrój satelitarnego demoludu czy wynalezienie haińskiego turbosmartfonu, był tym nikłym płomykiem, który poprowadził Ekumenę do jej późniejszych, dużo większych niż dwoje ludzi, dużo piękniejszych niż pustynny księżyc peryferyjnej planety i dużo bardziej uduchowionych, niż anarressyjski materializm idei?


Tradycyjnie zachęcam – już po raz ostatni w tym wyzwaniu – do zajrzenia, co o tej części cyklu napisały Rusty, Gryzipiór i Pyza, oraz do zerknięcia, co zapewne wkrótce napisze Ziuta. Przy okazji – wielkie dzięki dla Was, współuczestnicy Wyzwania, za twórczą wymianę myśli i tę, powstałą na czas jego trwania, wspólnotę wyobrażoną! Rany, ależ było fajnie. Na szczęście znów mamy jesień, więc może jakaś nowa inicjatywa się pojawi?

Choć wyzwanie się skończyło, następny wpis pozostanie jeszcze w tematyce haińskiej – spiszę dla Was prelekcję „Wszyscy święci Hain”, którą wygłosiłam na tegorocznym Falkonie. Pozostańcie na linii.



Le Guin, Ursula. 1974. Wydziedziczeni [The dispossessed]. W: [tejże]. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószyński i S-ka, s. 667-942.

2 komentarze:

  1. No właśnie ciekawi mnie, jak Anarres jest odbierane na Zachodzie - podobnie mam zresztą z twórczością Mieville'a.

    (A co do wyzwania, w tym roku planowałam powrót do opowiadań Sapkowskiego, ale się rozmyło.)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to jest ciekawa sprawa. W Europie Zachodniej obstawiam, że niejeden czytelnik łyknął jak kaczuszka, oni bywają tacy słodko nieświadomi, że wschodnioeuropejski socjalizm bywał be. W Stanach spodziewałabym się, że dwuznacznie, bo z jednej strony ten paniczny lęk przed czerwonymi, z drugiej nieuczony entuzjazm intelektualistów, którego przykładem sama Urszula. Ale to w sumie wszystko stereotypy - po raz kolejny żałuję, że nie ma jakiegoś narzędzia to błyskawicznego wykonywania badań odbioru czytelniczego na temat, który mnie aktualnie interesuje.

      Zróbmy wyzwanie o Sapkowskim, zróbmy! W opowiadania wejdę bardzo chętnie, ale w sumie jeszcze chętniej w sam pięcioksiąg, bo (hashtag "tylko Wam to powiem") na skutek młodzieńczego uprzedzenia, jeszcze go nie czytałam. A co do opowiadań, które też czytałam późno - na nieistniejącym już forum Drugiego Obiegu Fantastyki zostałam już kiedyś zchallenge'owana, żeby opisać, jak się je czyta komuś, kto zaczął jako osoba dorosła naście lat po publikacji, a nie jako nastolatek/tka na świeżo. Zrobiłam to wtedy, ale tym chętniej do tematu wrócę.

      Usuń