poniedziałek, 28 września 2015

„Młodość” Sorrentino: meteoryty, dom ojca i zielona sukienka

Nie całkiem wiem, o co mi chodzi z filmami Paolo Sorrentino. Zachwycają mnie, ale nie potrafię sprecyzować, dlaczego. Trochę podejrzewam fakt, że główni bohaterowie i Wielkiego piękna, i Młodości to dla mnie figury przypominające niektórych myślicieli i twórców, których szczególnie szanuję. Taki archetypowy starszy, mądry, doświadczony człowiek, mający w sobie niesamowity dar obserwacji, ale przy tym mnóstwo ciepła wobec tego, co obserwuje. Ktoś, kto mógł w życiu popełnić wiele błędów i z kim mogę się czasem nawet bardzo nie zgadzać, ale którego przemyślenia i tak robią coś ważnego w moim życiu.

Ale to chyba tylko jedna z przyczyn mojego entuzjazmu. Podejrzewam w tym jakąś grubszą, krytycznofilmową sprawę, ale nie potrafię tego na razie wypreparować. To, co wiem, to to, że są w filmach Sorrentino momenty, które mnie po prostu uderzają. Marek Stokowski w swoich powieściach1 nazywa takie momenty „meteorytami”. Pozwalam sobie wypożyczyć tę nazwę w dalszej części notki.

Główny bohater Młodości, Fred Ballinger (Michael Caine), kompozytor o przebrzmiałej sławie, przebywa w alpejskim kurorcie, towarzysząc swojemu przyjacielowi Mickowi (Harvey Keitel), niegdyś sławnemu reżyserowi, który przy współpracy ekipy młodych, hipsterskich, wpatrzonych w niego jak w obraz filmowców, chce zrealizować film będącym zwieńczeniem jego twórczości. Podczas gdy Mick i ekipa spalają się w pracy nad filmem, Fred się nudzi, chodzi na zabiegi, zaprzyjaźnia się z młodym aktorem Jimmym (Paul Dano) i obserwuje. Akcja przyśpiesza bieg, kiedy pojawia się córka Freda, Lena (Rachel Weisz), która przeżywa właśnie załamanie miłosne. Przy okazji wyżalania się ojcu, na jaw wychodzą przeróżne zaszłości rodzinne, pojawia się też tajemnicza figura matki Leny oraz jej równie tajemnicze powiązanie z faktem, że Fred nie zgadza się na wystawianie swoich dzieł muzycznych – nawet na prośbę brytyjskiej królowej...

Tak więc Młodość to, podobnie jak Wielkie piękno, film o starości, twórczości i tym, co ta pierwsza może zmienić i napsuć w tej drugiej. Dla mnie jednak równie ważny był tam temat ojcostwa. W sensie ludzkim, rodzinnym, ale też religijnym.

Jeśli chodzi o sens ludzki, wiele miejsca w filmie zajmuje relacja Freda i jego córki. Zaskakujące jest to, jaka jest dynamiczna: Freda poznajemy jako raczej wyrodnego ojca, który zaniedbał rodzinę dla muzycznej kariery i wzbudza w córce przede wszystkim żal i gniew. W trakcie wspólnego pobytu w sanatorium te wszystkie emocje bardzo szybko wyparowują, ojciec i córka zaczynają szczerze i głęboko rozmawiać i pojawia się między nimi atmosfera wyjątkowej bliskości i przyjaźni – takiej, o jaką w życiu trudno nawet w bardzo „dobrych” relacjach między dziećmi a rodzicami. Ten przeskok wydaje się wręcz mało prawdopodobny psychologicznie, jednak nie wygląda na zwyczajną kuchę w scenariuszu. Myślę, że można zatem dopatrywać się w tym jakichś innych, nie psychologicznych a symbolicznych sensów. Mnie np. ten wątek uczynił bardziej czujną na inne wzmianki na temat ojcostwa pojawiające się w filmie.

Innym nawiązaniem do tematu ojcostwa jest scena, kiedy mała dziewczynka mówi aktorowi – Jimmy'emu (rozgoryczonemu, że wszyscy kojarzą go z jednej komercyjnej rólki, nie zaś z ambitnych filmów, w których grał później), że go zna, ale właśnie z jednego z jego niszowych filmów. Grał tam ojca, który nie sprawdził się w swojej roli i dziewczynka oglądając doszła do wniosku, że chyba nigdy nie jest się gotowym na bycie rodzicem, więc – właśnie dlatego – nie warto się tego bać. To była właśnie jedna ze scen, która mnie uderzyła, scena-”meteoryt”. Również dlatego, że nie ma w filmie żadnej sytuacji, gdzie ktoś rozważałby bycie ojcem. Ta scena jest tak tajemniczo „zawieszona” fabularnie, że znów zaczęłam podejrzewać jakiś symbol.

Wzmianka o ojcu pojawia się ponownie, gdy ten sam aktor, rozmawiając z Fredem, przywołuje cytat, który jest dla niego szczególnie ważny. Jest to fragment wiersza Novalisa: „I am always going home, always to my father's house” [„zawsze podążam w stronę domu, zawsze do domu mojego ojca”].2 Źródła (w tym książka, z której przepisałam cytat) powiadają, że ten fragment dotyczy również procesu tworzenia, co ładnie zgrywa się z głównym tematem Młodości. Jednak mnie załączyło się od razu – również tam obecne – skojarzenie religijne. A że cytat znów pojawił się właściwie znikąd, na dodatek wypowiedział go bohater, który nie zdradzał wcześniej żadnych oznak religijności, podziałał jak kolejny „meteoryt”. I znów był to „meteoryt” dotyczący akurat tematu ojca (choć tym razem – raczej Ojca).

Ostatni motyw z Młodości, którymi dostałam w głowę, nie dotyczy motywu ojcostwa, ale wynika z powyższej religijnej interpretacji. Aby o tym opowiedzieć, muszę zaspoilować. Jeśli ktoś nie oglądał, a się spoilerów boi, niech na razie nie czyta dalej.

Spróbujmy zatem ostrożnie założyć, że Luca – alpinista z końcowej części filmu – to alegoria Opatrzności. Mnie to skojarzenie przyszło do głowy przy scenie, kiedy uczył małą dziewczynkę wspinaczki na ściance. Gdy mała bała się wspinać sama, wziął ją na barana i zaczął wspinać się z nią na plecach. Kiedy byli już wysoko, powiedział coś w stylu: „Zobacz, jaki świat z góry jest piękny”. Dla mnie była to jeszcze jedna scena-”meteoryt”. O tym, że może mieć ona też znaczenie symboliczne, świadczy fakt, że w sensie dosłownym w dole nie było wiele do oglądania – ot, sala gimnastyczna. Kiedy jednak włączyć w to religijne skojarzenia z dążeniem w górę, czy też z tym, żeby zaufać i dać się nieść Opatrzności, kiedy się człowiek boi, widać, że może tam chodzić o coś więcej, niż widok ze sztucznej ścianki wspinaczkowej.

Luca na zabój zakochuje się we wspomnianej wcześniej córce Freda i, po dość „końskich” zalotach, ostatecznie zdobywa jej względy. W jednej z ostatnich scen filmu widzimy Lenę podczas wspinaczki. Wygląda na potwornie przerażoną, ale wtedy Luca zjeżdża do niej na linie, obejmuje ją i mówi, żeby nie myślała o tym, co jest w dole, tylko patrzyła na niego. Lena zaczyna patrzeć mu w oczy, na jej twarzy pojawia się pełen zachwytu uśmiech, a w międzyczasie w tle przesuwa się widok ziemi pod nimi – dopiero wtedy widać, na jak niebotycznej wysokości się znajdują.

Jeśli potraktować to jako zwykłą scenę romansową, jest tu nieznośna, jak na taki ambitny film, dawka kiczu – alpejski widoczek, tani, harlequinowski dialog i para złożona z żony innego faceta (choć fakt, potraktował ją okropnie) i krzepkiego staruszka, który poderwał ją w sanatorium. Ale kiedy popatrzyłam na to jak na religijną metaforę – o tym, jak porzucona przez męża kobieta może, być może, znaleźć pociechę, zachwyt i poczucie bezpieczeństwa, patrząc „w górę” - potężnie się tym obrazkiem wzruszyłam. Skojarzyło mi się to z pewną sceną z Miast pod skałą Huberatha. Aniołowie – podobni do pilotów odrzutowców – krążą nad piekłem, chcąc podstępem wyrwać z niego jak najwięcej dusz. Jednemu z nich się udaje i unosi ze sobą jedną z tych upodlonych, złamanych cierpieniem, w sumie dość paskudnych istot. Ta w jego ramionach przechodzi przemianę i staje się dziewczyną w zielonej sukni, z zachwytem wpatrującą się w swojego wybawcę i zafascynowaną wspaniałą przygodą, która stała się jej udziałem. Myślę, że zachwyt Leny z Młodości (w mojej interpretacji) i dziewczyny w zieleni u Huberatha może mieć podobne źródło.

Ta interpretacja jest trochę dziurawa. Trudno dopatrzeć się duchowych podtekstów w pierwszej rozmowie Luki z Leną, gdy ten, dość żałośnie, chwali się swoim sportowym zegarkiem. Nie zraża mnie natomiast np. scena, gdy Luca pyta Lenę, czy chce się powspinać, a ta w odpowiedzi zapewnia go o swoich doskonałych umiejętnościach w sztuce miłosnej (w które wcześniej zwątpiła, zdradzona przez męża). Taki dialog kompletnie mnie nie dziwi w kontekście duchowym. W jednej z opowieści arturiańskich pan Gawen, któremu wytknięto niehonorowe zachowanie wobec damy, zaczyna oskarżać się o wszelakie inne przewinienia, których wcale nie popełnił. Schrzanił jedną sprawę, posypało mu się wszystko. Możliwe, że z Leną jest tu odwrotnie – doznała pocieszenia w jednej - najważniejszej - dziedzinie, to i inne jej się przy okazji psychicznie naprawiły. Zwróćmy uwagę, że samo pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, niż sztuka miłosna. Znowu było o tym samym - o dążeniu wzwyż.

No i tyle. Nie chciałabym w żadnym wypadku Młodości swoją rodzinno-religijną interpretacją zagarnąć – film wydaje się bardzo wieloznaczny i na pewno można go odczytać również całkiem inaczej, być może zupełnie kontrastowo. Mnie się on odczytał akurat tak i nie mogłam się powstrzymać, żeby się tym nie podzielić.

Sorrentino, Paolo (reż.). 2015. Młodość [La giovinezza]. Prod. Włochy, dystr. Gutek Film.

1Mam na myśli zastraszająco niedoceniany, a cudowny cykl powieści: Samo-loty, Stroiciel lasu i Kino krótkich filmów.
2Cytat w angielskim tłumaczeniu z: Berlin Isajah, Henry Hardy. 2001. The roots of Romantisicm. Princeton: Princeton University Press, (https://books.google.pl/books?id=IryEY2pauFYC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false), 104; wersja polska, orientacyjne, przełożona z wersji angielskiej przeze mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz