O realizmie w fantastyce pisywano już sporo. Ja rzucę tylko skromnie, że sprawia mi ogromną przyjemność, kiedy czytając książkę fantastyczną, natrafiam na kawałek akurat mniej fantastyczny a bardziej realistyczny i jest on napisany tak, że uśmiecham się z satysfakcją, myśląc: „No tak, przecież w życiu właśnie tak to wygląda!”.
W różnych powieściach
fantastycznych te wyjątkowo trafne kawałki realistyczne dotyczą
różnych wycinków rzeczywistości.
W
Nomen omen autorstwa
Marty Kisiel tym
szczególnie dobrze opisanym
wycinkiem rzeczywistości
są ciuchy noszone przez
bohaterów.
Nomen omen ukazało
się w 2014 roku, dostało nominację do Zajdla. Jest to powieść
przygodowa dziejąca się
we współczesnym Wrocławiu, z elementami fantastycznymi tudzież
historycznymi i sympatyczną główną bohaterką. Bohaterka ta,
Salomea Klementyna
Przygoda, zakompleksiona
ale obdarzona poczuciem humoru dziewczyna w typie abnegacko-rockowym,
przybywa do Wrocławia,
by uciec przed swoją nieco dziwną rodzinką. Zamieszkuje na stancji
u również dość dziwnej starszej pani, niebawem dołącza do niej
będący istnym utrapieniem brat Niedaś, a wkrótce potem zaczynają
się dziać dziwne rzeczy. Jest zagadka
kryminalna, wątek z niemieckiej przeszłości Wrocławia, elementy
paranormalne i
nawiązanie mitologiczne.
Ogólnie,
powieść bardziej młodzieżowa niż dla dorosłych i bardziej
dziewczęca niż chłopięca. Intryga domknięta jest dość
zgrabnie, nawiązania intertekstualne są całkiem inteligentne.
Gdyby to było wszystko, powiedziałabym – dobra, róbcie, co
chcecie. Ale to nie wszystko – jest jeszcze wątek tekstylny. I
powiązany z nim, ukryty i dostępny jedynie drogą dedukcji, wątek hard s-f.
Temat
ciuchów może być w
powieści potraktowany zdawkowo, autor może też wystylizować
bohaterów nieadekwatnie do realiów. Ja
żadną fashionistką ani
inną znawczynią nie jestem,
ale będąc, jak każde z nas, codziennym praktykiem noszenia czegoś
tam, w
Nomen omen od
razu widzę
w tej kwestii porządna
robotę. Bohaterów można
sobie łatwo wyobrazić, bo ich style
ubierania są wyraźnie zindywidualizowane,
ale w sposób, który nie jest ani stereotypowy dla danej postaci,
ani (w większości) karykaturalny. Ich ciuchy są opisane tak
dobrze, jak psychika
bohaterów w dobrych powieściach psychologicznych.
Przykładowo,
rodzice Salomei to lekko
zwariowani fani New Age,
a matka jest dodatkowo z zawodu kreatywną krawcową. Gdyby autorka
potraktowała sprawę stereotypowo, pewnie paradowaliby w barchanach
z indyjskiego. Ale nie – mama Salki w którymś momencie ma na
sobie np. ciemnoczerwoną
suknię krakowskiej mieszczki i
białe giezło, natomiast jej ojciec jest wówczas wystylizowany
na Tyrolczyka, ale nie na
zasadzie total look,
lecz za pomocą drobnych elementów. Jest więc oryginalnie,
choć nie w sposób przerysowany,
a przy tym jest to nawet miłe dla oczu wyobraźni (taką suknię
mieszczki to sama bym chciała).
Stosunek
postaci do ciuchów jest niekiedy skomplikowany,
co jest dobre.
Salomea, na przykład,
jest typem, który niespecjalnie się stroi, a w sytuacjach
wymagających elegancji wręcz nie ma co na siebie włożyć. Jednak
w chwili gorszego nastroju idzie
do galerii i kupuje sobie na pocieszenie dwie bluzeczki.
To przełamuje
stereotypowy obraz
dziewczyny, która totalnie ignoruje ubranie. Przy tym jest to bardzo
realistyczne – na co dzień nie bardzo zważa na ciuchy, więc nie
kupuje np. apaszki, która akurat pasowałaby jej do jakiejś
stylizacji, a bluzeczkę,
która jest bardziej elementem tożsamości, niż kompozycji
wizualnej, szczególnie jeśli są na niej nadruki z czymś, z czym
Salka się życiowo identyfikuje.
Z
kolei brat Salki, Niedaś,
choć leń i bałaganiarz, wyraźnie reprezentuje styl business
casual.
Ciągle pojawiają się w książce subtelne napomknienia o tym, jak
to z kupy ciuchów w jego pokoju wystaje – jednak – koszula,
nie przypominam sobie natomiast żadnej wzmianki np. o T-shircie.
Choć chadza w dżinsach, posiada też spodnie,
które wymagają starannego prasowania,
w dodatku zakłada je nie na jakieś wielkie wyjście, a na
nieformalne spotkanie. Również i jego image jest
jednak delikatnie przełamany:
Niedaś posiada starą, podniszczoną, wojskową
kurtkę, którą nosi
wszędzie, pieczołowicie naprawia, gdy zaczyna się pruć, a jej
pranie traktuje jak rytuał.
Dzięki
sprawnemu opisowi ciuchów, w Nomen omen łatwo
odróżnić od siebie pobocznych bohaterów.
Przykładowo, w powieści występują trzy bardzo podobne do siebie
postaci, które można rozpoznać
jedynie po diametralnie różnych sposobach noszenia się
– ich rozróżnienie jest nawet w pewnym momencie motorem intrygi.
W
wypadku postaci zupełnie
epizodycznych bywa w
Nomen omen tak, że to
element ubioru
jest nośnikiem ich
tożsamości. Na przykład
pani, która odwiedza właścicielkę stancji, ma na sobie pikowaną
kurtkę obszytą sztucznym futerkiem w cętki.
Salka wchodząc do domu, widzi tę kurtkę na wieszaku jeszcze zanim
dostrzega samą panią. Gdy następnym razem jest wzmianka o osobie w
takiej kurtce, wiemy już, że chodzi właśnie o panią, która
wtedy przyszła w odwiedziny.
Przy
tym wszystkim absolutnie nie
ma w Nomen omen
nudzących czytelnika, przydługich opisów wyglądu
postaci. Te wszystkie uwagi są rzucone ot, tak – tu mała aluzja o
lamówce kurtki, tam powtarzający się kolor, w jakim lubi chodzić
dana bohaterka – obraz tworzy się mimowolnie i jest nakreślony z
prawdziwą lekkością i wdziękiem.
Urzekła
mnie jedna uwaga o tym, jak
mężczyźni postrzegają kobiece starania o urodę.
Znajoma Niedasia i Salki, Basia, pociesza zmartwioną swoim
niezobowiązującym image Salkę,
mówiąc, że większość facetów kompletnie się na tym nie zna:
jej szwagier myślał, że
kobiety specjalnie malują
sobie podkrążenia pod oczami, żeby było ładniej.
Kiedyś dostało mu się od żony za to, że skomplementował ją w
tej materii. Jeśli
to nie jest żywe
ucieleśnienie Stendhalowskiego ideału powieści jako
lustra przechadzającego się po gościńcu, to nie wiem, co nim
jest.
Ale
jest w Nomen omen jeden
zgrzyt. Zgrzyt nie do pominięcia dla takiego, jak ja, sartorialnego detektywa-amatora.
Otóż – uwaga – w opisach wyglądu Salki aż trzykrotnie pojawia
się wzmianka, że bohaterka
nosi SZTRUKSY!
Jak
napisałam, powieść została wydana w 2014 roku i nosi znamiona
współczesnej. Problem polega na tym, że od
co najmniej dwóch-trzech lat damskich sztruksów w sprzedaży po
prostu praktycznie nie ma.
Myślicie,
że się wyśmiewam? Skądże. Sama chciałam sobie takie kupić,
właśnie jakieś 2-3 lata temu. I poważnie, nie było. OK, były
kroje typowo dla starszych pań, ale takich Salka nosić nie mogła,
bo książka nie skończyłaby się tak, jak się skończyła. Było
też kilka modeli sztruksowych rurek – też odpadają: już na
samym początku powieści jest wzmianka, że Salka ma na sobie
obcisłą bluzkę, a do rurek nosi się workowate. To
musiały być klasyczne, proste lub rozkloszowane sztruksy,
jakie nosiło się w pierwszej dekadzie XXI wieku. I
niemożliwe, by Salka miała je wszystkie (bo miała ewidentnie
kilka par) od tamtego czasu, gdyż sztruks szybko się
wyciera i od roku, powiedzmy, 2010, nie byłoby już nawet widać,
co to za materiał lub też w ogóle by
się podarły.
Odpowiedź
nasuwa się sama: Nomen omen to
nie powieść fantastyczna osadzona we współczesnych realiach.
Nomen omen to
powieść historyczna bliskiego zasięgu. Ewentualnie
owoc manuskryptu, który Marta Kisiel trzymała w szufladzie przez
kilka dobrych lat, a gdy w końcu go wydała, okazało się, że w
międzyczasie świat (mody) poszedł naprzód.
Ale
zaraz: przecież w
powieści występują również osoby ubrane całkowicie
współcześnie! Furda
tam młodziutka Basia, która ma na sobie długą tunikę i właśnie
rurki. W dobie zmierzchu sztruksów był taki moment, gdzie
dziewczyny chodziły albo tak, albo tak. Ale
również pani Matylda, u
której mieszkała Salka – osoba
idąca z duchem czasu, ale jednak zdecydowanie wiekowa
– miała na sobie bluzkę „o luźnym, modnym kroju, do której
włożyła wygodne dżinsy”. (s. 26)
Osoby
starsze w tamtych czasach nie chodziły tak ubrane.
Wiem, o czym mówię – w latach studenckich przetarłam się o
biznes tekstylny. Starsze panie chętnie wybierały wówczas
dżinsy-”marchewki”, do których nowoczesna, luźna bluzka
kompletnie by nie pasowała. Rurki dopiero się pojawiały a ich
targetem była zdecydowanie młodzież. To nawet nie była kwestia
upodobań. Na osobę
dojrzałą o standardowej
figurze po prostu nie
byłoby właściwego rozmiaru. Pani Matylda żyje zatem nie w bliskiej przeszłości, ale teraz, z nami, w drugiej dekadzie XXI wieku.
I
to przesuwa nas w obszary hard science-fiction.
Z powyższej analizy tekstylnej wynikałoby, że w
Nomen omen Marty
Kisiel występują trzy
równoległe płaszczyzny czasowe.
Na
jednej z nich, cofniętej
o jakieś 5-7 lat,
znajduje się Salka, a także
inni tajemniczy wysłannicy
z przeszłości – subkultura emo
(była powszechna parę lat temu, ale obecnie, z tego, co widzę, już
chyba nie bardzo?) oraz
oscylująca między dwiema czasoprzestrzeniami Basia
(ma nowoczesne spodnie i bluzkę, ale do tego nosi zachowawcze glany
i francuski manicure).
Na
drugiej płaszczyźnie, tej
z AD 2014,
operuje pani Matylda, Niedaś i reszta świata przedstawionego. Jeśli
dodamy do tego trzecią
czasoprzestrzeń
(wkraczająca w teraźniejszość historia z przedwojennego i
wojennego Breslau) oraz
pozostałe
wątki fantastyczne,
uniwersum robi się
naprawdę skomplikowane.
To
jak, ktoś zachęcony do zapoznania się z sartorialno-kryminalną
historią z ukrytym paradoksem czasowym? Nie
mówię, że trzeba, ale jakby co – czyta się
błyskawicznie.
Kisiel,
Marta. 2014. Nomen omen. Warszawa: Uroboros.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz