wtorek, 27 lutego 2018

Merton każe chrzanić system



W ramach postnej lektury zdjęłam z półki W natarciu na niewypowiadalne Thomasa Mertona. Autora znałam, jak dotąd, z pobieżnie podczytywanych informacji biograficznych – głównie w kontekście kontemplacji chrześcijańskiej i fascynacji Dalekim Wschodem – oraz z uduchowionych cytatów z Nikt nie jest samotną wyspą

 


Spodziewałam się zatem tekstów typowo religijnych, i to takich wywracających mózg i światopogląd na nice. Ku memu zaskoczeniu, W natarciu... okazała się zbiorem recenzji i krótkich form eseistyczno-literackich, w większości niezwiązanych bezpośrednio z religią. Ostatecznie książce udało się jednak zarówno wywrócić nieco moje myślenie na nice, jak i zrobić robotę w charakterze lektury wielkopostnej.


Tomasz a blogerki

Słówko na temat recenzji, czy raczej miniesejów poświęconych pojedynczym książkom. Merton pisze o sztuce Nosorożec Ionesco, o powieści Każdy w swojej nocy Juliena Greena oraz o zbiorze opowiadań Trudno o dobrego człowieka Flannery O'Connor. Forma tych tekstów podziałała na mnie kojąco jako na blogerkę. Bo choć to oczywiste, że w kilkunastu ostatnich dekadach było mnóstwo intelektualistów, którzy w ten sposób pisali o książkach – w tonie bardzo subiektywnym, bez trzymania się ścisłych ram kompozycyjnych i z dygresjami o charakterze światopoglądowym (tekst o Ionesco rozpoczyna Merton od dłuższego, niż sama refleksja nad sztuką, opisu wieczoru spędzonego w wiejskiej chacie połączonego z krytycznymi uwagami na temat współczesnej cywilizacji, a tekst o Greenie przerywany jest luźno związanymi z tematyką książki rozmyślaniami o tym, co w życiu jest a co nie jest na serio). Było takich autorów mnóstwo – ale jakoś tak za każdym miło się robi człowiekowi, kiedy widzi kolejny przykład takiego pisania. Łatwiej później stawiać czoła tym, którzy mają pretensje do blogerów, że też (na swoją miarę) piszą o tekstach kultury subiektywnie, dygresyjnie i osobiście, zamiast trzymać się – czemu niby mieliby to robić? – standardów pisania naukowego (obiektywizm) czy użytkowo-handlowego (koncentracja na rzetelnym poleceniu lub odradzeniu recenzowanego „produktu”).


Reklama to zło

Dawno nie czytałam tak ostrej, jak u Mertona, krytyki cywilizacji, z jej pustką i bezcelowością biznesowych gierek czy kłamliwą nikczemnością języka przemówień, polityki czy reklamy. Przyzwyczaiłam się ostatnio do traktowania – i czytania lub słuchania o traktowaniu – biznesu i nowoczesnych form przekazu jako przestrzeni, której nie ma sensu potępiać w czambuł i gdzie obowiązuje zwyczajna etyka pracy i miłości bliźniego. Merton mówi wprost: pewnych rzeczy w ogóle nie warto robić, handel, gonienie za pieniądzem, polityka, gładkie, dyplomatyczne słówka i reklamiarska nowomowa są trochę złe same w sobie, i w ogóle zastanówcie się trochę, ludzie, co robicie, jedźcie do lasu, posłuchajcie deszczu, deszcz jest dobry, bo jest bezpłatny, nieprzewidywalny i nie da się na nim ubić żadnego interesu. W zestawieniu np. z afirmatywnym dla nowoczesności ruchem Taize, coachingową Ekstremalną Drogą Krzyżową czy przekazem katolickich gwiazd YouTube'a – przy całym moim szacunku i sympatii dla tych instancji – był to odświeżający punkt widzenia.


Artysto, wspieraj Afroamerykanów

Trzy ostatnie teksty Mertona w zbiorze poświęcone są twórczości artystycznej. Pierwszy to przesłanie napisane przez Mertona na zjazd poetów, drugi stanowi sumę jego odpowiedzi na pytania czytelników magazynu kulturalnego dotyczące wolności w sztuce a trzeci jest komentarzem Mertona do własnych prac plastycznych. Tu również autor wchodzi na pozycje krytyczne wobec ustalonego porządku: każe twórcy być zbuntowanym wobec społeczeństwa (w sensie wolności duchowej, nie taniej kontestacji czy oddawania się używkom), unikać jak ognia komercjalizacji i reklamowania czegokolwiek, a także wystrzegać się używania sztuki do promowania opcji światopoglądowych czy moralnych: artysta na według Mertona nie być ideologiem ani katechetą. Ciekawie zderzyć ten pogląd ze współczesną tendencją do podporządkowywania sztuki tzw. sprawiedliwości społecznej. Ale w kwestii tej sprawiedliwości Merton też pisze ciekawą rzecz: krytykując otwarty ideowy przekaz sztuki, popiera samoistne przeświecanie światopoglądu autora przez jego dzieła, a poza tym usprawiedliwia ideowość sztuki w jeszcze jednej sytuacji: „W każdym przypadku artysta winien całkowicie solidaryzować się z tymi, którzy walczą o swe prawa i wolność i przeciwstawiają się bezwładowi, hipokryzji i zniewoleniu: przykładowo z Murzynami w Stanach Zjednoczonych.” (s. 162) Jestem szczerze ciekawa, co Merton powiedziałby na obecne dyskusje o reprezentacji, która z jednej strony bierze w obronę walczących o wolność, a z drugiej drastycznie łamie wolność artystyczną w jego definicji. Mniemam, że coś mądrego i innego, niż my wszyscy.


Prometeusz i mniejszości

Co do wspomnianej wielkopostnej roboty, jaką zrobiło na mnie w Natarciu na niewypowiadalne, to mam na myśli głównie esej o chrześcijańskiej interpretacji mitu o Prometeuszu. Merton zestawia punkt widzenia Prometeusza – i pewnie większość z nas – jako osób wierzących w małych, słabych i fikcyjnych bogów, z punktem widzenia kogoś, kto poznał Boga Żywego. Światopogląd wyznawcy słabych, nieistniejących bożków będzie pełen samoudręczenia – wiary, że ten mityczny ogień mi się nie należy, że trzeba albo go ukraść, albo cierpieć deprywację – natomiast ktoś wierzący w Żywego Boga, silnego i prawdziwego, wie, że potrzebny sobie żywioł – czymkolwiek by on w danej sytuacji nie był – dostanie od Niego za darmo:


Lecz Chrystus (...) zstąpił, niosąc ogień potrzebny Prometeuszowi, kryjąc go w Swoim Sercu. I uśmiercił Sam Siebie obok złodzieja Prometeusza, aby pokazać mu, że rzeczywisty Bóg nie może zatrzymać czegokolwiek, co dobre, tylko dla Siebie.
Daleki od zamiaru zabicia człowieka, który poszukuje boskiego ognia, Bóg Żywy Sam przejdzie przez śmierć, by człowiek otrzymał to, co jest mu przeznaczone.
Skoro Chrystus umarł i powstał z martwych i wylał na nas ogień Swego Ducha Świętego, czemu wyobrażamy sobie, że za nasze pragnienie życia jest, niczym za pragnienie Prometeusza, z góry ustalona kara?
Czemu postępujemy tak, jak gdyby nasza tęsknota, by „doczekać lepszych dni”, była czymś niezgodnym z wolą Boga, kiedy to On Sam nakazał nam do nich dążyć?
Czemu czynimy sobie wymówki za pragnienie zwycięstwa? Czemu pysznimy się swoimi klęskami i upajamy rozpaczą?
Ponieważ sądzimy, że nasze życie jest ważne wyłącznie dla nas samych i nie wiemy, że nasze życie ważniejsze jest dla Boga Żywego, niż dla nas samych.
(s. 90-91)


Oczywiście nie ma to wszystko nic wspólnego z moralną dowolnością, Merton jest ortodoksyjnie chrześcijański. Ale może dać do myślenia niejednej osobie udręczonej standardami stawianymi sobie samej czy innymi moralnymi bólami – obstawiam, że zarówno skrupulantowi z grupy duszpasterskiej, jak i osobie mającej np. problemy na tle tożsamości płciowej (czy jestem jedyną osobą na świecie, której powyższy tekst – w pozytywnym i ortodoksyjnym sensie – trochę się „kojarzy”?). A przy tym jest to ogólnie całkiem wzruszające.



Merton, Thomas. 1997 [1961]. W natarciu na niewypowiadalne [The raids on the unspeakable]. Przekład: Ewa Elżbieta Nowakowska. Bydgoszcz: Wydawnictwo Homini.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz