Jeszcze w
temacie Biesów – podczas
ich lektury natrafiłam na kilka sformułowań, które wręcz
idealnie uzupełniły mój prywatny słownik. Nie wiem, jak bez nich
dotąd funkcjonowałam.
Niestety,
będę ich używać głównie w monologach wewnętrznych, bo w
przeciwieństwie do literatury gatunkowej takiej, jak fantastyka,
klasyka, na
nieszczęście, nie posiada fandomu
i nie ma możliwości po prostu namierzenia społeczności ludzi o
ściśle zbieżnych gustach literackich i podejmowania zachowań
fanowskich typu przerzucanie się do upadu cytatami. Tzn. oczywiście,
samo rzucanie cytatami jest możliwe, ale jednak wyimki z klasyki to
zupełnie inna jazda, niż wyimki z fantastyki. Po pierwsze, to
pierwsze bywa mniej fajne towarzysko, bo kojarzy się nie nerdowsko i
wspólnototwórczo, a – przynajmniej niekiedy – snobistycznie.
Jest też chyba mniejsze przyzwolenie społeczne, żeby się klasyką
tak, jak popkulturą, fanowsko ekscytować – może przez przesąd ,
że z klasyki to powinno się już dawno mieć przeczytane wszystko,
a nie nadrabiać w dorosłości i jeszcze w dodatku publicznie to
przeżywać?
Po
drugie, w wypadku czytelnictwa klasyki nie ma tego przyjemnego
podziału na grupki. Tak,
przyjemnego, bo w fandomie fantastycznym można na to narzekać, ale
w gruncie rzeczy to dzięki temu łatwiej jest odnaleźć ludzi
czytających podobne rzeczy. Jeśli chcę sobie pogadać o Tolkienie
czy żelaznej klasyce SF, to wystarczy, że przyjdę na odpowiednią
prelekcję na konwencie albo dołączę do adekwatnej tematycznie
grupy na fejsbuku. Brakuje mi tego pędu do stowarzyszania się wśród
czytelników klasyki. Przemożnie podobał mi się świat w Porwaniu
Jane E. Jaspera Fforde'a, gdzie
fanienie gigantów historii literatury było jedną z podstaw życia
społecznego i np. wielbiciele Johna Miltona nie tylko mieli swoje
stowarzyszenie i regularne zjazdy, ale wręcz wszyscy pozmieniali
sobie nazwiska na John Milton, tak że gdy jednego z nich poszukiwała
policja, nie było wiadomo, o którego chodzi.
No,
ale miały być cytaty z Biesów.
Z powyższych powodów, nie znajdą się one w memach ani na
koszulkach – a szkoda! – ale mnie się bardzo przydały i mam
nadzieję, że przydadzą się również wam.
1. Bycie „reprezentantem idei” (s.27)
Określenie,
które pada pod adresem Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego –
człowieka, który brylował na salonach wśród pisarzy, krytyków i
działaczy politycznych, pomimo tego, że sam zbytnio ani nie pisał,
ani nie pracował naukowo, ani nie udzielał się w polityce – w
zasadzie nie zajmował się niczym konkretnym.
Muszę
zapamiętać to określenie na wypadek, gdybym brała udział w
jakimś spotkaniu dyskusyjnym związanym z kulturą i ktoś
przypadkiem spytałby mnie – a skąd ty właściwie jesteś, co
ciekawego w tej kulturze robisz, że przychodzisz dyskutować? Albo
jeszcze inaczej – czy ja ciebie skądś nie kojarzę, czy ty nie
jesteś tą i tą w miejscu tym i tym? Kiedyś, w podobnej sytuacji,
już prawie gotowałam się do odpowiedzi w stylu: „Nie, ja jestem
tylko...”, ale nic nie powiedziałam, bo nie znałam żadnego
określenia na taki stan, że strasznie lubi się kulturę i
dyskusje o niej, ale w sumie nic znaczącego się w jej obrębie nie
stworzyło. Było na to kiedyś takie ładne określenie
„pieczeniarz”, ale, po pierwsze, nieszczególnie brzmi to w
formie żeńskiej („pieczeniara” jakieś takie ordynarne a
„pieczeniarka” kojarzy się myląco z nazwą zawodu), a po drugie
nieładnie sugeruje, że przyszło się nie pogadać, a kogoś
objeść. Ale teraz nie mam już tego problemu. Jeśli ktoś mnie
spyta, będę wiedziała, że jestem – reprezentantką idei!
2. „idea, która trafiła na ulicę” (s. 36)
To z kolei
określenie poglądów politycznych pani Wirgińskiej i jej żeńskich
krewnych, które, podobnie jak większość bohaterów Biesów,
wyznawały
bardzo mocne
poglądy, ale robiły to w sposób pokraczny i te poglądy
kompromitujący.
Bezkrytycznie przejmowały książkowe wzorce i były w stanie
całkowicie zmienić swoje postępowanie, jeśli tak sugerowały
polityczne mody panujące w stolicy.
Teraz
wyobraźmy sobie taką sytuację: ktoś ma określony światopogląd,
jest z niego dumny, chce go jakoś wyrażać i być może zachęcić
do niego również innych. Ale tego nie robi, bo ma wrażenie, że
np. zna się na całej sprawie dużo mniej, niż inni – więc może
nie ma prawa wyrażać swojego zdania? Albo chciałby promować jakąś
ideę, ale obawia się, że nie jest wystarczająco fajny dla
potencjalnych odbiorców i zamiast coś wypromować, tylko tych
odbiorców swoją osobą zniechęci; działając w dobrej wierze,
zaszkodzi swojej idei. I jak nazwać taki lęk, czego ta osoba się w
zasadzie boi? Teraz już wiemy – boi się, że jej idea trafi na
ulicę, a ona sama stanie się, hmm, reprezentantem
idei, która trafiła na ulicę? (To by w zasadzie chyba
oznaczało odwrotność tzw. pożytecznego idioty. Pamiętam
jakąś dyskusję okołofandomową na ten temat – jeśli ktoś
nadal szuka odpowiedzi, jak takiego nazwać, niech śmiało łapie to
rozwiązanie made by Dostojewski.).
3. „wykrzykiwał takie rzeczy, że nie można było ich wykonać z powodu niezwykłości” (s. 510)
A to
opis zachowania gubernatora von Lembke, który pod wpływem
dramatycznych wydarzeń – kompromitacji na balu i pożaru Zarzecza
– zapadł na białą gorączkę. Chciał kontrolować sytuację,
zachować się jak odpowiedzialny funkcjonariusz, komunikować się z
otoczeniem, wydając mu polecenia – ale niestety, w wyniku wstrząsu
psychicznego porozumienie z nim stało się niemożliwe.
Jak bardzo
bym chciała, żeby określenie „nie można zrobić tego i tego
z powodu niezwykłości” zastąpiło tę paskudną frazeologię o
„rak content” czy dostawaniu raka w reakcji na czyjeś argumenty.
Nie cierpię tych określeń. To nie jest nawet oburzenie na to, że
obraża się pacjentów onkologicznych, chociaż to też prawda, ale
przede wszystkim na mechanizm: nie rozumiem cię, bo mówisz coś, co
jest dla mnie kuriozalne, więc zamiast spróbować cię zrozumieć i
wejść w polemikę, rzucę w ciebie czymś ohydnym, strasznym,
czymś, czego się boisz. (Tak rozumiem główne zastosowanie tej
całej retoryki onkologicznej, bo najczęściej spotykam ją albo
przy przytaczaniu argumentów przeciwnika politycznego ZAMIAST
polemiki, albo – to ciekawe – w dyskusjach o tworach kultury, w
momencie, kiedy ktoś rzuci jakieś nietypowe skojarzenie.) Coś na
zasadzie – nie rozumiem twojego języka, więc za karę zrobię ci
słowną krzywdę. A przecież o ile przyjemniej byłoby przyznać
się do tego niezrozumienia i powiedzieć: „nie mogę dyskutować z
twoimi poglądami na gospodarkę z powodu ich niezwykłości” czy
„twoje porównanie Pilipiuka z Dostojewskim jest zbyt niezwykłe,
bym mogła je zaakceptować” (taki akurat temat pojawił się nam
ostatnio na fejsbukowej grupie „Polska Fantastyka”; nawiasem
mówiąc, oczywiście nie mam nic przeciwko takim porównaniom).
4. „Wreszcie siła główna, cement łączący wszystko, to wstyd przed własną opinią. (...) Nie wiem nawet, kto nad tym pracował, kto tyle trudu włożył, aby nie pozostała im w głowie ani jedna własna myśl. Wstydziliby się jej.” (s. 383)
Czyli główny
sposób na pranie mózgów członków szajki młodszego
Wierchowieńskiego oraz szajek jej podobnym. Cytat jak nic bardzo
przydatny w dyskusjach na poważniejsze, polityczne tematy, ale mnie
interesuje w użyciu prywatnym – nie do tropienia teorii
spiskowych, ale tego, co czasem lubi się zalęgnąć w głowie
szarego człowieka pod wpływem zdarzeń, które wcale nie muszą
być celowe. Trochę mi się na przykład to zdanie kojarzy z
możliwym skutkiem ubocznym istnienia strony Recenzje z Lubimy
Czytać. Typu: miałam
opinię o jakiejś książce, nie była szczególnie wyrafinowana, z
pewnością była natomiast moja własna. Ale ktoś bardzo podobną
opinię wyśmiał na RzLC, więc może powinnam się wstydzić, że
coś takiego pomyślałam? To może znajdę w źródłach inną
opinię, która moja już nie będzie, ale lepiej wpasuje się w
intelektualne standardy i nikt nie będzie się ze mnie śmiał? I w
ten sposób czytelnik traci chyba coś bardzo cennego. C.S. Lewis,
bodaj w Listach starego diabła do młodego,
przypisywał takim drobiazgom – myślom czy upodobaniom, które nie
są „na poziomie”, ale są bardzo szczere i nasze – poważne
znaczenie duchowe: w książce jest mowa o człowieku, który został
zbawiony dzięki temu, że uwielbiał flaczki z cebulką i to
knajackie upodobanie uchroniło go od niszczącej duszę pychy.
5. „szlachetna i gorąca” (s. 63)
To
tak w razie, gdybyście nie czytali poprzedniej notki. Albo
czytali, ale nie pamiętali. Na wszelki wypadek,
przypominam jeszcze raz: najlepszy komplement świata. Subiektywnie i
obiektywnie.
(Cytaty
z: Dostojewski,
Fiodor. 1984. Biesy.
Przeł. Tadeusz Zagórski i Zbigniew Podgórzec. Warszawa: Państwowy
Instytut Wydawniczy.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz