Powiem
tak: do opinii, że Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa to fantasy, przychyliłam się pod wpływem opinii innych
fantastów, ale jest to dla mnie nieco nieintuicyjne. Definicja
tej odmiany gatunkowej jest wprawdzie szeroka i trudno się przyczepić, że
książka nie spełnia tego czy tamtego kryterium; miałam jednak
wrażenie, że czytelnik przystępujący do lektury powieści Anny
Borkowskiej z oczekiwaniami takimi, jakie zazwyczaj ma się wobec
fantasy, niekoniecznie musi dostać to, czego chce. Dziś spróbuję
zracjonalizować te intuicje.
Pierwsza
intuicja wynika z tego, że jak zdążyłam się już podzielić na
fanpejdżu,
Gar'Ingawi bardzo
długo mi się czytało. Nie
kryję, że po części dlatego, że wiedziałam, że będzie to dla
mnie jedna z Bardzo Ważnych Książek i nie chciałam, żeby
skończyła mi się za szybko, ale po części był to też efekt
dość powolnego duktu tej książki.
I absolutnie nie chodziło o
to, że jest nudna – nie, jak już wspominałam poprzednio, jej
fabuła jest inteligentna i zaskakująca. Poza tym, pomimo wysokich
walorów intelektualnych, nie jest to powieść nazbyt trudna czy napisana nadmiernie wymagającym językiem – poza zdrową i typową
dla lektury fantasy koncentracją na tym, kto należał do jakiego
rodu i który z bohaterów nosił które z osobliwych imion, nie ma
tu jakichś szczególnie ciężkich umysłowych zagwozdek a zawarta w
książce głębia niejako wchodzi do umysłu czytelnika sama, dając
do myślenia po przeczytaniu ale nie każąc specjalnie biedzić się
w trakcie.
Nie chodzi też absolutnie o dłużyzny w typie
przysłowiowych opisów przyrody – zdarzeń jest tam mnóstwo i w
sumie w jednej z fejsbukowych dyskusji pojawiła się hipoteza, że
to może przez nagromadzenie treści i zdarzeń, a nie, jak to często
bywa, przez monotonię, książkę czyta się dłużej niż inne.
No
dobrze, więc zagęszczenie
treści to, być może,
pierwszy powód tego, że Gar'Ingawi, Wyspę Szczęśliwą
czyta się nieco osobliwie. Faktycznie, pamiętam momenty, gdy
widząc, ile zostało stron do zakończenia danego rozdziału czy
tomu, myślałam sobie: nie, autorce w życiu nie uda się
doprowadzić do końca danego wątku. A później, jak się
okazywało, udawało jej się i to w bardzo dobrym stylu: sprawne
nakreślenie dziejów całej epoki na kilku stronach, zarysowanie
kontynentalnego konfliktu militarnego w dłuższym akapicie. Końcowy
efekt epicki jest wyborny, ale fakt, coś takiego trudno jest czytać
szybko.
Ta
kwestia tempa lektury wydała mi się intuicyjnie nietypowa dla
fantasy. Czy to z mojej
strony słuszne, czy też kieruję się stereotypem? Na pewno fakt,
że Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa nie
jest pageturnerem i ma
w sobie mnóstwo treści, sprawia, że nie jest podobna do fantasy
typowo rozrywkowej (i w ogóle jakiejkolwiek literatury rozrywkowej
zresztą).
Co zatem z fantasy „ambitną”, mitopeiczną, jak np.
wzmiankowani na okładce Gar'Ingawi Tolkien
i Le Guin? Z powieściami Le Guin książka Borkowskiej ma sporo
wspólnego, ale sądząc przynajmniej po moich osobistych
doświadczeniach czytelniczych, raczej nie w tej kwestii – powieści
badaczki z Berkeley czyta mi się o wiele szybciej.
Co do Tolkiena –
fakt, tutaj wrażenia mogą być dużo podobniejsze. Ja sama podczas
pierwszej lektury tak Hobbita,
jak i Władcy Pierścieni,
strasznie te książki, pod względem czasu lektury, międliłam, a i
z relacji znajomych, zwłaszcza tych, którzy za Tolkienem nie
przepadają, wynika, że mają prozę Profesora za niełatwą do
przebrnięcia. Nie mówiąc już o młodszych czy mniej wyrobionych
czytelnikach, którzy w internetowych społecznościach czytelniczych
żalą się, że Tolkien pozostaje, ze względu na trudność
lektury właśnie, całkowicie poza ich zasięgiem.
A
z czego, oprócz wspomnianej wcześniej gęstości treści, może
wynikać ta różnica – niekiedy stająca się niepokonywalną
przeszkodą – w czytelniczym odbiorze? Wydaje mi się, że na pewno
są jakieś konkretne, mierzalne wyznaczniki w poetyce powieści,
które przesądzają, że odbieramy je jako lżejsze lub cięższe w
lekturze. Bardziej dogłębne dociekania w tej sprawie zostawię
zawodowcom, sygnalizując tylko jedną hipotezę: wydaje mi się, że
jedną z przyczyn może być ilość i sposób prowadzenia
dialogów.
U Borkowskiej jest ich, tak mi się wydaje, niezbyt
wiele i są stosunkowo krótkie, autorka często uzupełnia potem te
krótkie sceny rozmów opisem myśli mówiących postaci lub po
prostu przechodzi płynnie do dalszego opisu wydarzeń. Na pewno nie
przypominam sobie z tej książki dialogów będących czczą
szermierką słowną czy zabijaniem czasu przez postaci (choć humor
konwersacyjny jest, i owszem); z wypowiadanych słów na ogół
zawsze, o ile pamiętam, wynika coś konkretnego.
Porównałam
pobieżnie z książkami fantasy, które miałam pod ręką.
Opowiadania George'a R. R.
Martina ze świata Gry
o tron – faktycznie, dialogów
nieporównywalnie więcej a fragmenty tekstu zupełnie pozbawione
wypowiadanych prze bohaterów kwestii – dużo mniej liczne i
zdecydowanie krótsze. Poza tym – z tego, co pamiętam na świeżo
z lektury – dużo gadania dla samego wprowadzenia nastroju czy w
ogóle dla samej „przyjemności tekstu”.
Idźmy
oczko dalej, zajrzyjmy do zbioru
powieści haińskich Le Guin
– tu proporcje między dialogiem a opisem są bardziej zbliżone do
tych w Gar'Ingawi, ale
jednak dialogów wydaje się być tu więcej.
I
wreszcie Wyprawa Tolkiena
– tak, tu dialogów jest jeszcze mniej, niż u Le Guin (choć nadal
są, na oko, liczniejsze, niż w Gar'Ingawi),
natomiast przerwy między nimi – czy to w postaci opisów, czy
relacji narratora z tego, jak posuwa się akcja – są dłuższe,
niż w którejkolwiek z porównywanych tu książek, łącznie z
książką Borkowskiej.
To
wszystko nie jest bardzo reprezentatywne ani uczone, ale wydaje mi
się, że może tu być coś na rzeczy. I jest to też potencjalna
czerwona lampka dla fanów fantasy: choć w Gar'Ingawi,
Wyspie Szczęśliwej można
znaleźć mnóstwo cudowności, to nie
ma się co nastawiać, że będą wśród nich czy to wzniosłe,
budujące klimat dialogi
mogące ucieszyć fana high fantasy,
czy to pojedynki na dowcipne gagi rodem z fantasy bardziej
przaśno-humorystycznej.
Tym
z fanów high fantasy,
którzy chcieliby też epickich opisów czy innych form budowania
klimatu przez narratora, również nie będzie dane
to, czego chcą – z tego, co pobieżnie patrzę, w objętości
znaków potrzebnej Tolkienowi do nastrojowego odmalowania tego, jak
drużyna szykuje się do wędrówki, Borkowska potrafi rozwalić
jedno imperium, pobudować drugie, oddalić do domu rodziców
królewską małżonkę i dodać do tego krzepiąco-ironiczny
komentarz co do specyfiki plemion, z której się owa małżonka i
jej wiarołomny mąż wywodzili.
I powtórzę raz jeszcze –
wszystko powyższe nie
oznacza, że w Gar'Ingawi, Wyspie Szczęśliwej nie
występują takie cechy, jak błyskotliwość, nastrojowość czy
dowcipność dialogów, albo piękno i wzniosłość w opisach. To
wszystko tam jest, ale dawkowane,
podporządkowane pędzącej wartko akcji i myślom przewodnim. Jeśli
ktoś ma natomiast ochotę na fantasy, które pozwoli mu wytarzać
się w konwencji, skąpać w klimacie, oderwać się od
rzeczywistości i po prostu zanurzyć w uniwersum, gdzie można np.
pojeździć konno czy zdzielić giermka w ucho bez strachu przed
upokorzeniem tegoż i nieprzyjemnościami natury prawnej – to nie
jest to raczej lektura dla niego.
Nie
jest zatem Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa,
rozrywkową fantasy i nie
jest też fantasy immersyjną w klasycznym rozumieniu
(nie żeby w ogóle, podczas lektury człowiek też trochę „chodzi”
w tym świecie, ale to jest inne, niż w przypadkach bardziej
prototypowych). Czym zatem jest i do czego z kolei jest podobne?
Ja
od początku – to moja druga intuicja – miałam skojarzenia z
powiastką filozoficzną
albo literacką przypowieścią
– z formami, gdzie fantastyczny świat, owszem, jest i jest ważny,
ale bardziej, niż gatunkowe fajerwerki, nasycenie się konwencją,
uradowanie lubianymi dekoracjami i archetypami, liczy się to, z czym
autor do nas przyszedł – jakaś filozoficzna prawidłowość czy
ukazanie ważnego mechanizmu działania świata czy człowieka.
I ta
właściwość Gar'Ingawi, Wyspy Szczęśliwej
kojarzy mi się jednak – wiem, że to niepopularna teza – z
literaturą głównego
nurtu. W sukurs w tym przekonaniu idzie mi Grzegorz Szczepaniak w tekście napisanym do
Informatora Gdańskiego Klubu Fantastyki:
Gar’Ingawi…,
a także
Władca…,
to dzieła,
które nie całkiem mieszczą się w ramach konwencji, do
której się je zalicza, i znacznie wykraczają poza to, czego można
się po typowej fantasy spodziewać. Na ich kształcie silnie
odcisnęło się autorskie piętno – i znać po nich, że zostały
wywiedzione z najgłębszych pokładów duszy ich twórców. W tym
aspekcie bardzo przypominają książki tzw. głównego nurtu, w
którym manifestowanie indywidualności twórczej jest często
istotniejsze od czytelności dzieła (…) 1
Z
rzeczy, które znam i które przychodzą mi do głowy jako pokrewne
wobec Gar'Ingawi, Wyspy Szczęśliwej w
kwestii takiej właśnie
głównonurtowej baśniowości,
wymieniłabym, oprócz wspomnianych w poprzedniej notce i dużo
dawniejszych Podróży Guliwera,
np. Mszę za miasto Arras Andrzeja
Szczypiorskiego albo (wspominałam już kiedyś, że przeczytałam w
życiu trzy książki na krzyż?) Na marmurowych skałach
Ernsta Jüngera.
Zajrzałam
zresztą pobieżnie do pierwszej z tych dwóch książek –
ilościowy stosunek dialogów
do opisów wydarzeń czy głębokich refleksji narratora też jest –
przypadek to czy nie – nieco podobny.
Ale
najważniejsze jest to, że choć zarówno w tych współczesnych,
rozbudowanych fabularnie głównonurtowych przypowieściach, jak i u
Borkowskiej bardzo liczą się takie rzeczy, jak (fikcyjne lub oparte
na faktach) tło historyczne, pewien nastrój, uczucia bohaterów czy
detale świata, to jednak widać, że te wszystkie funkcje są
stosowane powściągliwie w stosunku do tego, co w tych książkach
jest najważniejsze – opowieści o fikcyjnych wydarzeniach, które
z kolei obrazują jakąś
ważną duchową prawdę.
No
bo właśnie, oprócz zewnętrznej otoczki są
jeszcze w Gar'Ingawi
sprawy
ducha. I o tym będzie
następna notka.
Borkowska,
Anna. 2017 [1988]. Gar'Ingawi, Wyspa Szczęśliwa. Tom
I: Oczekiwanie, Tom
II: Dzieje Nulani, Tom
III: Dzieje Taguna.
Warszawa: Wydawnictwo Zona Zero.
1
Szczepaniak, Grzegorz. 2012. „Okruchy Ogana: Trzydzieści lat
minęło x 2”, [w:] Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki,
październik 2012, s. 29
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz