1. Czy warto przeczytać Wróżenie z wnętrzności? Oczywiście, że warto. Kto wie, o co chodzi z Witem Szostakiem, to już i tak się zabrał albo zabierze. Kto nie wie – warto choćby po to, żeby wiedzieć, o czym ja tak cały czas (no, przynajmniej od czasu do czasu). Jeśli powody towarzyskie to za mało – przede wszystkim język. Podobnie jak w Oberkach do końca świata, jest tu tak niesamowicie muzyczna fraza, że gdyby to czytać totalnie bez zrozumienia, to i tak pewnie robiłoby wrażenie. Chciałabym, żeby istniała muzyka, która brzmiałaby tak, jak to jest napisane. Trochę się nawet bałam, że jak skończę czytać, to załączy mi się mówienie czymś podobnym, ale na szczęście nie. Poza tym – jeszcze z powodów, dla których warto przeczytać – jest w tej powieści dużo nienarzucającego się moralnego dobra (przykład w punkcie 5) i ponoć również solidna podbudowa filozoficzna. Ja się na tym za mało znam, ale tak ludzie mówią i intuicja też podpowiada, że tu idzie o tzw. coś więcej.
2. O
czym to jest? Dla mnie u Szostaka najważniejsze są
kwestie z punktu 1, więc mogłoby na dobrą sprawę być o
czymkolwiek. Ale jest akurat o Mateuszu i Marcie – młodym,
dzieciatym małżeństwie, które porzuciło życie w mieście i
zamieszkało na górskim odludziu, w miejscowości o nazwie
Poświatów, w willi przebudowanej z dawnej stacji
kolejowej. Mieszka z nimi niepełnosprawny umysłowo brat pana
domu, Błażej, który pełni funkcję narratora i z którego
perspektywy poznajemy realia życia domowników. Narrator jest zatem
osobą szczególną, a i realia są szczególne, bo w trakcie
opowiadania rzeczywistość się odkształca – górska
dolina zaczyna niekiedy przypominać tereny śródziemnomorskie,
ludzie bywają bogami a kolacja ze znajomymi potrafi przemienić się
w destrukcyjny rytuał ofiarny. Całość jest podzielona na pięć
mniejszych historii, z których dwie ostatnie – zwłaszcza ich
zakończenia – są najwspanialsze.
3. To
jest potwornie smutna książka. Pokazuje same najlepsze
rzeczy, jakie można sobie wymyślić w doczesnym życiu – góry i Śródziemnomorze, szczęśliwą miłość, przyjaźń i
harmonijne życie rodzinne, kontakt z naturą, twórczość
artystyczną i przynajmniej wspomnienie życia kulturalnego, pięknych ludzi, ładne wnętrza, dobre jedzenie, wino – jest w
ogóle jeszcze coś innego fajnego na tym świecie? A we Wróżeniu
z wnętrzności wszystkie te cudowności wydają się być
zgromadzone w jednym czasie i miejscu akcji tylko po to, by
pokazać, jak bardzo są do niczego. Główni
bohaterowie mają wszystko, a i tak atmosferę w książce
można by ciąć nożem, każdy sobie z czymś nie radzi, każdy
gdzieś ucieka, a ze wspomnianych dóbr korzysta się bez radości –
góry są po to, by się w nich kryć przed bliskimi, zaproszonych
przyjaciół obserwuje się z niechęcią albo obraża przy stole...
To dość dołujące i podczas lektury można w każdą z tych
rzeczy – przynajmniej czasowo
– zwątpić. Atmosferę rozładował nieco sam autor na
spotkaniu poświęconym książce, podsuwając, że Poświatów
można interpretować jako
czyściec. Faktycznie –
bohaterowie Wróżenia z wnętrzności są podobni do duchów
Józia i Rózi z
Mickiewiczowskich Dziadów. Niby
opływają we wszystko, co dobre, a i tak dręczy ich nuda i
trwoga. Z tym że Mateuszowi i Marcie brakuje czegoś innego,
niż ziarnek gorczycy, bo
cierpienia też niby doświadczyli, a i tak nic nie zrobiło się
lepiej.
4.
Wróżenie z wnętrzności, zgodnie z tytułem, jest
pełne frazeologii związanej z organami wewnętrznymi
i tak sugestywnie ją przywłaszcza,
że trudno jej teraz dalej normalnie używać. A to takie
przydatne zwroty były. „Wypruwanie sobie żył” - fakt,
pewnie bywa powiedzeniem rodzinnym, tak jak w domu powieściowego
Mateusza, ale jest też przecież takie użyteczne jako określenie
przeciwieństwa hipsterskiej nonszalancji: „nie no, spoko, żył
sobie nad tym nie wyprułam”. „Życie z otwartym przewodem”
to z kolei przydatna fraza w życiu uczelnianym – zresztą to od
dawna funkcjonuje jako mem, jest nawet taki fanpejdż na Facebooku. Z kolei frazeologia związana z
czynnościami przewodu pokarmowego w odniesieniu do funkcji
umysłowych jest mi szczególnie bliska jako miłośniczce
dogłębnego i długotrwałego roztrząsania problemów wszelakich:
wygodnie było powiedzieć, że coś trzeba przetrawić, albo
że jest takie z trzewi. A teraz – po tej książce –
jakoś tak głupio. Normalnie
książka-złodziej.
5.
(TROCHĘ SPOILER) Nie lubię zaprzęgania literatury do
celów wychowawczych czy społecznych. Ale tutaj nie mogę się
powstrzymać się przed jedną taką uwagą. U Szostaka totalnie
niesamowity jest sposób pokazania niepełnosprawności i późnej
starości. Kiedy któryś z tych motywów pojawia się w
literaturze czy sztuce współczesnej – takiej bardziej
eksperymentalnej, nie mam na myśli ugrzecznonych, familijnych
obrazków – to z reguły na zapas zaczynam się bać. Zawsze
wydaje mi się, że ktoś kogoś będzie źle traktował albo stanie
się coś innego drastycznego. Jak w finale Cześć, Tereska
Glińskiego. Albo że przynajmniej wyjdzie, jakim taka
osoba jest problemem dla otoczenia. W Wróżeniu z wnętrzności
poraża – i zachwyca – to, z jaką miłością pozostali
bohaterowie traktują osoby niesprawne. Błażej, ze swoim
odizolowaniem, niewidzącym spojrzeniem i „gęsioskórkowatym”
podobieństwem do pana domu, jest przyczyną zakłopotania osób
przyjeżdżających do Poświatowa. Cóż może być gorszym
przewinieniem dla ludzi naszego pokolenia, niż budzenie konfuzji i
wprowadzanie dziwnej atmosfery? A tymczasem nikt nie reaguje na niego
nieprzyjaźnie, nikt się na niego nie gniewa, każdy odnosi się
do niego z czułością – do samego wzruszającego finału książki
włącznie. Podobnie jest z sędziwym ojcem Błażeja i
Mateusza. Kiedy zaczyna mieszkać w domu Marty i Mateusza, w
zasadzie wywraca ich życie do góry nogami i wymaga ciągłej
opieki. I nie tylko nikt się na to nie skarży, ale wręcz te
wszystkie czynności opiekuńcze – mycie, karmienie,
spacery, rozmowy – są opisane jako coś w rodzaju pięknego
rytuału. Metaforycznie widać, że wpływ ojca na otoczenie nie
jest całkiem pozytywny: swoimi ponurymi wspomnieniami sprawia,
że ogród Marty staje się szary. I co na to jego syn? Zaczyna wozić
ojca po okolicznych górskich ścieżkach – nawet nie dlatego, żeby
ten nie odbarwiał roślin w ogrodzie, ale, jak rozumiem, po to, by
miał więcej przestrzeni do spokojnego snucia swojej szarości.
A motyw „Nie chowaj się, wiem, że tam jesteś”, oprócz
tego, że dość powala fabularnie, jest niemal podręcznikowym
przykładem na to, jaką rozmowę należy odbyć z osobą u
schyłku życia, żeby mogła w spokoju odejść. Czegoś
podobnego uczą się na kursach przygotowawczych wolontariusze opieki
paliatywnej.
6.
Łyżka dziegciu: to i owo w Wróżeniu z wnętrzności
mocno kojarzy się z niektórymi poprzednimi książkami Szostaka, a
głównego twistu łatwo było się domyślić przed jego
rozwiązaniem.
7.
Marta, za wyjątkiem kilku konkretnych czynów, jest, jako
bohaterka, chodzącym ideałem. Mądra, dobra, naturalnie piękna,
związana z naturą, troskliwa dla rodziny, świetna i zaradna w tym,
co robi zawodowo... Jednocześnie, choć narrator nazywa ją boginią
Poświatowa, jest w tym wszystkim dość bliska zwykłemu życiu i
zastanawiam się, czy tylko mnie wkręciło się smutne
porównywanie się z nią i konstatacja, że tak mnie, jak i
chyba każdej kobiecie bliżej jednak do jej głupich,
nieautentycznych koleżanek, które przyjeżdżały do Poświatowa
w gości. Strasznie dyskryminująca jest. Z
kolei jej mąż Mateusz to, podobnie jak poprzedni
męscy protagoniści Szostaka, postać bardzo
ludzka i sympatycznie połamana. Swego czasu Ziuta
pamiętnie pisał o jeszcze
bardziej ludzkim i niedoskonałym głównym
bohaterze Szostakowych Chochołów (tu i tu),
zauważając, że wielu czytelników-facetów może odnaleźć w nim
siebie, podczas gdy na czytelniczki jego bierność i nijakość zwykła działać jak płachta
na byka. Mój odbiór tej postaci wpisał się zresztą w ten obrazek –
pamiętam, że pomstowałam na Chochoła aż miło. Ale
kiedy czytałam Wróżenie z wnętrzności i wkurzałam się z
kolei na idealną Martę, zachciało mi się naraz poczytać o
kimś takim, jak Chochoł, ale
żeby to była postać żeńska. Taka everywoman,
zwykła, porządna dziewucha, która za wiele w sumie nie robi ani
też zbyt wiele w życiu nie wygrywa, ma może jakąś tam rysę na
charakterze, ale nie czyni to z niej ani wariatki, ani czarnej
charakterki, ani femme fatale, ani jakże-słodkiej-w-swoich-niedoskonałościach
Bridget Jones, a jeśli miałaby być
boginią, to co
najwyżej taką, jak z finału Solaris Lema.
Taka bohaterka, przy której czytelniczka może się poczuć dobrze,
stwierdzić – w sumie to całkiem jak ja,
albo nawet – w sumie to całkiem jak
my wszystkie z tego pokolenia. Jeśli
ktoś taką
Chochołkę z jakiejś książki
kojarzy – może podesłać namiary.
Twórczość Szostaka daje do myślenia. Twoja recenzja jest tego dowodem, jak również świadczy o tym, że każdy może znaleźć własną drogę interpretacji i to jest pocieszające :)
OdpowiedzUsuńTak, też zdecydowanie uważam, że możliwość czytania jednej książki na dużą ilość sposobów to wspaniała sprawa :) A że szczególnie dobrze udaje się to, moim zdaniem, w wypadku dobrych książek, to mamy jeszcze jeden dowód, że "Wróżenie z wnętrzności" to dobra książka :)
Usuń