czwartek, 29 października 2015

Sartorialny detektyw literacki: "Nomen omen" Marty Kisiel


O realizmie w fantastyce pisywano już sporo. Ja rzucę tylko skromnie, że sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy czytając książkę fantastyczną, natrafiam na kawałek akurat mniej fantastyczny a bardziej realistyczny i jest on napisany tak, że uśmiecham się z satysfakcją, myśląc: „No tak, przecież w życiu właśnie tak to wygląda!”.


W różnych powieściach fantastycznych te wyjątkowo trafne kawałki realistyczne dotyczą różnych wycinków rzeczywistości.


W Nomen omen autorstwa Marty Kisiel tym szczególnie dobrze opisanym wycinkiem rzeczywistości są ciuchy noszone przez bohaterów.


Nomen omen ukazało się w 2014 roku, dostało nominację do Zajdla. Jest to powieść przygodowa dziejąca się we współczesnym Wrocławiu, z elementami fantastycznymi tudzież historycznymi i sympatyczną główną bohaterką. Bohaterka ta, Salomea Klementyna Przygoda, zakompleksiona ale obdarzona poczuciem humoru dziewczyna w typie abnegacko-rockowym, przybywa do Wrocławia, by uciec przed swoją nieco dziwną rodzinką. Zamieszkuje na stancji u również dość dziwnej starszej pani, niebawem dołącza do niej będący istnym utrapieniem brat Niedaś, a wkrótce potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Jest zagadka kryminalna, wątek z niemieckiej przeszłości Wrocławia, elementy paranormalne i nawiązanie mitologiczne.


Ogólnie, powieść bardziej młodzieżowa niż dla dorosłych i bardziej dziewczęca niż chłopięca. Intryga domknięta jest dość zgrabnie, nawiązania intertekstualne są całkiem inteligentne. Gdyby to było wszystko, powiedziałabym – dobra, róbcie, co chcecie. Ale to nie wszystko – jest jeszcze wątek tekstylny. I powiązany z nim, ukryty i dostępny jedynie drogą dedukcji, wątek hard s-f.


Temat ciuchów może być w powieści potraktowany zdawkowo, autor może też wystylizować bohaterów nieadekwatnie do realiów. Ja żadną fashionistką ani inną znawczynią nie jestem, ale będąc, jak każde z nas, codziennym praktykiem noszenia czegoś tam, w Nomen omen od razu widzę w tej kwestii porządna robotę. Bohaterów można sobie łatwo wyobrazić, bo ich style ubierania są wyraźnie zindywidualizowane, ale w sposób, który nie jest ani stereotypowy dla danej postaci, ani (w większości) karykaturalny. Ich ciuchy są opisane tak dobrze, jak psychika bohaterów w dobrych powieściach psychologicznych.


Przykładowo, rodzice Salomei to lekko zwariowani fani New Age, a matka jest dodatkowo z zawodu kreatywną krawcową. Gdyby autorka potraktowała sprawę stereotypowo, pewnie paradowaliby w barchanach z indyjskiego. Ale nie – mama Salki w którymś momencie ma na sobie np. ciemnoczerwoną suknię krakowskiej mieszczki i białe giezło, natomiast jej ojciec jest wówczas wystylizowany na Tyrolczyka, ale nie na zasadzie total look, lecz za pomocą drobnych elementów. Jest więc oryginalnie, choć nie w sposób przerysowany, a przy tym jest to nawet miłe dla oczu wyobraźni (taką suknię mieszczki to sama bym chciała).


Stosunek postaci do ciuchów jest niekiedy skomplikowany, co jest dobre. Salomea, na przykład, jest typem, który niespecjalnie się stroi, a w sytuacjach wymagających elegancji wręcz nie ma co na siebie włożyć. Jednak w chwili gorszego nastroju idzie do galerii i kupuje sobie na pocieszenie dwie bluzeczki. To przełamuje stereotypowy obraz dziewczyny, która totalnie ignoruje ubranie. Przy tym jest to bardzo realistyczne – na co dzień nie bardzo zważa na ciuchy, więc nie kupuje np. apaszki, która akurat pasowałaby jej do jakiejś stylizacji, a bluzeczkę, która jest bardziej elementem tożsamości, niż kompozycji wizualnej, szczególnie jeśli są na niej nadruki z czymś, z czym Salka się życiowo identyfikuje.


Z kolei brat Salki, Niedaś, choć leń i bałaganiarz, wyraźnie reprezentuje styl business casual. Ciągle pojawiają się w książce subtelne napomknienia o tym, jak to z kupy ciuchów w jego pokoju wystaje – jednak – koszula, nie przypominam sobie natomiast żadnej wzmianki np. o T-shircie. Choć chadza w dżinsach, posiada też spodnie, które wymagają starannego prasowania, w dodatku zakłada je nie na jakieś wielkie wyjście, a na nieformalne spotkanie. Również i jego image jest jednak delikatnie przełamany: Niedaś posiada starą, podniszczoną, wojskową kurtkę, którą nosi wszędzie, pieczołowicie naprawia, gdy zaczyna się pruć, a jej pranie traktuje jak rytuał.


Dzięki sprawnemu opisowi ciuchów, w Nomen omen łatwo odróżnić od siebie pobocznych bohaterów. Przykładowo, w powieści występują trzy bardzo podobne do siebie postaci, które można rozpoznać jedynie po diametralnie różnych sposobach noszenia się – ich rozróżnienie jest nawet w pewnym momencie motorem intrygi.


W wypadku postaci zupełnie epizodycznych bywa w Nomen omen tak, że to element ubioru jest nośnikiem ich tożsamości. Na przykład pani, która odwiedza właścicielkę stancji, ma na sobie pikowaną kurtkę obszytą sztucznym futerkiem w cętki. Salka wchodząc do domu, widzi tę kurtkę na wieszaku jeszcze zanim dostrzega samą panią. Gdy następnym razem jest wzmianka o osobie w takiej kurtce, wiemy już, że chodzi właśnie o panią, która wtedy przyszła w odwiedziny.


Przy tym wszystkim absolutnie nie ma w Nomen omen nudzących czytelnika, przydługich opisów wyglądu postaci. Te wszystkie uwagi są rzucone ot, tak – tu mała aluzja o lamówce kurtki, tam powtarzający się kolor, w jakim lubi chodzić dana bohaterka – obraz tworzy się mimowolnie i jest nakreślony z prawdziwą lekkością i wdziękiem.


Urzekła mnie jedna uwaga o tym, jak mężczyźni postrzegają kobiece starania o urodę. Znajoma Niedasia i Salki, Basia, pociesza zmartwioną swoim niezobowiązującym image Salkę, mówiąc, że większość facetów kompletnie się na tym nie zna: jej szwagier myślał, że kobiety specjalnie malują sobie podkrążenia pod oczami, żeby było ładniej. Kiedyś dostało mu się od żony za to, że skomplementował ją w tej materii. Jeśli to nie jest żywe ucieleśnienie Stendhalowskiego ideału powieści jako lustra przechadzającego się po gościńcu, to nie wiem, co nim jest.


Ale jest w Nomen omen jeden zgrzyt. Zgrzyt nie do pominięcia dla takiego, jak ja, sartorialnego detektywa-amatora. Otóż – uwaga – w opisach wyglądu Salki aż trzykrotnie pojawia się wzmianka, że bohaterka nosi SZTRUKSY!


Jak napisałam, powieść została wydana w 2014 roku i nosi znamiona współczesnej. Problem polega na tym, że od co najmniej dwóch-trzech lat damskich sztruksów w sprzedaży po prostu praktycznie nie ma.


Myślicie, że się wyśmiewam? Skądże. Sama chciałam sobie takie kupić, właśnie jakieś 2-3 lata temu. I poważnie, nie było. OK, były kroje typowo dla starszych pań, ale takich Salka nosić nie mogła, bo książka nie skończyłaby się tak, jak się skończyła. Było też kilka modeli sztruksowych rurek – też odpadają: już na samym początku powieści jest wzmianka, że Salka ma na sobie obcisłą bluzkę, a do rurek nosi się workowate. To musiały być klasyczne, proste lub rozkloszowane sztruksy, jakie nosiło się w pierwszej dekadzie XXI wieku. I niemożliwe, by Salka miała je wszystkie (bo miała ewidentnie kilka par) od tamtego czasu, gdyż sztruks szybko się wyciera i od roku, powiedzmy, 2010, nie byłoby już nawet widać, co to za materiał lub też w ogóle by się podarły.


Odpowiedź nasuwa się sama: Nomen omen to nie powieść fantastyczna osadzona we współczesnych realiach. Nomen omen to powieść historyczna bliskiego zasięgu. Ewentualnie owoc manuskryptu, który Marta Kisiel trzymała w szufladzie przez kilka dobrych lat, a gdy w końcu go wydała, okazało się, że w międzyczasie świat (mody) poszedł naprzód.


Ale zaraz: przecież w powieści występują również osoby ubrane całkowicie współcześnie! Furda tam młodziutka Basia, która ma na sobie długą tunikę i właśnie rurki. W dobie zmierzchu sztruksów był taki moment, gdzie dziewczyny chodziły albo tak, albo tak. Ale również pani Matylda, u której mieszkała Salka – osoba idąca z duchem czasu, ale jednak zdecydowanie wiekowa – miała na sobie bluzkę „o luźnym, modnym kroju, do której włożyła wygodne dżinsy”. (s. 26)


Osoby starsze w tamtych czasach nie chodziły tak ubrane. Wiem, o czym mówię – w latach studenckich przetarłam się o biznes tekstylny. Starsze panie chętnie wybierały wówczas dżinsy-”marchewki”, do których nowoczesna, luźna bluzka kompletnie by nie pasowała. Rurki dopiero się pojawiały a ich targetem była zdecydowanie młodzież. To nawet nie była kwestia upodobań. Na osobę dojrzałą o standardowej figurze po prostu nie byłoby właściwego rozmiaru. Pani Matylda żyje zatem nie w bliskiej przeszłości, ale teraz, z nami, w drugiej dekadzie XXI wieku.


I to przesuwa nas w obszary hard science-fiction. Z powyższej analizy tekstylnej wynikałoby, że w Nomen omen Marty Kisiel występują trzy równoległe płaszczyzny czasowe.


Na jednej z nich, cofniętej o jakieś 5-7 lat, znajduje się Salka, a także inni tajemniczy wysłannicy z przeszłości – subkultura emo (była powszechna parę lat temu, ale obecnie, z tego, co widzę, już chyba nie bardzo?) oraz oscylująca między dwiema czasoprzestrzeniami Basia (ma nowoczesne spodnie i bluzkę, ale do tego nosi zachowawcze glany i francuski manicure).


Na drugiej płaszczyźnie, tej z AD 2014, operuje pani Matylda, Niedaś i reszta świata przedstawionego. Jeśli dodamy do tego trzecią czasoprzestrzeń (wkraczająca w teraźniejszość historia z przedwojennego i wojennego Breslau) oraz pozostałe wątki fantastyczne, uniwersum robi się naprawdę skomplikowane.


To jak, ktoś zachęcony do zapoznania się z sartorialno-kryminalną historią z ukrytym paradoksem czasowym? Nie mówię, że trzeba, ale jakby co – czyta się błyskawicznie.

Kisiel, Marta. 2014. Nomen omen. Warszawa: Uroboros.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz