piątek, 20 listopada 2015

„Wróżenie z wnętrzności” Szostaka: pięć łyżek miodu, jedna dziegciu, jedna nie wiem czego


1. Czy warto przeczytać Wróżenie z wnętrzności? Oczywiście, że warto. Kto wie, o co chodzi z Witem Szostakiem, to już i tak się zabrał albo zabierze. Kto nie wie – warto choćby po to, żeby wiedzieć, o czym ja tak cały czas (no, przynajmniej od czasu do czasu). Jeśli powody towarzyskie to za mało – przede wszystkim język. Podobnie jak w Oberkach do końca świata, jest tu tak niesamowicie muzyczna fraza, że gdyby to czytać totalnie bez zrozumienia, to i tak pewnie robiłoby wrażenie. Chciałabym, żeby istniała muzyka, która brzmiałaby tak, jak to jest napisane. Trochę się nawet bałam, że jak skończę czytać, to załączy mi się mówienie czymś podobnym, ale na szczęście nie. Poza tym – jeszcze z powodów, dla których warto przeczytać – jest w tej powieści dużo nienarzucającego się moralnego dobra (przykład w punkcie 5) i ponoć również solidna podbudowa filozoficzna. Ja się na tym za mało znam, ale tak ludzie mówią i intuicja też podpowiada, że tu idzie o tzw. coś więcej.


2. O czym to jest? Dla mnie u Szostaka najważniejsze są kwestie z punktu 1, więc mogłoby na dobrą sprawę być o czymkolwiek. Ale jest akurat o Mateuszu i Marcie – młodym, dzieciatym małżeństwie, które porzuciło życie w mieście i zamieszkało na górskim odludziu, w miejscowości o nazwie Poświatów, w willi przebudowanej z dawnej stacji kolejowej. Mieszka z nimi niepełnosprawny umysłowo brat pana domu, Błażej, który pełni funkcję narratora i z którego perspektywy poznajemy realia życia domowników. Narrator jest zatem osobą szczególną, a i realia są szczególne, bo w trakcie opowiadania rzeczywistość się odkształca – górska dolina zaczyna niekiedy przypominać tereny śródziemnomorskie, ludzie bywają bogami a kolacja ze znajomymi potrafi przemienić się w destrukcyjny rytuał ofiarny. Całość jest podzielona na pięć mniejszych historii, z których dwie ostatnie – zwłaszcza ich zakończenia – są najwspanialsze.


3. To jest potwornie smutna książka. Pokazuje same najlepsze rzeczy, jakie można sobie wymyślić w doczesnym życiu – góry i Śródziemnomorze, szczęśliwą miłość, przyjaźń i harmonijne życie rodzinne, kontakt z naturą, twórczość artystyczną i przynajmniej wspomnienie życia kulturalnego, pięknych ludzi, ładne wnętrza, dobre jedzenie, wino – jest w ogóle jeszcze coś innego fajnego na tym świecie? A we Wróżeniu z wnętrzności wszystkie te cudowności wydają się być zgromadzone w jednym czasie i miejscu akcji tylko po to, by pokazać, jak bardzo są do niczego. Główni bohaterowie mają wszystko, a i tak atmosferę w książce można by ciąć nożem, każdy sobie z czymś nie radzi, każdy gdzieś ucieka, a ze wspomnianych dóbr korzysta się bez radości – góry są po to, by się w nich kryć przed bliskimi, zaproszonych przyjaciół obserwuje się z niechęcią albo obraża przy stole... To dość dołujące i podczas lektury można w każdą z tych rzeczy – przynajmniej czasowo – zwątpić. Atmosferę rozładował nieco sam autor na spotkaniu poświęconym książce, podsuwając, że Poświatów można interpretować jako czyściec. Faktycznie – bohaterowie Wróżenia z wnętrzności są podobni do duchów Józia i Rózi z Mickiewiczowskich Dziadów. Niby opływają we wszystko, co dobre, a i tak dręczy ich nuda i trwoga. Z tym że Mateuszowi i Marcie brakuje czegoś innego, niż ziarnek gorczycy, bo cierpienia też niby doświadczyli, a i tak nic nie zrobiło się lepiej.


4. Wróżenie z wnętrzności, zgodnie z tytułem, jest pełne frazeologii związanej z organami wewnętrznymi i tak sugestywnie ją przywłaszcza, że trudno jej teraz dalej normalnie używać. A to takie przydatne zwroty były. „Wypruwanie sobie żył” - fakt, pewnie bywa powiedzeniem rodzinnym, tak jak w domu powieściowego Mateusza, ale jest też przecież takie użyteczne jako określenie przeciwieństwa hipsterskiej nonszalancji: „nie no, spoko, żył sobie nad tym nie wyprułam”. „Życie z otwartym przewodem” to z kolei przydatna fraza w życiu uczelnianym – zresztą to od dawna funkcjonuje jako mem, jest nawet taki fanpejdż na Facebooku. Z kolei frazeologia związana z czynnościami przewodu pokarmowego w odniesieniu do funkcji umysłowych jest mi szczególnie bliska jako miłośniczce dogłębnego i długotrwałego roztrząsania problemów wszelakich: wygodnie było powiedzieć, że coś trzeba przetrawić, albo że jest takie z trzewi. A teraz – po tej książce – jakoś tak głupio. Normalnie książka-złodziej.


5. (TROCHĘ SPOILER) Nie lubię zaprzęgania literatury do celów wychowawczych czy społecznych. Ale tutaj nie mogę się powstrzymać się przed jedną taką uwagą. U Szostaka totalnie niesamowity jest sposób pokazania niepełnosprawności i późnej starości. Kiedy któryś z tych motywów pojawia się w literaturze czy sztuce współczesnej – takiej bardziej eksperymentalnej, nie mam na myśli ugrzecznonych, familijnych obrazków – to z reguły na zapas zaczynam się bać. Zawsze wydaje mi się, że ktoś kogoś będzie źle traktował albo stanie się coś innego drastycznego. Jak w finale Cześć, Tereska Glińskiego. Albo że przynajmniej wyjdzie, jakim taka osoba jest problemem dla otoczenia. W Wróżeniu z wnętrzności poraża – i zachwyca – to, z jaką miłością pozostali bohaterowie traktują osoby niesprawne. Błażej, ze swoim odizolowaniem, niewidzącym spojrzeniem i „gęsioskórkowatym” podobieństwem do pana domu, jest przyczyną zakłopotania osób przyjeżdżających do Poświatowa. Cóż może być gorszym przewinieniem dla ludzi naszego pokolenia, niż budzenie konfuzji i wprowadzanie dziwnej atmosfery? A tymczasem nikt nie reaguje na niego nieprzyjaźnie, nikt się na niego nie gniewa, każdy odnosi się do niego z czułością – do samego wzruszającego finału książki włącznie. Podobnie jest z sędziwym ojcem Błażeja i Mateusza. Kiedy zaczyna mieszkać w domu Marty i Mateusza, w zasadzie wywraca ich życie do góry nogami i wymaga ciągłej opieki. I nie tylko nikt się na to nie skarży, ale wręcz te wszystkie czynności opiekuńcze – mycie, karmienie, spacery, rozmowy – są opisane jako coś w rodzaju pięknego rytuału. Metaforycznie widać, że wpływ ojca na otoczenie nie jest całkiem pozytywny: swoimi ponurymi wspomnieniami sprawia, że ogród Marty staje się szary. I co na to jego syn? Zaczyna wozić ojca po okolicznych górskich ścieżkach – nawet nie dlatego, żeby ten nie odbarwiał roślin w ogrodzie, ale, jak rozumiem, po to, by miał więcej przestrzeni do spokojnego snucia swojej szarości. A motyw „Nie chowaj się, wiem, że tam jesteś”, oprócz tego, że dość powala fabularnie, jest niemal podręcznikowym przykładem na to, jaką rozmowę należy odbyć z osobą u schyłku życia, żeby mogła w spokoju odejść. Czegoś podobnego uczą się na kursach przygotowawczych wolontariusze opieki paliatywnej.


6. Łyżka dziegciu: to i owo w Wróżeniu z wnętrzności mocno kojarzy się z niektórymi poprzednimi książkami Szostaka, a głównego twistu łatwo było się domyślić przed jego rozwiązaniem.


7. Marta, za wyjątkiem kilku konkretnych czynów, jest, jako bohaterka, chodzącym ideałem. Mądra, dobra, naturalnie piękna, związana z naturą, troskliwa dla rodziny, świetna i zaradna w tym, co robi zawodowo... Jednocześnie, choć narrator nazywa ją boginią Poświatowa, jest w tym wszystkim dość bliska zwykłemu życiu i zastanawiam się, czy tylko mnie wkręciło się smutne porównywanie się z nią i konstatacja, że tak mnie, jak i chyba każdej kobiecie bliżej jednak do jej głupich, nieautentycznych koleżanek, które przyjeżdżały do Poświatowa w gości. Strasznie dyskryminująca jest. Z kolei jej mąż Mateusz to, podobnie jak poprzedni męscy protagoniści Szostaka, postać bardzo ludzka i sympatycznie połamana. Swego czasu Ziuta pamiętnie pisał o jeszcze bardziej ludzkim i niedoskonałym głównym bohaterze Szostakowych Chochołów (tu i tu), zauważając, że wielu czytelników-facetów może odnaleźć w nim siebie, podczas gdy na czytelniczki jego bierność i nijakość zwykła działać jak płachta na byka. Mój odbiór tej postaci wpisał się zresztą w ten obrazek pamiętam, że pomstowałam na Chochoła aż miło. Ale kiedy czytałam Wróżenie z wnętrzności i wkurzałam się z kolei na idealną Martę, zachciało mi się naraz poczytać o kimś takim, jak Chochoł, ale żeby to była postać żeńska. Taka everywoman, zwykła, porządna dziewucha, która za wiele w sumie nie robi ani też zbyt wiele w życiu nie wygrywa, ma może jakąś tam rysę na charakterze, ale nie czyni to z niej ani wariatki, ani czarnej charakterki, ani femme fatale, ani jakże-słodkiej-w-swoich-niedoskonałościach Bridget Jones, a jeśli miałaby być boginią, to co najwyżej taką, jak z finału Solaris Lema. Taka bohaterka, przy której czytelniczka może się poczuć dobrze, stwierdzić – w sumie to całkiem jak ja, albo nawet – w sumie to całkiem jak my wszystkie z tego pokolenia. Jeśli ktoś taką Chochołkę z jakiejś książki kojarzy może podesłać namiary.

2 komentarze:

  1. Twórczość Szostaka daje do myślenia. Twoja recenzja jest tego dowodem, jak również świadczy o tym, że każdy może znaleźć własną drogę interpretacji i to jest pocieszające :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, też zdecydowanie uważam, że możliwość czytania jednej książki na dużą ilość sposobów to wspaniała sprawa :) A że szczególnie dobrze udaje się to, moim zdaniem, w wypadku dobrych książek, to mamy jeszcze jeden dowód, że "Wróżenie z wnętrzności" to dobra książka :)

      Usuń