poniedziałek, 22 lutego 2016

Cytaty z Dostojewskiego, które ułatwiają życie („Biesy”, wynurzenie #2)


Jeszcze w temacie Biesów – podczas ich lektury natrafiłam na kilka sformułowań, które wręcz idealnie uzupełniły mój prywatny słownik. Nie wiem, jak bez nich dotąd funkcjonowałam.

Niestety, będę ich używać głównie w monologach wewnętrznych, bo w przeciwieństwie do literatury gatunkowej takiej, jak fantastyka, klasyka, na nieszczęście, nie posiada fandomu i nie ma możliwości po prostu namierzenia społeczności ludzi o ściśle zbieżnych gustach literackich i podejmowania zachowań fanowskich typu przerzucanie się do upadu cytatami. Tzn. oczywiście, samo rzucanie cytatami jest możliwe, ale jednak wyimki z klasyki to zupełnie inna jazda, niż wyimki z fantastyki. Po pierwsze, to pierwsze bywa mniej fajne towarzysko, bo kojarzy się nie nerdowsko i wspólnototwórczo, a – przynajmniej niekiedy – snobistycznie. Jest też chyba mniejsze przyzwolenie społeczne, żeby się klasyką tak, jak popkulturą, fanowsko ekscytować – może przez przesąd , że z klasyki to powinno się już dawno mieć przeczytane wszystko, a nie nadrabiać w dorosłości i jeszcze w dodatku publicznie to przeżywać?

Po drugie, w wypadku czytelnictwa klasyki nie ma tego przyjemnego podziału na grupki. Tak, przyjemnego, bo w fandomie fantastycznym można na to narzekać, ale w gruncie rzeczy to dzięki temu łatwiej jest odnaleźć ludzi czytających podobne rzeczy. Jeśli chcę sobie pogadać o Tolkienie czy żelaznej klasyce SF, to wystarczy, że przyjdę na odpowiednią prelekcję na konwencie albo dołączę do adekwatnej tematycznie grupy na fejsbuku. Brakuje mi tego pędu do stowarzyszania się wśród czytelników klasyki. Przemożnie podobał mi się świat w Porwaniu Jane E. Jaspera Fforde'a, gdzie fanienie gigantów historii literatury było jedną z podstaw życia społecznego i np. wielbiciele Johna Miltona nie tylko mieli swoje stowarzyszenie i regularne zjazdy, ale wręcz wszyscy pozmieniali sobie nazwiska na John Milton, tak że gdy jednego z nich poszukiwała policja, nie było wiadomo, o którego chodzi.

No, ale miały być cytaty z Biesów. Z powyższych powodów, nie znajdą się one w memach ani na koszulkach – a szkoda! – ale mnie się bardzo przydały i mam nadzieję, że przydadzą się również wam.

1. Bycie „reprezentantem idei” (s.27)


Określenie, które pada pod adresem Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego – człowieka, który brylował na salonach wśród pisarzy, krytyków i działaczy politycznych, pomimo tego, że sam zbytnio ani nie pisał, ani nie pracował naukowo, ani nie udzielał się w polityce – w zasadzie nie zajmował się niczym konkretnym.

Muszę zapamiętać to określenie na wypadek, gdybym brała udział w jakimś spotkaniu dyskusyjnym związanym z kulturą i ktoś przypadkiem spytałby mnie – a skąd ty właściwie jesteś, co ciekawego w tej kulturze robisz, że przychodzisz dyskutować? Albo jeszcze inaczej – czy ja ciebie skądś nie kojarzę, czy ty nie jesteś tą i tą w miejscu tym i tym? Kiedyś, w podobnej sytuacji, już prawie gotowałam się do odpowiedzi w stylu: „Nie, ja jestem tylko...”, ale nic nie powiedziałam, bo nie znałam żadnego określenia na taki stan, że strasznie lubi się kulturę i dyskusje o niej, ale w sumie nic znaczącego się w jej obrębie nie stworzyło. Było na to kiedyś takie ładne określenie „pieczeniarz”, ale, po pierwsze, nieszczególnie brzmi to w formie żeńskiej („pieczeniara” jakieś takie ordynarne a „pieczeniarka” kojarzy się myląco z nazwą zawodu), a po drugie nieładnie sugeruje, że przyszło się nie pogadać, a kogoś objeść. Ale teraz nie mam już tego problemu. Jeśli ktoś mnie spyta, będę wiedziała, że jestem – reprezentantką idei!

2. „idea, która trafiła na ulicę” (s. 36)


To z kolei określenie poglądów politycznych pani Wirgińskiej i jej żeńskich krewnych, które, podobnie jak większość bohaterów Biesów, wyznawały bardzo mocne poglądy, ale robiły to w sposób pokraczny i te poglądy kompromitujący. Bezkrytycznie przejmowały książkowe wzorce i były w stanie całkowicie zmienić swoje postępowanie, jeśli tak sugerowały polityczne mody panujące w stolicy.

Teraz wyobraźmy sobie taką sytuację: ktoś ma określony światopogląd, jest z niego dumny, chce go jakoś wyrażać i być może zachęcić do niego również innych. Ale tego nie robi, bo ma wrażenie, że np. zna się na całej sprawie dużo mniej, niż inni – więc może nie ma prawa wyrażać swojego zdania? Albo chciałby promować jakąś ideę, ale obawia się, że nie jest wystarczająco fajny dla potencjalnych odbiorców i zamiast coś wypromować, tylko tych odbiorców swoją osobą zniechęci; działając w dobrej wierze, zaszkodzi swojej idei. I jak nazwać taki lęk, czego ta osoba się w zasadzie boi? Teraz już wiemy – boi się, że jej idea trafi na ulicę, a ona sama stanie się, hmm, reprezentantem idei, która trafiła na ulicę? (To by w zasadzie chyba oznaczało odwrotność tzw. pożytecznego idioty. Pamiętam jakąś dyskusję okołofandomową na ten temat – jeśli ktoś nadal szuka odpowiedzi, jak takiego nazwać, niech śmiało łapie to rozwiązanie made by Dostojewski.).

3. „wykrzykiwał takie rzeczy, że nie można było ich wykonać z powodu niezwykłości” (s. 510)


A to opis zachowania gubernatora von Lembke, który pod wpływem dramatycznych wydarzeń – kompromitacji na balu i pożaru Zarzecza – zapadł na białą gorączkę. Chciał kontrolować sytuację, zachować się jak odpowiedzialny funkcjonariusz, komunikować się z otoczeniem, wydając mu polecenia – ale niestety, w wyniku wstrząsu psychicznego porozumienie z nim stało się niemożliwe.

Jak bardzo bym chciała, żeby określenie „nie można zrobić tego i tego z powodu niezwykłości” zastąpiło tę paskudną frazeologię o „rak content” czy dostawaniu raka w reakcji na czyjeś argumenty. Nie cierpię tych określeń. To nie jest nawet oburzenie na to, że obraża się pacjentów onkologicznych, chociaż to też prawda, ale przede wszystkim na mechanizm: nie rozumiem cię, bo mówisz coś, co jest dla mnie kuriozalne, więc zamiast spróbować cię zrozumieć i wejść w polemikę, rzucę w ciebie czymś ohydnym, strasznym, czymś, czego się boisz. (Tak rozumiem główne zastosowanie tej całej retoryki onkologicznej, bo najczęściej spotykam ją albo przy przytaczaniu argumentów przeciwnika politycznego ZAMIAST polemiki, albo – to ciekawe – w dyskusjach o tworach kultury, w momencie, kiedy ktoś rzuci jakieś nietypowe skojarzenie.) Coś na zasadzie – nie rozumiem twojego języka, więc za karę zrobię ci słowną krzywdę. A przecież o ile przyjemniej byłoby przyznać się do tego niezrozumienia i powiedzieć: „nie mogę dyskutować z twoimi poglądami na gospodarkę z powodu ich niezwykłości” czy „twoje porównanie Pilipiuka z Dostojewskim jest zbyt niezwykłe, bym mogła je zaakceptować” (taki akurat temat pojawił się nam ostatnio na fejsbukowej grupie „Polska Fantastyka”; nawiasem mówiąc, oczywiście nie mam nic przeciwko takim porównaniom).

4. „Wreszcie siła główna, cement łączący wszystko, to wstyd przed własną opinią. (...) Nie wiem nawet, kto nad tym pracował, kto tyle trudu włożył, aby nie pozostała im w głowie ani jedna własna myśl. Wstydziliby się jej.” (s. 383)


Czyli główny sposób na pranie mózgów członków szajki młodszego Wierchowieńskiego oraz szajek jej podobnym. Cytat jak nic bardzo przydatny w dyskusjach na poważniejsze, polityczne tematy, ale mnie interesuje w użyciu prywatnym – nie do tropienia teorii spiskowych, ale tego, co czasem lubi się zalęgnąć w głowie szarego człowieka pod wpływem zdarzeń, które wcale nie muszą być celowe. Trochę mi się na przykład to zdanie kojarzy z możliwym skutkiem ubocznym istnienia strony Recenzje z Lubimy Czytać. Typu: miałam opinię o jakiejś książce, nie była szczególnie wyrafinowana, z pewnością była natomiast moja własna. Ale ktoś bardzo podobną opinię wyśmiał na RzLC, więc może powinnam się wstydzić, że coś takiego pomyślałam? To może znajdę w źródłach inną opinię, która moja już nie będzie, ale lepiej wpasuje się w intelektualne standardy i nikt nie będzie się ze mnie śmiał? I w ten sposób czytelnik traci chyba coś bardzo cennego. C.S. Lewis, bodaj w Listach starego diabła do młodego, przypisywał takim drobiazgom – myślom czy upodobaniom, które nie są „na poziomie”, ale są bardzo szczere i nasze – poważne znaczenie duchowe: w książce jest mowa o człowieku, który został zbawiony dzięki temu, że uwielbiał flaczki z cebulką i to knajackie upodobanie uchroniło go od niszczącej duszę pychy.

5. „szlachetna i gorąca” (s. 63)


To tak w razie, gdybyście nie czytali poprzedniej notki. Albo czytali, ale nie pamiętali. Na wszelki wypadek, przypominam jeszcze raz: najlepszy komplement świata. Subiektywnie i obiektywnie.



(Cytaty z: Dostojewski, Fiodor. 1984. Biesy. Przeł. Tadeusz Zagórski i Zbigniew Podgórzec. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz