Nie całkiem wiem, o co mi chodzi z
filmami Paolo Sorrentino. Zachwycają mnie, ale nie potrafię
sprecyzować, dlaczego. Trochę podejrzewam fakt, że główni
bohaterowie i Wielkiego piękna, i Młodości
to dla mnie figury przypominające niektórych myślicieli i twórców,
których szczególnie szanuję. Taki archetypowy starszy, mądry,
doświadczony człowiek, mający w sobie niesamowity dar obserwacji,
ale przy tym mnóstwo ciepła wobec tego, co obserwuje. Ktoś, kto
mógł w życiu popełnić wiele błędów i z kim mogę się czasem
nawet bardzo nie zgadzać, ale którego przemyślenia i tak robią
coś ważnego w moim życiu.
Ale to chyba tylko jedna z przyczyn
mojego entuzjazmu. Podejrzewam w tym jakąś grubszą,
krytycznofilmową sprawę, ale nie potrafię tego na razie
wypreparować. To, co wiem, to to, że są w filmach Sorrentino
momenty, które mnie po prostu uderzają. Marek Stokowski w swoich
powieściach1
nazywa takie momenty „meteorytami”. Pozwalam sobie wypożyczyć tę
nazwę w dalszej części notki.
Główny bohater Młodości,
Fred Ballinger (Michael Caine), kompozytor o przebrzmiałej
sławie, przebywa w alpejskim kurorcie, towarzysząc swojemu
przyjacielowi Mickowi (Harvey Keitel), niegdyś sławnemu reżyserowi,
który przy współpracy ekipy młodych, hipsterskich, wpatrzonych w
niego jak w obraz filmowców, chce zrealizować film będącym
zwieńczeniem jego twórczości. Podczas gdy Mick i ekipa spalają
się w pracy nad filmem, Fred się nudzi, chodzi na zabiegi,
zaprzyjaźnia się z młodym aktorem Jimmym (Paul Dano) i obserwuje.
Akcja przyśpiesza bieg, kiedy pojawia się córka Freda, Lena
(Rachel Weisz), która przeżywa właśnie załamanie miłosne. Przy
okazji wyżalania się ojcu, na jaw wychodzą przeróżne zaszłości
rodzinne, pojawia się też tajemnicza figura matki Leny oraz jej
równie tajemnicze powiązanie z faktem, że Fred nie zgadza się na
wystawianie swoich dzieł muzycznych – nawet na prośbę
brytyjskiej królowej...
Tak więc Młodość
to, podobnie jak Wielkie piękno, film o
starości, twórczości i tym, co ta pierwsza może zmienić i napsuć
w tej drugiej. Dla mnie jednak równie ważny był tam temat
ojcostwa. W sensie ludzkim, rodzinnym, ale też religijnym.
Jeśli chodzi o sens ludzki,
wiele miejsca w filmie zajmuje relacja Freda i jego córki.
Zaskakujące jest to, jaka jest dynamiczna: Freda poznajemy jako
raczej wyrodnego ojca, który zaniedbał rodzinę dla muzycznej
kariery i wzbudza w córce przede wszystkim żal i gniew. W trakcie
wspólnego pobytu w sanatorium te wszystkie emocje bardzo szybko
wyparowują, ojciec i córka zaczynają szczerze i głęboko
rozmawiać i pojawia się między nimi atmosfera wyjątkowej
bliskości i przyjaźni – takiej, o jaką w życiu trudno nawet w
bardzo „dobrych” relacjach między dziećmi a rodzicami. Ten
przeskok wydaje się wręcz mało prawdopodobny psychologicznie,
jednak nie wygląda na zwyczajną kuchę w scenariuszu. Myślę, że
można zatem dopatrywać się w tym jakichś innych, nie
psychologicznych a symbolicznych sensów. Mnie np. ten wątek uczynił
bardziej czujną na inne wzmianki na temat ojcostwa pojawiające się
w filmie.
Innym nawiązaniem do tematu
ojcostwa jest scena, kiedy mała dziewczynka mówi aktorowi –
Jimmy'emu (rozgoryczonemu, że wszyscy kojarzą go z jednej
komercyjnej rólki, nie zaś z ambitnych filmów, w których grał
później), że go zna, ale właśnie z jednego z jego niszowych
filmów. Grał tam ojca, który nie sprawdził się w swojej roli i
dziewczynka oglądając doszła do wniosku, że chyba nigdy nie jest
się gotowym na bycie rodzicem, więc – właśnie dlatego – nie
warto się tego bać. To była właśnie jedna ze scen, która mnie
uderzyła, scena-”meteoryt”. Również dlatego, że nie ma w filmie
żadnej sytuacji, gdzie ktoś rozważałby bycie ojcem. Ta scena jest
tak tajemniczo „zawieszona” fabularnie, że znów zaczęłam
podejrzewać jakiś symbol.
Wzmianka o ojcu pojawia się
ponownie, gdy ten sam aktor, rozmawiając z Fredem, przywołuje cytat, który jest dla niego szczególnie ważny. Jest to
fragment wiersza Novalisa: „I am always going home, always to my
father's house” [„zawsze podążam w stronę domu, zawsze do domu
mojego ojca”].2
Źródła (w tym książka, z której przepisałam cytat) powiadają,
że ten fragment dotyczy również procesu tworzenia, co ładnie
zgrywa się z głównym tematem Młodości. Jednak mnie załączyło się od razu – również tam obecne –
skojarzenie religijne. A że cytat znów pojawił się właściwie
znikąd, na dodatek wypowiedział go bohater, który nie zdradzał
wcześniej żadnych oznak religijności, podziałał jak kolejny
„meteoryt”. I znów był to „meteoryt” dotyczący akurat tematu
ojca (choć tym razem – raczej Ojca).
Ostatni
motyw z Młodości,
którymi dostałam w głowę, nie dotyczy motywu ojcostwa, ale wynika z powyższej religijnej interpretacji. Aby o tym
opowiedzieć, muszę zaspoilować.
Jeśli ktoś nie oglądał, a się spoilerów boi, niech na razie nie czyta
dalej.
Spróbujmy
zatem ostrożnie założyć, że Luca – alpinista z końcowej
części filmu – to alegoria Opatrzności. Mnie to skojarzenie
przyszło do głowy przy scenie, kiedy uczył małą dziewczynkę
wspinaczki na ściance. Gdy mała bała się wspinać sama, wziął
ją na barana i zaczął wspinać się z nią na plecach. Kiedy byli
już wysoko, powiedział coś w stylu: „Zobacz, jaki świat z góry
jest piękny”. Dla mnie była to jeszcze jedna scena-”meteoryt”. O tym,
że może mieć ona też znaczenie symboliczne, świadczy fakt, że w
sensie dosłownym w dole nie było wiele do oglądania – ot, sala
gimnastyczna. Kiedy jednak włączyć w to religijne skojarzenia z
dążeniem w górę, czy też z tym, żeby zaufać i dać się nieść
Opatrzności, kiedy się człowiek boi, widać, że może tam chodzić o coś
więcej, niż widok ze sztucznej ścianki wspinaczkowej.
Luca
na zabój zakochuje się we wspomnianej wcześniej córce Freda i, po
dość „końskich” zalotach, ostatecznie zdobywa jej względy. W
jednej z ostatnich scen filmu widzimy Lenę podczas wspinaczki.
Wygląda na potwornie przerażoną, ale wtedy Luca zjeżdża do niej
na linie, obejmuje ją i mówi, żeby nie myślała o tym, co jest w
dole, tylko patrzyła na niego. Lena zaczyna patrzeć mu w oczy, na jej
twarzy pojawia się pełen zachwytu uśmiech, a w międzyczasie w tle
przesuwa się widok ziemi pod nimi – dopiero wtedy widać, na jak
niebotycznej wysokości się znajdują.
Jeśli
potraktować to jako zwykłą scenę romansową, jest tu nieznośna, jak na taki ambitny film,
dawka kiczu – alpejski widoczek, tani, harlequinowski dialog i para
złożona z żony innego faceta (choć fakt, potraktował ją
okropnie) i krzepkiego staruszka, który poderwał ją w sanatorium.
Ale kiedy popatrzyłam na to jak na religijną metaforę – o tym,
jak porzucona przez męża kobieta może, być może, znaleźć
pociechę, zachwyt i poczucie bezpieczeństwa, patrząc „w górę”
- potężnie się tym obrazkiem wzruszyłam. Skojarzyło mi się to z pewną sceną z Miast pod skałą Huberatha.
Aniołowie – podobni do pilotów odrzutowców – krążą nad
piekłem, chcąc podstępem wyrwać z niego jak najwięcej dusz.
Jednemu z nich się udaje i unosi ze sobą jedną z tych upodlonych,
złamanych cierpieniem, w sumie dość paskudnych istot. Ta w jego
ramionach przechodzi przemianę i staje się dziewczyną w zielonej
sukni, z zachwytem wpatrującą się w swojego wybawcę i
zafascynowaną wspaniałą przygodą, która stała się jej
udziałem. Myślę, że zachwyt Leny z Młodości
(w
mojej interpretacji) i dziewczyny w zieleni u Huberatha może mieć
podobne źródło.
Ta
interpretacja jest trochę dziurawa. Trudno
dopatrzeć się duchowych podtekstów w pierwszej rozmowie Luki z
Leną, gdy ten, dość żałośnie, chwali się swoim sportowym
zegarkiem. Nie zraża mnie natomiast np. scena, gdy Luca pyta Lenę, czy chce się powspinać, a ta w
odpowiedzi zapewnia go o swoich doskonałych umiejętnościach w
sztuce miłosnej (w które wcześniej zwątpiła, zdradzona przez
męża). Taki dialog kompletnie mnie nie dziwi w kontekście
duchowym. W jednej z opowieści arturiańskich pan Gawen, któremu
wytknięto niehonorowe zachowanie wobec damy, zaczyna oskarżać się
o wszelakie inne przewinienia, których wcale nie popełnił. Schrzanił
jedną sprawę, posypało mu się wszystko. Możliwe, że z Leną
jest tu odwrotnie – doznała pocieszenia w jednej - najważniejszej - dziedzinie, to i
inne jej się przy okazji psychicznie naprawiły. Zwróćmy uwagę, że samo pytanie dotyczyło czegoś zupełnie innego, niż sztuka miłosna. Znowu było o tym samym - o dążeniu wzwyż.
No i tyle. Nie chciałabym w żadnym
wypadku Młodości swoją rodzinno-religijną
interpretacją zagarnąć – film wydaje się bardzo
wieloznaczny i na pewno można go odczytać również całkiem
inaczej, być może zupełnie kontrastowo. Mnie się on odczytał
akurat tak i nie mogłam się powstrzymać, żeby się tym nie
podzielić.
Sorrentino, Paolo (reż.). 2015. Młodość [La giovinezza]. Prod. Włochy, dystr. Gutek Film.
1Mam
na myśli zastraszająco niedoceniany, a cudowny cykl powieści:
Samo-loty, Stroiciel
lasu i Kino krótkich
filmów.
2Cytat
w angielskim tłumaczeniu z: Berlin Isajah, Henry Hardy. 2001. The
roots of Romantisicm. Princeton:
Princeton University Press,
(https://books.google.pl/books?id=IryEY2pauFYC&printsec=frontcover&hl=pl&source=gbs_ge_summary_r&cad=0#v=onepage&q&f=false),
104; wersja polska, orientacyjne, przełożona z wersji angielskiej
przeze mnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz