(Wrażenia
z dyskusji wokół wystawy Ady Karczmarczyk „Bóg i dziewczyna”,
piątek 19 lutego 2016, Galeria Miejska Arsenał, Poznań.)
Początkowo
ten wpis miał być całym dziewczyńskim kulturalnym przeglądem
poprzedniego tygodnia, ale nie wystarczyło czasu ani siły woli,
zatem będzie dziś tylko o jednym wydarzeniu – tym najbardziej w klimacie.
Że na
dyskusji w Arsenale będzie dziewczyńsko, nie ulegało wątpliwości
– w końcu dla kontrowersyjnej bohaterki owego wieczoru
charakterystyczne jest to, że w swoich działaniach performerskich
przekazuje treści związane z duchowością za pomocą rekwizytorium
shōjo-popowo-brokatowego.
Zresztą samo słowo „dziewczyńskość”
zapożyczyłam właśnie z tej debaty.
Podoba mi
się to określenie. Lubię podejścia do życia czy
twórczości, które są z rozmysłem kobiece, ale nie polegają na
tym, że ładuje mi się do głowy, że: (a) wszystko jedno, czy
jestem kobietą, czy nie, (b) może i nie wszystko jedno, ale bycie
kobietą ma być powodem do wykłócania się o jakieś środki,
władzę czy wpływy, spośród których przynajmniej części może nawet wcale nie chcę, albo nie chcę ich akurat z tytułu bycia kobietą, (c) że osoby
(np. rodzina) mają być mniej ważne, niż bezosobowe pojęcia (np.
kariera), (d) że nigdy nie jest tak, że wartości wymienione w
punkcie C trudno pogodzić, co może spowodować, że osoby wygrają z
bezosobowymi ideami.
Ada w swojej
koncepcji dziewczyńskości żadnego z tych nielubianych przeze mnie
tematów, na ile się orientuję, nie porusza, a zatem odbieram ją –
i jej dziewczyńskość – bardzo pozytywnie. Ja taki stan ducha
– na zasadzie: tworzę lub odbieram sztukę typowo jako kobieta,
ale przez filtry inne, niż feministyczne – lubiłam kiedyś nazywać
„pensjonarskością”. Niestety, przy okazji którychś
urodzin stwierdziłam, że chyba już nie wypada. Dziewczyńskość
Ady brzmi bardziej uniwersalnie, ale i tak trapi mnie taka myśl: jak
będziemy – Ada i jej odbiorczynie takie, jak ja – nazywać ten
rodzaj wrażliwości za – dajmy na to – dwadzieścia lat, kiedy
już zdecydowanie dziewczynami nie będziemy? Terminu „mulieryzm”
nie kupuję, bo wydaje mi się za bardzo uwikłany politycznie. Póki
co, we własnej głowie, roboczo, zaczynam stosować termin „różowa
kobietkowatość”, pomyślę z wiekiem, czy się nada.
Podczas
dyskusji w Arsenale padła teza, że trudno interpretować teledyski czy performances
Ady bez znajomości jej biografii czy poglądów. Że w zasadzie swoją
sztukę tworzy i samymi działaniami artystycznymi, i własnym
życiem. I w związku z tym wystawia się na krytykę i emocjonalne
zranienia nie tylko jako twórczyni, ale też jako człowiek. Ktoś,
kto wyraża negatywny stosunek do jej utworów, w pośredni sposób
neguje ją samą.
A mnie się
nasunęło, że jeśli ktoś dodatkowo do tej sztuki,
tak jak Ada, bardzo mocno wplata swoją wrażliwość jako kobiety,
to również i swoje poczucie wartości jako kobiety wystawia na
potencjalne zranienie. I to
jest coś, czego trochę się sama (na zapas, bo jestem tylko
„reprezentantką idei”, ale jednak) boję, bo podejście, które
pokazuje Ada, jest mi w jakiś sposób bliskie. Zatem trochę
ryzykujemy. Ale w sumie – co z tego? Stchórzyć byłoby chyba
głupio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz