piątek, 6 listopada 2015

Miasto, Márai, Musierowicz

Kiedy przeprowadziłam się do miasta, rozkminiałam przez jakiś czas, na ile różni się postrzeganie przestrzeni przeze mnie i osoby mieszkające w mieście od urodzenia. Wyszło mi, że dla mnie naturalne jest widzenie swojego miejsca zamieszkania jako malutkiego punktu otoczonego przestrzenią – jeśli chce się załatwić jakąś sprawę (kino, lekarz, większe zakupy), należy punkt opuścić, przebyć jakąś przestrzeń i dotrzeć do innego punktu. Miejscy znajomi wydawali się natomiast postrzegać swoje rodzinne miasto jako coś w rodzaju zamkniętego zbioru punktów, w którym w zasadzie są wszystkie potrzebne rzeczy, a opuszczenie go i udanie się w przestrzeń zewnętrzną jest czymś wyjątkowym i na swój sposób trudnym.


Obycie z otwartymi terenami składa mi się z powodami, dla których lubię fantastykę. Jedna z rzeczy, które najbardziej mnie w niej urzekły, to fakt, że jest tam wizualnie dużo przestrzeni. W fantasy te wszystkie opowieści drogi i fantastyczne krainy, w science-fiction – przestrzenie kosmiczne. Podobne nastawienie miałam zresztą też wobec książek niefantastycznych: z lektur szkolnych bardziej Sienkiewicz (tu Afryka, tam jakieś stepy) niż Prus ze swoimi zakurzonymi miejskimi kamieniczkami; we własnych wyborach czytelniczych – też głównie książki, gdzie była jakaś fajna przestrzeń do wyobrażania sobie - czy to wizualna, czy duchowa. Rzadko poza to wychodziłam.


Oczywiście, nie mówię, że nie wychodziłam nigdy. Przykładem tytułowa Musierowicz. Ale pamiętam, że trudno mi było u niej oswoić tę miejską przestrzeń – nie wiedząc wtedy, jak wyglądają opisywane przez nią miejsca w Poznaniu, wyobrażałam je sobie, sztukując kawałki własnej miejscowości i miast, które jako tako znałam.


Márai1 sprawił, że wyszłam z tego antymiejskiego ograniczenia, i to na dobre. On jest bardzo miejskim pisarzem, a podczas lektury jego Dziennika zgadzałam się z nim w tylu kwestiach i tyloma się zachwyciłam, że jakoś łatwo przyszło mi zaufanie tej nowej, miejskiej perspektywie i wtopienie się w nią. Przestrzeni za dużo u niego nie ma, nie ma też zbyt wiele materiału dla wyobraźni wizualnej. Jest natomiast niesamowite skupienie na szczególe. Mam wrażenie, że czytając Dziennik, po raz pierwszy zaczęłam doceniać piękno, jakie może nieść realizm. Potem zaczęłam tego szukać też w innych książkach i generalnie trochę mi się przez to odkręciły upodobania czytelnicze.


A czemu właśnie jemu aż tak zaufałam? Bo (niestety, tylko do ok. 1970r.) chrześcijaństwo, wyrażane w niesamowicie jednostkowy sposób? Bo mądry konserwatyzm, potrafiący zrozumieć inność i idący w parze z wartościami humanistycznymi? Bo oryginalny punkt widzenia i odważne patrzenie na sztukę? W sumie te rzeczy można przecież znaleźć też u innych twórców.


Zastanawiam się, czy powodem nie była szczególna mieszanka wszystkich powyższych rzeczy, która tworzy razem etos patrycjusza. Wychowałam się na wsi, ale sporo moich przodków to mieszczanie. Myślę sobie, czy przypadkiem lektura Máraiego nie podziałała mi na coś w rodzaju pamięci genetycznej – może znalazłam u niego i wartości, i ogląd przestrzeni, który siedział gdzieś głęboko i sprawił, że poczułam się w jego książkach jak w domu.


Możliwe, że wcześniej z podobnego powodu spodobały mi się książki Musierowicz. Pomimo wszystkich jaskrawych różnic, Máraiego i Musierowicz łączy to, że w swoich książkach przedstawiają właśnie – i to oboje w bardzo zachęcający sposób – kodeks moralny człowieka z miasta. Dzieli ich opinia o tym, czy ten kodeks nadal istnieje i czy jest uwarunkowany pochodzeniem.


Márai opiewa etos przedwojennego, węgierskiego mieszczanina, ale pokazuje od razu, jak ten etos się rozpada. Jego Wyznania patrycjusza, choć opisują jeszcze środowisko miejskie z czasów, kiedy przedwojenny porządek, zależności społeczne i rodzina trzymały się dobrze, zapowiadają, że to wszystko powoli się kończy: że ten porządek tak naprawdę jest skostniały, że kolejne młodzieńcze zwątpienia w tradycyjne wartości to droga, z której nie ma powrotu, że w tym miejskim ciepełku tak naprawdę nie sposób wytrzymać, a gdy się człowiek już wyrwie, ten cały etos bardzo łatwo odrzucić i znaleźć się w próżni. Do tego etos patrycjusza u Máraiego jest jednoznacznie klasowy – jeśli nie jest się dobrze urodzonym mieszczaninem, po prostu nie ma się do niego dostępu. Osoby ze wsi, Żydzi, arystokraci czy służący są w Wyznaniach... traktowani jako postaci bez mała egzotyczne.


U Musierowicz etos patrycjusza jest natomiast jak najbardziej nierozpadnięty, aktualny i dostępny dla wszystkich chętnych. Fakt, jej bohaterki pochodzą w dużej mierze z mieszczańskich domów (lepszych lub gorszych), jednak wyznawane przez nie wartości nie wydają się w żaden sposób od tego pochodzenia zależeć.


W Wyznaniach patrycjusza Máraiego o wartościach religijnych dowiadujemy się przez pryzmat klimatu szkoły katolickiej, do której chodził główny bohater; pierwsze doświadczenia miłosne protagonista przeżywa dlatego, że jego grupa rówieśnicza uważa, że tak trzeba, a intelektualny punkt odniesienia stanowią książki stojące w biblioteczce rodziców w którymś z reprezentacyjnych pokojów rodzinnego domu. Wszystko jest uwarunkowane. Gdyby główny bohater przyszedł na świat w innej klasie społecznej a jego rodzice mieliby mniej lub więcej pieniędzy, wyglądałoby to pewnie zupełnie inaczej.


U Musierowicz cały etos można spokojnie praktykować nie mając nic oprócz dobrych chęci i ewentualnie karty bibliotecznej. Opisując go, pójdę za tym samym kluczem, co w wypadku Máraiego przed chwilą: religia, miłość, wartości intelektualne.


OK, zatem religia. W książkach Musierowicz często pojawia się poznański kościół dominikanów, do którego bohaterowie chodzą w niedziele i święta. Obchodzone są uroczystości religijne. Poza tym mało jest nawiązań religijnych (w jednym z ostatnich tomów mama Borejko mówi tylko do męża, by przy święcie zacytował może coś z Biblii, a nie ciągle rzymskich klasyków), ale to gdzieś tam jest, całkiem naturalnie i w sposób, w jaki może to robić każdy.


Jeśli chodzi o miłość, to u poznańskiej pisarki jest zwyczajnie i współcześnie. Nie ma mowy o jakimś uwikłaniu w status społeczny. Márai w Wyznaniach... opisuje cały łańcuszek kobiet, jakie przewijają się przez życie jego pierwszoosobowego bohatera – cudzoziemek, aktorek, najemczyń mieszkań – ale gdy przychodzi do żeniaczki, wybór pada na dziewczynę z jego miasta, o podobnym statusie społecznym, którą zna od dzieciństwa. U Musierowicz natomiast najlepsze historie miłosne to akurat mariaże społecznych kontrastów: Cesia i Jurek (Szósta klepka) – dziewczyna z wielopokoleniowej, inteligenckiej rodziny i chłopak-sierota, Patrycja i Baltona (Pulpecja) – córka wrogiego subkulturom filologa klasycznego i zbuntowany miłośnik „mrocznego rocka”, czy Cezary i Bella (Córka Robrojka) – potomek poznańskich nowobogackich i córka ich biednego znajomego.


Jeszcze w temacie etosu i miłości, wszystkie bohaterki Musierowicz są, statystycznie rzecz biorąc, niezwykle cnotliwe. Chociaż emocji na tym tle jest w Jeżycjadzie niemało, sytuacje miłosne są opisywane bardzo delikatnie: oszczędnie wypowiadane słowa (wielu bohaterów to introwertycy), przypadkowo spotykające się dłonie, atmosfera. A później te pary po prostu się pobierają. Można by się kłócić, że ta sfera została pominięta, bo to powieści dla młodzieży, ale kiedy Róża w Języku trolli jako pierwsza wyłamuje się z etosu i zachodzi w pozamałżeńską ciążę, okazuje się nagle, że ze sprawy robi się wielkie halo (na tle moralnym, nie na zasadzie, że dziewczyna wstyd przyniesie), a wkrótce potem młodsza siostra Róży, Laura, już otwarcie podejmuje decyzję, że chce czekać do ślubu. I nie ma w tym wszystkim mowy o jakiejś dewocji czy szczególnym nastawieniu ideologicznym – wydaje się, że bohaterki Musierowicz postępują w ten sposób ot tak, bo tak należy i tak jest piękniej. A piękne te historie miłosne w Jeżycjadzie rzeczywiście bywają.


I na koniec, wartości intelektualne w mieszczańskim etosie à la Musierowicz. Po pierwsze, zamiłowanie do czytania. Musierowicz w swoich felietonach Frywolitki bezpośrednio znęcała się nad osobami stroniącymi od lektury, przypisując im tzw. „ołowiane oko” czyli ciężkie, bezmyślne spojrzenie. Jej bohaterki mają z reguły pasję do książek i bardzo konkretne upodobania czytelnicze: Ida w Idzie sierpniowej zaczytuje się Jane Eyre, Natalia zgaduje się ze swoim ukochanym w kwestii zamiłowania do Baśni z tysiąca i jednej nocy, Gabrielę w co którejś książce widzimy chichoczącą nad dziełem jakiegoś rzymskiego klasyka.


Zamiłowanie do kultury antycznej i łaciny to zresztą kolejny filar intelektualnej formacji Musierowiczowskiej patrycjuszki: nie byłabym zdziwiona, gdyby w pokoleniu czytającym Musierowicz znalazła się spora grupa dziewczyn, które chętniej niż reszta populacji wplatają łacińskie sentencje i zwroty do codziennej mowy, a jeśli na studiach trafią na lektorat z języków martwych, nie uważają go, jak każdy normalny człowiek, za dopust Opatrzności (przypomnijcie sobie, jaką prasę miała łacina w starszych powieściach dla młodzieży).


Pod patrycjuszowski kult intelektu podchodzi też konieczność posiadania tzw. zainteresowań. Większość postaci u Musierowicz można wręcz odróżniać od siebie właśnie po ich pasjach: teatr (Aniela), żeglarstwo (Natalia), kolekcje (Patrycja), muzyka (Laura, Staszka Trolla). Generalnie to, co łączy te wszystkie bohaterki, to tzw. bogata osobowość.


I to właśnie bogata osobowość wydaje się w tych książkach być najbardziej cenioną cechą. Ona również – a nie jakieś nabyte dziedzicznie, klasowe uposażenie „panienki z dobrego domu” – jest gwarantem życiowego sukcesu bohaterek. Musierowicz zdaje się mówić: nie musisz być bogata (siostry Borejko), piękna (Aurelia Jedwabińska), zadbana (Cesia) ani starannie wystylizowana (Kreska); nie musisz też mieć, jak dawniejsze patrycjuszki, wyniesionej z domu kindersztuby (Patrycja w Pulpecji podsuwająca Marcelkowi taboret nogą; Natalia wpadająca w ordynarną furię w Nutrii i Nerwusie) ani wystudiowanych zachowań typowej kobiety (Gabrysia). Po prostu miej ideały i zasady, a jeśli to nie wystarcza, zaświeć intelektem i wszystko będzie dobrze.


Często bywa u Musierowicz właśnie tak, że bohaterki nadrabiają intelektem inne niedostatki. I dobrze na tym wychodzą. W jeżycjadowych historiach miłosnych, intelekt okazuje się np. silnym wabikiem na płeć brzydką i dobrym spoiwem związku. Cesia w Szóstej klepce robi niesamowite wrażenie na Jurku – miłośniku fizyki – faktem, że wie, kto to był Richard Feynman. Wie to, co prawda, przypadkiem od taty-inżyniera, ale w miarę, jak relacja z Jurkiem nabiera rumieńców, Cesia dokształca się, podczytując Feynmana wykłady z fizyki. Pyza i Patrycja decydują się rozpocząć ten sam kierunek studiów, co ich narzeczeni: odpowiednio astronomię i leśnictwo. Wszystkie te historie (SPOILER!!!) kończą się wspaniale. Generalnie, pomimo rozlicznych problemów rodzinnych, finansowych i zdrowotnych (SPOILER!!!) wszystkie historie bohaterek Musierowicz kończą się wspaniale. Każda przeżywa w końcu szaloną miłość, zakłada cudowną rodzinę, jest szczęśliwa i spełniona.


Jak wid, etos patrycjatu u Musierowicz jest w pełni demokratyczny. Na praktykowanie ideałów, przeczytanie jakichś książek i posiadanie hobby stać przecież absolutnie każdego, wcale nie trzeba do tego być z miasta ani z dobrej rodziny. Márai w Dzienniku formułuje określenie „arystokrata ducha”. Jest to człowiek, który wcale nie musi mieć szlacheckiego pochodzenia – jest arystokratą przez swoją szlachetną naturę i dumną postawę wobec świata i innych ludzi. W tym sensie bohaterki Musierowicz – a także czytelniczki, którym zachciałoby się je naśladować – można by nazwać patrycjuszkami ducha. Status szlachetnej mieszczanki wydaje się być, według tych książek, dostępny wyłącznie za osobiste zasługi, bez żadnych punktów za pochodzenie. Podobnie jak wizja wynikającego z niego szczęścia w życiu osobistym.


Jest z nim tylko jeden kłopot. Ten sam, co z Wyspami Bergamutami w wierszyku Jana Brzechwy. Jeśli zaobserwować współczesny (a może w ogóle – realny) świat – trudno dojść do innego wniosku niż ten, że takiego patrycjatu nie ma. I może nigdy nie było. Świat po prostu nie działa tak, jak u Musierowicz. Osoba, która zaufała wizji świata w jej książkach, może mieć problem.


Bo wyobraźcie sobie taką modelową Musierowiczowską patrycjuszkę. Być może niezbyt ładna, być może ubrana jak chłopczyca (Natalia), tylko na czarno (Aurelia) albo z braku kasy przerabiająca swetry dziadka na stroje dla siebie (Kreska), do tego nieumalowana (Cesia) i jak nic pachnąca kamienicą. Jej atutami są natomiast wysokie zasady moralne, znajomość łacińskich sentencji, ewentualnie jeszcze biegłość w dziedzinie, którą interesuje się obiekt jej westchnień. Jeśli chce zwrócić uwagę fizyka, czyta Feynmana; jeśli podoba jej się leśnik lub astronom, rozpoczyna studia na odpowiednim kierunku. I tu pytanie: jaką logiką trzeba się kierować, by założyć, że można stać się bardziej atrakcyjną jako kobieta, gdy zacznie się szpanować wiedzą o kwantach i kwarkach albo osiągnie ekspertyzę w wycince boru sosnowego?


U Máraiego etos patrycjusza rozpadał się jeszcze na kartach powieści. U Musierowicz w samych powieściach trzyma się on świetnie – rozpada się dopiero przy konfrontacji z rzeczywistością.


Czytelniczka Musierowicz, jeśli jej zaufała, musi w pewnym momencie zaakceptować fakt, że wyznawane przez nią wartości i zgromadzone atuty – jej wiara, zasady, wiedza – mogą jednak wcale nie zapewnić jej automatycznie bycia atrakcyjną kobietą, ślicznego domku na przedmieściach, wspaniałego mężczyzny u boku i życiowego spełnienia.


Generalnie – patrząc z perspektywy doczesnej – mogą nie zapewnić jej kompletnie niczego.


A to jest z kolei bardzo w duchu Máraiego. Po tym, jak pisarz traci dom podczas wojny, a jakiś czas potem, pozbawiony przez reżim komunistyczny możliwości normalnej artystycznej wypowiedzi, musi opuścić Węgry, pisze w Dzienniku: „Wszystko przepadło, wszystko. Język, dom, sens pracy, młodość. Nareszcie jestem wolny!”.2


Rozczarowana czytelniczka Musierowicz może odrzucić swój etos patrycjuszki ducha, stać się cyniczną, rozwiązłą nihilist i liczyć, że może to da jej upragnioną, doczesną nagrodę.


Ale może też tego nie robić i po prostu poczuć się wolna. Bez tego całego balastu - poczucia bezpieczeństwa, samospełniających się prospektów na rodzinę, szczęście i sukces, dumy z własnego intelektu i przekonania o własnej atrakcyjności jako kobiety. (Bo rozumiem, że innych balastów - kasy, urody, manier i prezencji jak u modelki - mogła nie mieć już wcześniej).


A potem ewentualnie sobie tę atrakcyjność i kobiecość wymyślić na nowo, bez sztucznych, intelektualnych podpórek. I pomyśleć, co konstruktywnego można zrobić ze znajomością wykładów Feynmana i łaciny, skoro jako metoda podrywu okazały się nic nie warte. Macie jakieś pomysły?



1 Sándor Márai (1900-1989) – węgierski prozaik, trochę również poeta. Autor Dziennika, który powala oraz wielu powieści, w których pojedyncze frazy również powalają. W Polsce ładnie pisali o nim Małgorzata Baranowska - tu i Szczepan Twardoch - tu i w wielu innych miejscach. To, że Márai jest u mnie drugim węgierskim pisarzem w tym kwartale, to nie przypadek ani jakaś moja szczególna specjalizacja, a prawo serii – o Krúdym przeczytałam właśnie u niego. (przyp. Shee)


2 Márai, Sándor. 2004. Dziennik. Warszawa: Czytelnik, 165.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz