W
ramach postnej lektury zdjęłam z półki W natarciu na
niewypowiadalne Thomasa Mertona. Autora znałam, jak dotąd, z pobieżnie podczytywanych
informacji biograficznych – głównie w kontekście kontemplacji
chrześcijańskiej i fascynacji Dalekim Wschodem – oraz z
uduchowionych cytatów z Nikt nie jest samotną wyspą.
Spodziewałam
się zatem tekstów typowo religijnych, i to takich wywracających
mózg i światopogląd na nice. Ku memu zaskoczeniu, W
natarciu... okazała się
zbiorem recenzji i krótkich form eseistyczno-literackich, w
większości niezwiązanych bezpośrednio z religią. Ostatecznie
książce udało się jednak zarówno wywrócić nieco moje myślenie
na nice, jak i zrobić robotę w charakterze lektury wielkopostnej.
Tomasz
a blogerki
Słówko
na temat recenzji, czy raczej miniesejów poświęconych pojedynczym
książkom. Merton pisze o sztuce Nosorożec Ionesco,
o powieści Każdy w swojej nocy Juliena
Greena oraz o zbiorze opowiadań Trudno o dobrego człowieka
Flannery O'Connor. Forma tych
tekstów podziałała na mnie kojąco jako na blogerkę. Bo choć to
oczywiste, że w kilkunastu ostatnich dekadach było mnóstwo
intelektualistów, którzy w ten sposób pisali o książkach – w
tonie bardzo subiektywnym, bez trzymania się ścisłych ram
kompozycyjnych i z dygresjami o charakterze światopoglądowym (tekst
o Ionesco rozpoczyna Merton od dłuższego, niż sama refleksja nad
sztuką, opisu wieczoru spędzonego w wiejskiej chacie połączonego
z krytycznymi uwagami na temat współczesnej cywilizacji, a tekst o
Greenie przerywany jest luźno związanymi z tematyką książki
rozmyślaniami o tym, co w życiu jest a co nie jest na serio). Było
takich autorów mnóstwo – ale jakoś tak za każdym miło się
robi człowiekowi, kiedy widzi kolejny przykład takiego pisania.
Łatwiej później stawiać czoła tym, którzy mają pretensje do
blogerów, że też (na swoją miarę) piszą o tekstach kultury
subiektywnie, dygresyjnie i osobiście, zamiast trzymać się –
czemu niby mieliby to robić? – standardów pisania naukowego
(obiektywizm) czy użytkowo-handlowego (koncentracja na rzetelnym
poleceniu lub odradzeniu recenzowanego „produktu”).
Reklama
to zło
Dawno
nie czytałam tak ostrej, jak u Mertona, krytyki cywilizacji, z jej
pustką i bezcelowością biznesowych gierek czy kłamliwą
nikczemnością języka przemówień, polityki czy reklamy.
Przyzwyczaiłam się ostatnio do traktowania – i czytania lub
słuchania o traktowaniu – biznesu i nowoczesnych form przekazu
jako przestrzeni, której nie ma sensu potępiać w czambuł i gdzie
obowiązuje zwyczajna etyka pracy i miłości bliźniego. Merton mówi
wprost: pewnych rzeczy w ogóle nie warto robić, handel, gonienie za
pieniądzem, polityka, gładkie, dyplomatyczne słówka i
reklamiarska nowomowa są trochę złe same w sobie, i w ogóle
zastanówcie się trochę, ludzie, co robicie, jedźcie do lasu,
posłuchajcie deszczu, deszcz jest dobry, bo jest bezpłatny,
nieprzewidywalny i nie da się na nim ubić żadnego interesu. W
zestawieniu np. z afirmatywnym dla nowoczesności ruchem Taize,
coachingową Ekstremalną Drogą Krzyżową czy przekazem katolickich
gwiazd YouTube'a – przy całym moim szacunku i sympatii dla tych
instancji – był to odświeżający punkt widzenia.
Artysto,
wspieraj Afroamerykanów
Trzy
ostatnie teksty Mertona w zbiorze poświęcone są twórczości
artystycznej. Pierwszy to przesłanie napisane przez Mertona na zjazd
poetów, drugi stanowi sumę jego odpowiedzi na pytania czytelników
magazynu kulturalnego dotyczące wolności w sztuce a trzeci jest
komentarzem Mertona do własnych prac plastycznych. Tu również
autor wchodzi na pozycje krytyczne wobec ustalonego porządku: każe
twórcy być zbuntowanym wobec społeczeństwa (w sensie wolności
duchowej, nie taniej kontestacji czy oddawania się używkom), unikać
jak ognia komercjalizacji i reklamowania czegokolwiek, a także
wystrzegać się używania sztuki do promowania opcji
światopoglądowych czy moralnych: artysta na według Mertona nie być
ideologiem ani katechetą. Ciekawie zderzyć ten pogląd ze
współczesną tendencją do podporządkowywania sztuki tzw.
sprawiedliwości społecznej. Ale w kwestii tej sprawiedliwości
Merton też pisze ciekawą rzecz: krytykując otwarty ideowy przekaz
sztuki, popiera samoistne przeświecanie światopoglądu autora przez
jego dzieła, a poza tym usprawiedliwia ideowość sztuki w jeszcze
jednej sytuacji: „W każdym przypadku artysta winien całkowicie
solidaryzować się z tymi, którzy walczą o swe prawa i wolność i
przeciwstawiają się bezwładowi, hipokryzji i zniewoleniu:
przykładowo z Murzynami w Stanach Zjednoczonych.” (s. 162) Jestem
szczerze ciekawa, co Merton powiedziałby na obecne dyskusje o
reprezentacji, która z jednej strony bierze w obronę walczących o
wolność, a z drugiej drastycznie łamie wolność artystyczną w
jego definicji. Mniemam, że coś mądrego i innego, niż my wszyscy.
Prometeusz
i mniejszości
Co
do wspomnianej wielkopostnej roboty, jaką zrobiło na mnie w
Natarciu na niewypowiadalne,
to mam na myśli głównie esej o chrześcijańskiej interpretacji
mitu o Prometeuszu. Merton zestawia punkt widzenia Prometeusza – i
pewnie większość z nas – jako osób wierzących w małych,
słabych i fikcyjnych bogów, z punktem widzenia kogoś, kto poznał
Boga Żywego. Światopogląd wyznawcy słabych, nieistniejących
bożków będzie pełen samoudręczenia – wiary, że ten mityczny
ogień mi się nie należy, że trzeba albo go ukraść, albo
cierpieć deprywację – natomiast ktoś wierzący w Żywego Boga,
silnego i prawdziwego, wie, że potrzebny sobie żywioł –
czymkolwiek by on w danej sytuacji nie był – dostanie od Niego za
darmo:
Lecz Chrystus (...)
zstąpił, niosąc ogień potrzebny Prometeuszowi, kryjąc go w Swoim
Sercu. I uśmiercił Sam Siebie obok złodzieja Prometeusza, aby
pokazać mu, że rzeczywisty Bóg nie może zatrzymać czegokolwiek,
co dobre, tylko dla Siebie.
Daleki od zamiaru zabicia
człowieka, który poszukuje boskiego ognia, Bóg Żywy Sam przejdzie
przez śmierć, by człowiek otrzymał to, co jest mu przeznaczone.
Skoro Chrystus umarł i
powstał z martwych i wylał na nas ogień Swego Ducha Świętego,
czemu wyobrażamy sobie, że za nasze pragnienie życia jest, niczym
za pragnienie Prometeusza, z góry ustalona kara?
Czemu postępujemy tak,
jak gdyby nasza tęsknota, by „doczekać lepszych dni”, była
czymś niezgodnym z wolą Boga, kiedy to On Sam nakazał nam do nich
dążyć?
Czemu czynimy sobie
wymówki za pragnienie zwycięstwa? Czemu pysznimy się swoimi
klęskami i upajamy rozpaczą?
Ponieważ sądzimy, że
nasze życie jest ważne wyłącznie dla nas samych i nie wiemy, że
nasze życie ważniejsze jest dla Boga Żywego, niż dla nas samych.
(s. 90-91)
Oczywiście
nie ma to wszystko nic wspólnego z moralną dowolnością, Merton
jest ortodoksyjnie chrześcijański. Ale może dać do myślenia
niejednej osobie udręczonej standardami stawianymi sobie samej czy
innymi moralnymi bólami – obstawiam, że zarówno skrupulantowi z
grupy duszpasterskiej, jak i osobie mającej np. problemy na tle
tożsamości płciowej (czy jestem jedyną osobą na świecie, której
powyższy tekst – w pozytywnym i ortodoksyjnym sensie – trochę
się „kojarzy”?). A przy tym jest to ogólnie całkiem
wzruszające.
Merton,
Thomas. 1997 [1961]. W natarciu na niewypowiadalne [The
raids on the unspeakable]. Przekład:
Ewa Elżbieta Nowakowska. Bydgoszcz: Wydawnictwo Homini.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz