Kiedy
przeprowadziłam się do miasta, rozkminiałam przez jakiś
czas, na ile
różni się postrzeganie przestrzeni przeze mnie i osoby mieszkające
w mieście od urodzenia.
Wyszło mi, że dla mnie naturalne jest widzenie swojego miejsca
zamieszkania jako malutkiego
punktu otoczonego przestrzenią
– jeśli chce się załatwić jakąś sprawę (kino, lekarz,
większe zakupy), należy punkt opuścić, przebyć jakąś
przestrzeń i dotrzeć do innego punktu. Miejscy znajomi wydawali
się natomiast postrzegać swoje rodzinne miasto jako coś w rodzaju
zamkniętego
zbioru punktów,
w którym w
zasadzie są wszystkie potrzebne rzeczy,
a opuszczenie go i udanie się w przestrzeń zewnętrzną jest czymś
wyjątkowym i na swój sposób trudnym.
Obycie
z otwartymi terenami składa mi się z powodami,
dla których lubię fantastykę.
Jedna z rzeczy, które najbardziej mnie w niej urzekły, to fakt, że
jest tam wizualnie dużo
przestrzeni. W
fantasy te wszystkie opowieści drogi i fantastyczne krainy, w
science-fiction – przestrzenie kosmiczne. Podobne nastawienie
miałam zresztą też wobec
książek niefantastycznych:
z lektur
szkolnych bardziej Sienkiewicz
(tu Afryka, tam jakieś stepy) niż
Prus ze swoimi
zakurzonymi miejskimi kamieniczkami; we własnych wyborach
czytelniczych – też głównie książki, gdzie była jakaś fajna
przestrzeń do wyobrażania sobie - czy to wizualna, czy duchowa.
Rzadko poza to wychodziłam.
Oczywiście,
nie mówię, że nie wychodziłam nigdy. Przykładem tytułowa
Musierowicz. Ale
pamiętam, że trudno
mi było u niej oswoić tę miejską przestrzeń
– nie wiedząc
wtedy, jak wyglądają opisywane przez nią miejsca w Poznaniu,
wyobrażałam je sobie, sztukując
kawałki własnej miejscowości
i miast, które jako tako znałam.
Márai1
sprawił,
że wyszłam z tego
antymiejskiego ograniczenia,
i to na dobre. On jest bardzo
miejskim pisarzem, a
podczas lektury jego Dziennika
zgadzałam się z nim w tylu kwestiach i tyloma się zachwyciłam, że
jakoś łatwo przyszło mi zaufanie tej nowej, miejskiej perspektywie
i wtopienie się w nią. Przestrzeni
za dużo u niego nie ma, nie ma też zbyt wiele materiału dla
wyobraźni wizualnej. Jest
natomiast niesamowite skupienie na szczególe.
Mam wrażenie, że czytając Dziennik,
po raz pierwszy zaczęłam doceniać piękno,
jakie może nieść realizm.
Potem zaczęłam tego szukać też w innych książkach i generalnie
trochę mi się przez to odkręciły upodobania czytelnicze.
A
czemu właśnie jemu aż tak zaufałam?
Bo (niestety, tylko do ok. 1970r.) chrześcijaństwo, wyrażane w
niesamowicie jednostkowy sposób? Bo mądry konserwatyzm, potrafiący
zrozumieć inność i idący w parze z wartościami humanistycznymi?
Bo oryginalny punkt widzenia i odważne patrzenie na sztukę? W sumie
te rzeczy można
przecież znaleźć też u innych twórców.
Zastanawiam
się, czy powodem nie była szczególna
mieszanka
wszystkich
powyższych rzeczy, która
tworzy razem etos
patrycjusza.
Wychowałam się na wsi, ale sporo moich przodków to mieszczanie.
Myślę sobie, czy przypadkiem lektura
Máraiego nie podziałała mi na coś w rodzaju pamięci genetycznej
– może znalazłam u niego i wartości, i ogląd przestrzeni, który
siedział gdzieś głęboko i sprawił, że poczułam się w jego
książkach jak w domu.
Możliwe,
że wcześniej z podobnego powodu spodobały mi się książki
Musierowicz.
Pomimo wszystkich jaskrawych różnic, Máraiego i Musierowicz łączy
to, że w swoich książkach przedstawiają właśnie – i to oboje
w bardzo zachęcający sposób – kodeks
moralny człowieka z miasta.
Dzieli ich opinia o tym, czy ten kodeks nadal istnieje i czy jest
uwarunkowany pochodzeniem.
Márai
opiewa
etos przedwojennego, węgierskiego mieszczanina, ale pokazuje
od razu, jak ten etos się rozpada.
Jego Wyznania patrycjusza,
choć opisują jeszcze środowisko miejskie z czasów, kiedy
przedwojenny
porządek, zależności
społeczne i rodzina trzymały się dobrze, zapowiadają, że to
wszystko powoli się kończy:
że ten porządek tak naprawdę jest skostniały, że kolejne
młodzieńcze zwątpienia w tradycyjne wartości to droga, z której
nie ma powrotu, że w tym miejskim ciepełku tak naprawdę nie sposób
wytrzymać, a gdy się człowiek już wyrwie, ten
cały etos bardzo łatwo odrzucić i znaleźć się w próżni.
Do tego etos patrycjusza u Máraiego jest jednoznacznie
klasowy –
jeśli nie jest się dobrze urodzonym mieszczaninem, po prostu nie ma
się do niego dostępu. Osoby ze wsi, Żydzi, arystokraci czy służący
są w Wyznaniach...
traktowani jako postaci bez mała egzotyczne.
U
Musierowicz etos patrycjusza jest
natomiast jak najbardziej nierozpadnięty,
aktualny i dostępny dla wszystkich chętnych.
Fakt, jej bohaterki pochodzą w dużej mierze z mieszczańskich domów
(lepszych lub gorszych), jednak wyznawane przez nie wartości nie
wydają się w żaden sposób od tego pochodzenia zależeć.
W
Wyznaniach patrycjusza
Máraiego o wartościach
religijnych
dowiadujemy się przez pryzmat klimatu szkoły katolickiej, do której
chodził główny bohater; pierwsze doświadczenia
miłosne
protagonista przeżywa dlatego, że jego grupa rówieśnicza uważa,
że tak trzeba, a intelektualny
punkt odniesienia stanowią książki stojące w biblioteczce
rodziców w którymś z reprezentacyjnych pokojów rodzinnego domu.
Wszystko jest uwarunkowane. Gdyby
główny bohater przyszedł na świat w innej klasie społecznej a
jego rodzice mieliby mniej lub więcej pieniędzy, wyglądałoby to
pewnie zupełnie inaczej.
U
Musierowicz cały
etos można spokojnie praktykować nie
mając nic oprócz dobrych chęci i ewentualnie karty bibliotecznej.
Opisując go, pójdę za tym samym kluczem, co w wypadku Máraiego
przed chwilą: religia,
miłość, wartości intelektualne.
OK,
zatem religia.
W książkach Musierowicz często pojawia się poznański kościół
dominikanów, do którego bohaterowie chodzą w niedziele i święta.
Obchodzone są uroczystości religijne. Poza tym mało jest nawiązań
religijnych (w jednym z ostatnich tomów mama Borejko mówi tylko do
męża, by przy święcie zacytował może coś z Biblii, a nie
ciągle rzymskich klasyków), ale to
gdzieś tam jest, całkiem naturalnie i w sposób, w jaki może to
robić każdy.
Jeśli
chodzi o miłość,
to u poznańskiej pisarki jest zwyczajnie
i współcześnie.
Nie ma mowy o jakimś uwikłaniu
w status społeczny. Márai w
Wyznaniach...
opisuje cały
łańcuszek kobiet, jakie przewijają się przez życie jego
pierwszoosobowego bohatera – cudzoziemek, aktorek, najemczyń
mieszkań – ale gdy przychodzi do żeniaczki, wybór pada na
dziewczynę z jego miasta, o podobnym statusie społecznym, którą
zna od dzieciństwa. U
Musierowicz
natomiast
najlepsze
historie miłosne to akurat mariaże społecznych kontrastów:
Cesia i Jurek (Szósta klepka)
– dziewczyna z wielopokoleniowej, inteligenckiej rodziny i
chłopak-sierota, Patrycja i Baltona (Pulpecja)
– córka wrogiego subkulturom filologa klasycznego i zbuntowany
miłośnik „mrocznego rocka”, czy Cezary i Bella (Córka
Robrojka) –
potomek poznańskich nowobogackich i córka ich biednego znajomego.
Jeszcze
w temacie etosu i miłości, wszystkie
bohaterki Musierowicz są, statystycznie rzecz biorąc, niezwykle
cnotliwe.
Chociaż emocji na tym tle jest w Jeżycjadzie
niemało, sytuacje
miłosne są opisywane bardzo delikatnie:
oszczędnie wypowiadane słowa (wielu bohaterów to introwertycy),
przypadkowo spotykające się dłonie, atmosfera. A później te pary
po prostu się pobierają. Można by się kłócić, że ta sfera
została pominięta, bo to powieści dla młodzieży, ale kiedy Róża
w Języku trolli
jako pierwsza wyłamuje się z etosu i zachodzi w pozamałżeńską
ciążę, okazuje się nagle, że ze
sprawy robi się wielkie halo
(na tle moralnym, nie na zasadzie, że dziewczyna wstyd przyniesie),
a wkrótce potem młodsza siostra Róży, Laura, już otwarcie
podejmuje decyzję,
że chce czekać do ślubu. I nie ma w tym wszystkim mowy o jakiejś
dewocji czy szczególnym nastawieniu ideologicznym – wydaje się,
że bohaterki Musierowicz postępują w ten sposób ot tak, bo tak
należy i tak jest piękniej. A
piękne te historie miłosne w Jeżycjadzie
rzeczywiście bywają.
I
na koniec, wartości
intelektualne w
mieszczańskim etosie à la
Musierowicz. Po pierwsze, zamiłowanie
do czytania.
Musierowicz w swoich felietonach Frywolitki
bezpośrednio znęcała się nad osobami stroniącymi od lektury,
przypisując im tzw. „ołowiane
oko” czyli
ciężkie, bezmyślne spojrzenie. Jej bohaterki mają z reguły pasję
do książek i bardzo konkretne upodobania czytelnicze: Ida w Idzie
sierpniowej zaczytuje
się Jane Eyre,
Natalia zgaduje się ze swoim ukochanym w kwestii zamiłowania do
Baśni z tysiąca i jednej nocy,
Gabrielę w co którejś książce widzimy chichoczącą nad dziełem
jakiegoś
rzymskiego klasyka.
Zamiłowanie
do kultury antycznej
i łaciny to zresztą kolejny filar intelektualnej formacji
Musierowiczowskiej patrycjuszki: nie byłabym zdziwiona, gdyby w
pokoleniu czytającym Musierowicz znalazła się spora grupa
dziewczyn, które chętniej
niż reszta populacji wplatają łacińskie sentencje
i zwroty do codziennej mowy, a jeśli na studiach trafią na lektorat z
języków martwych, nie
uważają go, jak każdy normalny człowiek, za dopust Opatrzności
(przypomnijcie
sobie, jaką prasę miała łacina w starszych powieściach dla
młodzieży).
Pod
patrycjuszowski kult intelektu podchodzi też konieczność
posiadania tzw. zainteresowań.
Większość postaci u Musierowicz można wręcz odróżniać
od siebie właśnie po ich pasjach:
teatr (Aniela), żeglarstwo (Natalia), kolekcje (Patrycja), muzyka
(Laura, Staszka Trolla). Generalnie
to, co łączy te wszystkie bohaterki, to tzw. bogata osobowość.
I
to właśnie bogata
osobowość wydaje
się w tych książkach być
najbardziej cenioną cechą. Ona
również – a nie jakieś nabyte dziedzicznie, klasowe uposażenie
„panienki z dobrego domu”
– jest gwarantem życiowego sukcesu bohaterek. Musierowicz
zdaje się mówić: nie musisz być bogata (siostry Borejko), piękna
(Aurelia Jedwabińska), zadbana (Cesia) ani starannie wystylizowana
(Kreska); nie musisz też mieć, jak dawniejsze patrycjuszki, wyniesionej z domu kindersztuby
(Patrycja w Pulpecji podsuwająca
Marcelkowi taboret nogą; Natalia wpadająca w ordynarną furię w Nutrii
i Nerwusie) ani
wystudiowanych zachowań typowej kobiety (Gabrysia). Po
prostu miej ideały i zasady, a
jeśli to nie wystarcza,
zaświeć intelektem i wszystko będzie dobrze.
Często
bywa u Musierowicz właśnie tak, że bohaterki nadrabiają
intelektem inne niedostatki. I
dobrze na tym wychodzą. W
jeżycjadowych historiach miłosnych, intelekt okazuje się np.
silnym wabikiem na płeć brzydką
i dobrym spoiwem związku. Cesia
w Szóstej klepce
robi niesamowite wrażenie na Jurku – miłośniku fizyki –
faktem, że wie,
kto to był Richard Feynman.
Wie to, co prawda, przypadkiem od taty-inżyniera, ale w miarę, jak
relacja z Jurkiem nabiera rumieńców, Cesia dokształca
się, podczytując Feynmana wykłady z
fizyki.
Pyza i Patrycja decydują się rozpocząć ten sam kierunek
studiów, co ich narzeczeni: odpowiednio astronomię
i leśnictwo.
Wszystkie te historie (SPOILER!!!)
kończą się wspaniale. Generalnie, pomimo rozlicznych problemów
rodzinnych, finansowych i zdrowotnych (SPOILER!!!)
wszystkie historie bohaterek Musierowicz kończą się wspaniale.
Każda przeżywa w końcu szaloną miłość, zakłada cudowną
rodzinę, jest szczęśliwa i spełniona.
Jak
widać, etos patrycjatu u Musierowicz jest w pełni demokratyczny. Na
praktykowanie ideałów, przeczytanie jakichś książek i posiadanie
hobby stać przecież absolutnie każdego,
wcale nie trzeba do tego być z miasta ani z dobrej rodziny. Márai
w Dzienniku formułuje
określenie „arystokrata
ducha”. Jest
to człowiek, który wcale nie
musi mieć szlacheckiego pochodzenia
– jest arystokratą przez swoją szlachetną naturę i dumną
postawę wobec świata i innych ludzi. W tym sensie bohaterki
Musierowicz –
a także czytelniczki, którym zachciałoby się je naśladować –
można by nazwać
patrycjuszkami ducha.
Status
szlachetnej mieszczanki
wydaje się być, według tych książek, dostępny wyłącznie za
osobiste zasługi, bez żadnych punktów za pochodzenie. Podobnie jak
wizja wynikającego
z niego szczęścia
w życiu osobistym.
Jest
z nim tylko jeden kłopot. Ten
sam, co z Wyspami Bergamutami w wierszyku Jana Brzechwy. Jeśli
zaobserwować współczesny (a może w ogóle – realny) świat –
trudno dojść do innego wniosku niż ten, że takiego
patrycjatu nie ma.
I
może nigdy nie było.
Świat po prostu nie działa tak, jak u Musierowicz. Osoba,
która zaufała wizji świata w jej książkach, może mieć problem.
Bo
wyobraźcie sobie taką modelową
Musierowiczowską patrycjuszkę.
Być może niezbyt ładna, być może ubrana jak chłopczyca
(Natalia), tylko na czarno (Aurelia) albo z braku kasy przerabiająca
swetry dziadka na stroje dla siebie (Kreska), do tego nieumalowana
(Cesia) i jak nic pachnąca kamienicą. Jej atutami są natomiast
wysokie zasady
moralne, znajomość łacińskich sentencji,
ewentualnie jeszcze biegłość w dziedzinie, którą interesuje się
obiekt jej westchnień. Jeśli
chce zwrócić uwagę fizyka, czyta Feynmana;
jeśli podoba jej się leśnik lub astronom, rozpoczyna studia na
odpowiednim kierunku. I tu pytanie: jaką
logiką trzeba się kierować, by założyć, że można stać się
bardziej atrakcyjną jako kobieta,
gdy zacznie się szpanować wiedzą o kwantach i kwarkach albo
osiągnie ekspertyzę w wycince boru sosnowego?
U
Máraiego etos
patrycjusza rozpadał się jeszcze na kartach powieści. U
Musierowicz w
samych powieściach trzyma się on świetnie – rozpada
się dopiero przy konfrontacji z rzeczywistością.
Czytelniczka
Musierowicz, jeśli jej zaufała,
musi w pewnym momencie zaakceptować fakt, że wyznawane przez nią
wartości i zgromadzone atuty – jej wiara, zasady, wiedza – mogą
jednak wcale nie zapewnić jej automatycznie bycia atrakcyjną kobietą, ślicznego
domku na przedmieściach,
wspaniałego
mężczyzny u boku i życiowego spełnienia.
Generalnie
– patrząc z perspektywy doczesnej – mogą
nie zapewnić jej kompletnie niczego.
A
to jest z kolei bardzo
w duchu Máraiego.
Po tym, jak pisarz traci dom podczas wojny, a jakiś czas potem,
pozbawiony przez reżim komunistyczny możliwości normalnej
artystycznej wypowiedzi, musi opuścić Węgry, pisze w Dzienniku:
„Wszystko
przepadło, wszystko. Język, dom, sens pracy, młodość. Nareszcie
jestem wolny!”.2
Rozczarowana
czytelniczka Musierowicz może odrzucić swój etos patrycjuszki ducha,
stać się cyniczną, rozwiązłą nihilistką i liczyć, że może
to da jej tę upragnioną, doczesną nagrodę.
Ale
może też tego nie robić i po prostu poczuć się wolna. Bez tego całego balastu - poczucia bezpieczeństwa, samospełniających się prospektów na rodzinę, szczęście i sukces, dumy z własnego intelektu i przekonania o własnej atrakcyjności jako kobiety. (Bo rozumiem, że innych balastów - kasy, urody, manier i prezencji jak u modelki - mogła nie mieć już wcześniej).
A
potem ewentualnie sobie tę atrakcyjność i kobiecość wymyślić na nowo, bez sztucznych,
intelektualnych podpórek.
I
pomyśleć, co
konstruktywnego można zrobić ze znajomością wykładów Feynmana i
łaciny, skoro
jako metoda podrywu okazały się nic nie warte. Macie jakieś
pomysły?
1
Sándor Márai
(1900-1989) –
węgierski prozaik, trochę również poeta. Autor Dziennika,
który powala oraz wielu powieści, w których pojedyncze frazy
również powalają. W Polsce ładnie pisali o nim Małgorzata
Baranowska - tu i Szczepan
Twardoch - tu
i w wielu innych miejscach. To, że Márai jest u mnie drugim węgierskim
pisarzem w tym kwartale, to nie przypadek ani jakaś moja szczególna specjalizacja, a prawo serii – o Krúdym przeczytałam
właśnie u niego. (przyp. Shee)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz