Choć na Ziemi sezon na prace polowe w
pełni, ten wpis nie będzie, wbrew pozorom, traktował o rolniczej kolonizacji naszego naturalnego satelity. Tytuł
notki wziął się z pewnego mojego, dość niskiego zresztą,
skojarzenia z zakończeniem powieści Sheri S. Tepper pt. Trawa.
Zanim jednak przejdę do zakończenia i moich z nim dziwnych
skojarzeń, parę słów o samej książce.
O Trawie pisałam już pokrótce
na forum Drugiego Obiegu Fantastyki.
Generalnie bardzo ją polecam: jest to spójna, trzymająca w
napięciu historia o kontakcie z cywilizacją pozaziemską. Temat ten
jest tu rozegrany naprawdę inteligentnie, a sama obca cywilizacja i
planeta, którą zamieszkuje, stanowią miłą pożywkę dla
wyobraźni czytelnika. Na tym, dość atrakcyjnym, tle pojawia się
zestaw ciekawie zarysowanych postaci, których interakcje są opisane
ze sporą dozą psychologicznej wnikliwości. Krótko mówiąc –
książka raczej nie rozczarowuje w warstwie science i
ogólnie intelektualnej, natomiast w warstwie fiction
jest z jednej strony ekscytująco „plotkarska”, a z drugiej po
prostu mądra, tym bardziej, że pojawiają się tu ważkie wątki
religijne i etyczne.
Streszczając początkową sytuację –
mamy dość odległą przyszłość, Ziemia się przeludnia i nęka
ją bieda a ludzkość kolonizuje inne planety. Na większości z
nich szerzy się zaraza. Jedyną wolną od epidemii planetą jest
tytułowa Trawa. Jej powierzchnię pokrywa w większości
wielokolorowa preria, a zamieszkujący ją ludzie prowadzą prosty,
archaiczny jak na ziemskie standardy tryb życia, mocno uregulowany
przez tajemnicze obrzędy związane z polowaniami na lokalne rasy
zwierząt. By zbadać przyczynę odporności Trawian na zarazę, na
planetę przylatuje misja z Ziemi. Jej trzon stanowi rodzina
Yrarierów – małżeństwo z dwójką dorastających dzieci. Tu
rozpoczyna się kilka wątków: poszukiwanie rozwiązania zagadki
biologicznej, jaką jest zaraza, pikantne i zawiłe perypetie
rodzinne Yrarierów oraz odkrywanie przez nich planety, której
przyroda i kultura okazują się zawierać mroczne tajemnice.
Główna bohaterka – Marjorie
Yrarier, matka wspomnianej rodziny – jest postacią wybitnie
sympatyczną. Sprawia, co prawda, wrażenie chłodnej i zasadniczej,
nie jest też szczególnie miła względem męża i córki, ale to w
jej głowie czytelnik siedzi cały czas i dzięki temu wie, że ma
ona poważne powody, by się tak zachowywać. Poza tym Marjorie jest
jednak niemal ideałem – inteligentna, mająca niebanalne
przemyślenia, wrażliwa społecznie, a
także, mimo oschłości, przywiązana do rodziny i wierna. Jest też
uduchowiona – swoją wiarę, starokatolicyzm (przeciwstawiony w
powieści bardziej rozpowszechnionej, fanatycznej wierze w tzw.
Świętość) – traktuje poważnie, nierzadko wątpiąc w jej
prawdy, ale starając się wcielać je w życie.
Przejdę teraz do zakończenia
powieści, które, jak wspomniałam, dziwnie mi się kojarzy. W tym
celu muszę jednak wstawić
[SPOILER WĄTKU RODZINNEGO!]
W miarę rozwoju akcji Marjorie
przechodzi przemianę duchową. Częściowo traci religijność,
zaczyna się odsuwać od męża (fakt, ma ku temu powody), a w finale
zakochuje się w jednym z mieszkańców Trawy (przy czym nie jest to
człowiek, a przedstawiciel lokalnej hiperinteligentnej rasy
zwierzęcej) i zostawiając rodzinę, ucieka z nim w Kosmos.
Teoretycznie jest to zakończenie rodem
z taniego romansidła. Oto bohaterka uwolniła się od patałacha,
który nie pozwalał jej się samorealizować, spotkała prawdziwą
miłość i robi teraz coś wspaniałego i szalonego, co w poprzednim
układzie nie byłoby możliwe. Sam optymizm, sam miód i totalna
sztampa. Podobnie z wątkiem religijnym. Trudno w tym temacie o
bardziej upraszczające sprawę rozwiązanie od tego, w którym
bohater wychodzi z pozycji religijnie ortodoksyjnych, ale w toku
opowieści odkrywa Relatywizm a wraz z nim prawdziwą Mądrość
i/lub prawdziwe Szczęście, po czym oczywiście ortodoksyjny być
przestaje. W podobny sposób zbudowane były naiwne, socjalistyczne
powieści dla młodzieży typu Czas Abrahama Siesickiej
czy powieści Aleksandra Minkowskiego, gdzie bohaterowie odkrywają socjalizm, po czym wszystko w ich życiu nagle
staje się piękne i zrozumiałe, bez jakichkolwiek niuansów czy
argumentów przeciw.
Zakończenie
Trawy można by zatem
uznać za podwójnie głupiutki – romansowo i religijnie –
cukierkowy happy end. Wydaje mi się jednak, że fabuła tej powieści
zawiera wiele sygnałów, że jest dokładnie odwrotnie: jej
zakończenie jest niejednoznaczne i fabularnie dobre, ale bardzo
niepokojące, a nawet zapowiadające tragedię.
Pierwszy
sygnał, że nie mamy do czynienia z happy endem, to fakt, że
wyprawa, na którą wyrusza Marjorie, wydaje się być z góry
nastawiona na katastrofę. Jej celem ma być jakieś mętne
„wykorzystanie potencjału ludzkości” i wywołanie jakiejś
niedookreślonej „zmiany”. Tłumacząc to w pożegnalnym liście
do rodziny, Marjorie sprawia wrażenie, jakby sama nie do końca
wiedziała, o co jej chodzi. Nie wie też, jak chciałaby ten cel
osiągnąć, poza tym, że wyruszy gdzieś na chybił trafił w
kosmos. Jedyne, co wie, to to, że może się nie udać: „Nikt nie
wie, czy dokądś dotrzemy ani czy wrócimy. Jeżeli nie, w końcu
uda się komuś innemu. Jest nas tak dużo, że możemy próbować aż
do skutku.”1
Planu uwzględniającego jakiekolwiek pozytywne rozwiązanie dla niej
jako jednostki – brak.
Drugim powodem do niepokoju co do
zakończenia jest konstrukcja psychiczna bohaterki. Trudno mi
uwierzyć, że osoba tak wrażliwa, skłonna do melancholii i
samooskarżania, jak Marjorie (sporo miejsca w książce zajmują jej
dywagacje, czy popełniła już jakiś grzech, czy jeszcze nie), nie
zaczęłaby z czasem odczuwać wyrzutów sumienia, że porzuciła
rodzinę. Sprawę komplikuje fakt, że odchodząc, Marjorie pozbawia
się jednocześnie dotychczasowego sposobu radzenia sobie z
sumieniem, czyli spowiedzi. Jak ważna była dla niej ta praktyka,
świadczy to, że nawet w misji na Trawę towarzyszył jej spowiednik
– ksiądz Sandoval. Świadomość popełnienia wyjątkowo ciężkiej
przewiny, połączona ze skłonnością do rozpamiętywania i brakiem
duchowego wsparcia z zewnątrz wydają się zapowiadać sytuację, w
której bohaterka po prostu się załamie.
Trzeci problem to
nowy „ukochany” Marjorie, z którym udaje się ona w podróż.
Rasa, do której należy ów hiperinteligentny zwierzak - „lisy”
- jest w książce przedstawiana raczej jako „dobra”, uzdolniona
do wzniosłych przemyśleń i pomocna ludziom. W walce z wrogami
„lisy” są jednak silne i bezwzględne, a ich moralność jest
inna od ludzkiej i w sumie niewiele o niej wiemy. W opisach czegoś,
co można by nazwać czułością czy bliskością fizyczną „lisa”
i Marjorie, ciągle pojawiają się wzmianki kojarzące się z
agresją – często jest mowa o szczękach, pazurach i o tym, jaki
to „lis” jest „groźny”. Sposób, w jaki „lis” komunikuje
się z ukochaną, nosi z kolei znamiona psychicznej manipulacji –
podczas ich telepatycznych rozmów Marjorie traci świadomość,
doznaje psychodelicznych wizji, zmienia dotychczasowy sposób
myślenia i postępowania, a wreszcie – dość szybko przyrzeka
„lisowi” całkowite oddanie i towarzyszenie mu, gdziekolwiek się
znajdzie. Trochę to wszystko jest alarmujące.
Romantyczne przyzwyczajenie i znajomość
uroczych baśni typu Niekończąca się opowieść kazałoby
może w tym momencie uwierzyć, że kosmiczny zwierzak ma jednak
szlachetne intencje i cokolwiek się nie stanie, będzie dobry dla
Marjorie. Takiemu podejściu przeczy jednak kontekst naukowy. Trawa
w swojej warstwie science
zawiera sporo odniesień do teorii ewolucji. Potoczne rozumienie
ewolucji, od czasu ukazania się Samolubnego genu (5
lat przed publikacją Trawy),
jest, o ile się orientuję, mocno zdominowane przez sposób myślenia
Richarda Dawkinsa. Tym, co najbardziej zapadło mi w pamięć podczas
lektury Samolubnego genu,
był paskudny, wręcz oszczerczy i zniechęcający do przyrody sposób
mówienia o zwierzętach. Dawkins, marginalizując znaczenie pozytywnych
instynktów stadnych, empatii czy zwyczajnego przywiązania,
przedstawia zwierzęta jako maszyny bezwzględnie realizujące swój
plan reprodukcyjny – lub też analogiczny plan żerujących na nich
pasożytów. Po przeczytaniu długo nie mogłam się pozbyć
brzydkich podejrzeń, że kot, który łasi się do mnie pyszczkiem,
na pewno robi to wyłącznie dlatego, że wymuszają to na nim
mikroby, które dzięki jego łaszeniu mogą zainfekować także
mnie.
To niespecjalnie nastraja do bycia spokojnym o los Marjorie podczas wyprawy z „lisem”. W świetle teorii Dawkinsa nie ma powodu, by przypuszczać, że okaże się on czułym miśkiem z bajki. Pewnie raczej utrzyma dobre stosunki z Marjorie tak długo, jak będzie mu ona w jakiś (nieokreślony w powieści) sposób przydatna, a gdy zmieni się genetyczna koniunktura, może równie dobrze porzucić ją w kosmicznej przestrzeni lub nawet zrobić nieco mniej czuły użytek ze swoich zdolności manipulacyjnych, szczęk, pazurów i „groźności”.
Taka jest zatem
moja interpretacja zakończenia Trawy. Teraz kolej na moje
dziwne skojarzenia intertekstualne. Przychodzą mi do głowy dwa
utwory, które kończą się podobnie.
Pierwszy to Śluby panieńskie Fredry: w ich finale na zewnątrz wszystko niby kończy się dobrze, wszyscy się pogodzili i odbywają się dwie piękne ceremonie zaślubin, jednak możemy się spodziewać, że pożycie małżeńskie niewinnej, nierealistycznie patrzącej na świat Anieli i nadpobudliwego, nieodpowiedzialnego kobieciarza Gustawa przerodzi się w dalszej perspektywie w matrymonialną męczarnię. (Strasznie mi głupio, ale kompletnie nie pamiętam, komu ukradłam pomysł na taką właśnie interpretację tej sztuki.)
Drugi
to, hmm, odcinek South Parku
pt. Free Willzyx.
Bohaterowie oglądają w nim orkę w morskim parku rozrywki. Ta nagle
zaczyna do nich mówić (tak naprawdę głos podkłada dla żartu
jeden z pracowników parku). Przedstawia się jako Willzyx, twierdzi,
że pochodzi z Księżyca i że koniecznie musi nań wrócić, gdyż
pozostanie na Ziemi grozi jej śmiercią. Prosi chłopaków o pomoc.
Ci, wzruszeni opowieścią, podejmują się przeróżnych dziwnych i
raczej nielegalnych środków, by przetransportować Willzyxa do
ojczyzny. W końcu z pomocą przychodzi meksykańska agencja
kosmiczna (!) i wśród aplauzu chłopaków z South Parku, Meksykanów
i działaczy ekologiczncyh, orka zostaje wystrzelona na Księżyc,
wzruszająco pożegnana przez Kyle'a, który cieszy się, że Willzyx
już wkrótce zobaczy się z rodziną. Chwilę później widzimy z
bliska powierzchnię Księżyca, gdzie wśród kraterów, w
całkowitej ciszy, leży nieruchomo martwa orka.
I właśnie w podobny sposób,
niestety, wyobrażam sobie niedopowiedziane zakończenie historii
Marjorie. Motyw z romansem i kosmiczną podróżą pozornie budzi entuzjazm, ale można się spodziewać, że w nieco dalszej
perspektywie bohaterkę czeka nawet jeśli nie szybka śmierć, to
strach, brak jakiegokolwiek oparcia, ryzyko przeróżnych
niebezpieczeństw (również ze strony ukochanego „lisa”) i
piekło zgotowane przez jej własną, skomplikowaną psychikę w
obcej, zimnej i cichej scenerii kosmosu. W tej interpretacji Tepper
zyskuje punkt za dobre rozegranie zakończenia (jednak nie jest ono
tanio romansowe), ale jeśli chodzi o samą bohaterkę, to strasznie
baby szkoda.
1Tepper,
Sheri S. 2015. Trawa. Warszawa:
Wydawnictwo MAG, 486.
P.S. Dziękuję za wszystkie dotychczasowe pozytywne (a także te pożytecznie marudne) sygnały, jakie dostałam w związku z moim zaistnieniem w blogosferze! :)
Bardzo ciekawe podsumowanie tematu z twojej strony i dalsze losy opisane przez ciebie wydają się jak najbardziej prawdopodobne. Myślę jednak że pominęliśmy jedną dosyć istotną sprawę związaną z mieszkańcami tej planety. Chodzi mi o to że ludzie gdy dowiedzieli by się o możliwościach telepatycznych a raczej o możliwościach sterowania umysłami innych za pomocą stworów z tej planety wykorzystali by je w celach wojennych utrzymania władzy czy przełamania Oporów. Znając ludzi jestem przekonany że wykorzystane by zostały te zdolności przez na przykład świętość panującą w tamtych układach słonecznych do utrzymania swojej władzy
OdpowiedzUsuńDziękuję! :) Co do Twojego scenariusza - faktycznie, możliwe jest i to. Mogłaby to nawet być bardzo mocna lektura - potencjalny konflikt między silną i inteligentną rasą, jaką były Hippae i próbującymi ją okiełznać ludźmi mógłby być naprawdę drastyczny...
UsuńAle my tu gdybamy nad futurologią, a tymczasem tuż przed DKK odkryłam, że "Trawa" ma oficjalny dalszy ciąg - jest pierwszą częścią niejakiej Trylogii Arbaiów!
o tego nie wiedziałem, zresztą myślę, że żadne z nas. Choć podejrzewam, że to info bardziej dla angloznającej części dysputy...
OdpowiedzUsuńZlitowali się po latach nad "Trawą", to może pójdą za ciosem. Poza tym, zawsze można pomóc szczęściu przez lobbing ;)
OdpowiedzUsuń