niedziela, 20 listopada 2022

Trzy uwagi o "Hobbicie" J.R.R. Tolkiena w kontekście "Pierścieni władzy"

Za nami kontrowersyjny jakościowo serial Pierścienie władzy Amazona nawiązujący luźno do dzieł J.R.R. Tolkiena. Tymczasem ja od trzech kwartałów mam okazję w specyficzny sposób - bardzo powoli, na spokojnie i po kawałeczku - podczytywać Hobbita, czyli tam i z powrotem tego autora. I jak to bywa z bardzo dobrymi książkami czytanymi po raz kolejny (miałam tak m.in. z Lewą ręką ciemności Le Guin), odkrywam w nim nowe, wcześniej nie zauważone warstwy. Część z tych obserwacji wiąże się z Pierścieniami władzy i problemami, jakie nie tylko ja dostrzegłam w tym serialu.

 

W dobie starzenia się społeczeństwa fajnie czyta się fabuły przygodowe,
których bohater jest, jak w Hobbicie, nieco starszy.


Na początek kilka słów o moich wcześniejszych odczytaniach Hobbita. Pierwszy raz czytałam jeszcze jako mała dziewczynka. Zachęcił mnie tata i skupiałam się wówczas głównie na rozpoznawaniu postaci z opowiadanych mi przez niego bajek. Czułam satysfakcję, że wiem w końcu, kto to Gandalf, krasnoludy czy orkowie, byłam jednak niewyrobionym czytelnikiem i lektura była nieco mozolna. 

Wróciłam do lektury Hobbita na fali zachwytu filmem Drużyna Pierścienia Jacksona. Tym razem, mając w pamięci monumentalne obrazy z filmu i większą wiedzę tolkienistyczną (w tym dotyczącą chrześcijańskich inspiracji Tolkiena), dostrzegłam w tej książce wzniosłość i duchowe innuendo. Zachwyciła mnie dużo bardziej niż za pierwszym razem, kiedy traktowałam ją jednak głównie jako historyjkę o bajkowych stworkach.

Obecnie jestem nieco za połową Hobbita i pewnie trochę jeszcze potrwa, nim skończę. Póki co, zwróciłam uwagę na trzy sprawy, które umknęły mi, lub też nie wydawały się wystarczająco ważne wcześniej.

 

1. Hobbit mówi o rozwoju osoby w średnim wieku

Bilbo Baggins jest statecznym hobbitem-dżentelmenem, który zdobywa nowe umiejętności, przeżywa przygody, testuje swoje granice, wychodzi z bezpiecznych przyzwyczajeń i wydaje się czerpać z tego sporą satysfakcję. Zarówno w życiu, jak i w literaturze takie historie kojarzymy częściej z wiekiem młodzieńczym i literaturą młodzieżową. Tymczasem, w dobie długiego okresu dojrzewania i starzenia się społeczeństwa, bardzo fajnie i optymistycznie czyta się takie fabuły, w których bohater jest, jak w przypadku Hobbita, nieco starszy. 

Niestety, nie miałam okazji napotkać ich w życiu zbyt wiele. Jest co prawda ten nurt w literaturze obyczajowej, traktujący o kobietach w średnim wieku, które, często po rozwodzie czy ogólnie zakończeniu nieudanego związku, szukają w życiu nowych inspiracji (przykładem Nigdy w życiu Katarzyny Grocholi), ale mnie ten temat interesuje nie w warstwie romansowej, a psychologicznej i przygodowej

Z tego powodu dużo bardziej, niż z Grocholą, jest mi po drodze z Kronikami rozdartego świata Aleksandry Janusz, której bohater, Vincent, w okresie późnej młodości zaczyna przechodzić przemianę i awanturnicze przebudzenie podobne do tego, jakie widzimy u Bilba w Hobbicie. Tego typu inkluzywność (w tym wypadku dotyczącą osób z nieoczywistych grup wiekowych), niewymuszoną i prawdopodobnie nieplanowaną, cenię sobie dużo wyżej, niż agresywny "równościowy" marketing Pierścieni władzy, który bardziej niż na działania rzeczywiście dobroczynne wyglądał niestety na monetyzację gniewu.

 

2. Tolkien w Hobbicie: nie tylko fantasta, ale też realista

J.R.R. Tolkien był wykładowcą akademickim, stąd osoba zabierająca się do czytania jego książek może ulec stereotypowi i założyć, że był on osobą zafiksowaną na swojej dziedzinie, może nieco odklejoną od świata i niemającą ekspozycji na wiele aspektów życia, a to odklejenie może być widoczne w jego prozie. 

Czytając Hobbita po raz trzeci, jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo te założenia są nieprawdziwe. Jakiegokolwiek motywu bliskiego realizmowi bym w tej książce nie napotkała - czy to dotyczącego władania bronią białą, czy sposobu poruszania się i zachowań stadnych pająków, czy realiów podróżowania w czasach przedprzemysłowych - za każdym razem jestem zachwycona, jak bardzo one wszystkie budzą zaufanie i są pozbawione dostrzegalnych głupotek czy niedoróbek. Od czasu, gdy ostatnio czytałam Hobbita, miałam okazję zrecenzować sporo tekstów kultury i napisać trzy własne opowiadania, dzięki czemu przekonałam się, że logika i realizm opisywanego świata nie są wcale takie łatwe do osiągnięcia. 

Ta umiejętność budzi podziw szczególnie dziś, gdy w pop - i nie tylko - kulturze nieraz widzi się albo twórców, którzy nie pamiętają, że przysłowiowa farba z malowania cieknie w dół a nie w górę (jaskrawym przykładem filmowym jest cudowna, sześciodniowa podróż Galadrieli z rannym Halbrandem przez cały kontynent we wspomnianych Pierścieniach władzy), albo takich, którzy mają odwagę opisywać tylko wąski zakres tematów znany z własnego życia (tu każdy wstawi sobie własny ulubiony przykład, prym wiodą autorzy mainstreamowi). 

Chlubnymi odstępcami od tej reguły są twórcy, którzy albo potrafią przekonująco zmyślać, albo robią umiejętny risercz. W tej drugiej kwestii my, żyjący w dobie Internetu i mający mnóstwo pierwowzorów literackich w zakresie fantasy, mamy jednak dużo łatwiej, a i tak zazwyczaj wypadamy gorzej, niż Tolkien w Hobbicie.

 

3. Hobbit pokazuje, co jest nie tak z Harfootami z Pierścieni władzy

 W serialu Pierścienie władzy Amazona mamy kontrowersyjny wątek niejakich Harfootów - przodków Tolkienowskiej rasy hobbitów. Ci nomadyczni, niewysocy ludkowie, podobnie jak hobbici u Tolkiena i w ekranizacjach Jacksona, kreowani są na bohaterów pozytywnych i mających budzić sympatię. Jednak podczas gdy hobbici we wspomnianych dziełach rzeczywiście w większości na tę sympatię zasługują, serialowi Harfooci okazują się mieć okrutny zwyczaj pozostawiania za swoim konwojem na pastwę losu współplemieńców, którzy zachorowali, ulegli wypadkowi, lub okazywali się po prostu za słabi.

Ten wątek, sam w sobie nieprzyjemny i niespójny, od początku intuicyjnie wydał mi się też nietolkienowski. Jednak dopiero podczas lektury Hobbita uświadomiłam sobie, dlaczego. W powieści mamy co najmniej cztery sytuacje, gdy towarzysze podróży stoją przed dylematem, czy poratować jednostkę/i zaginioną/e lub spowalniającą/e resztę grupy. 

Pierwsza taka sytuacja ma miejsce w jaskiniach Gór Mglistych, gdy Bilbo, wydostawszy się z kryjówki Golluma, uznaje za swój obowiązek odszukać krasnoludów. Sprawa jest jasna: zachowuje się w porządku. Drugi przypadek dotyczy krasnoludów, które w tym samym czasie inną drogą wydostały się z jaskiń i uważały, że to Bilbo zaginął. Oni nie są równie chętni, by ruszyć na pomoc towarzyszowi, wyrażają nawet satysfakcję, że ten niespecjalnie dotąd przydatny kompan nie będzie im już zawadzał. Zostają jednak zgromieni przez Gandalfa i zmieniają zdanie. Tu mamy więc bohaterów kierujących się nie całkiem szlachetnymi pobudkami, którzy jednak potrafią zmienić zdanie pod wpływem zewnętrznego autorytetu. 

Trzeci tego typu dylemat trafia się drużynie w Mrocznej Puszczy, gdy Bombur wpada do zaczarowanego strumienia i zapada w śpiączkę. Tu towarzysze nie mają żadnych wątpliwości - pomimo wielkiego trudu, jaki nastręcza im dźwiganie otyłego pobratymca, z poświęceniem niosą go aż do momentu wybudzenia. Można by rzec, że krasnoludom jest tu łatwiej podjąć właściwą decyzję przez solidarność plemienną. Jednak na uznanie zasługuje fakt, że mimo ogromnego wycieńczenia nikt nawet nie zająknął się na temat ewentualnego porzucenia poszkodowanego. I wreszcie czwarta sytuacja ma miejsce podczas ucieczki przed pająkami - tym razem Bilbo rusza pierwszy, by sprowokować bestie, a krasnoludy podążają w przeciwnym kierunku z "rozpaczliwą nadzieją w sercu, że jednak Bilbo nie dał się złapać".* Widzimy tu ewolucję w podejściu moralnym krasnoludów, które zaczęły bardziej troszczyć się o los współwędrowca - a było to jeszcze zanim trafiły do elfickich lochów, gdzie ostatecznie przekonały się o jego przydatności.

Hobbit pokazuje więc, że lojalność wobec towarzyszy, również tych słabszych czy zagrożonych niebezpieczeństwem, jest w świecie Śródziemia obowiązującą wartością moralną. Jesteś pozytywnym bohaterem (Bilbo) - nie zostawiasz potrzebujących w opałach. Jesteś mniej moralnie jednoznaczny (krasnoludy na początku) - możesz mieć w tej kwestii skrupuły, ale jeśli ktoś mądry cię naprostuje, albo po prostu z czasem pójdziesz po rozum do głowy, to zachowasz się jak trzeba. Jeśli w oryginalnym tolkienowskim Śródziemiu byłaby społeczność, która miałaby do tego tematu takie podejście, jak Harfooci w Pierścieniach władzy, musiałaby to być banda prawdziwie czarnych charakterów, na pewno nie uroczych ludków, którymi mają niby być rodacy Nori Brandyfoot. Rozwiązanie zastosowane przez twórców Pierścieni władzy jest niezgodne z wewnętrzną etyką tego świata (więcej na jej temat napisał Ryszard Derdziński w tym artykule).

A czym dla Was był i jest obecnie Hobbit J.R.R. Tolkiena?

 

* J.R.R.Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem, przeł. M. Skibniewska, Warszawa 1997: Iskry, s. 172.

6 komentarzy:

  1. "Hobbit" zawsze był i jest dla mnie książką, w której po raz pierwszy spotkałam Gandalfa. "Gandalf! Gdybyście słyszeli o nim choćby ćwierć tego co ja - a i ja znam zaledwie drobną cząstkę krążących o nim opowieści (...)"

    A także poczułam tchnienie Prawdziwej Północy, wyrażającej się zdaniem:

    "Fili i Kili polegli osłaniając swego króla tarczą i własnym ciałem, był bowiem starszym bratem ich matki."

    Cała dramatyczno-romansowa historia z filmu rozwiewa się jak mgła wobec surowej, oszczędnej w słowach, nie rzymskiej, ale tutejszej pietas.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. A teraz nie odnosząc się bezpośrednio do pytania, tylko do innego fragmentu notki:

    @ ale mnie ten temat interesuje nie w warstwie romansowej, a psychologicznej i przygodowej

    - chyba mogę polecić coś, co doskonale będzie pasowało: książki Elizabeth Goudge.

    To są powieści obyczajowe, ale, inaczej niż zwykle, nacisk położony jest nie na to, jak bohaterom się wiedzie, czy osiągną sukces, czy się pobiorą etc. (chociaż oczywiście wszystkie tego typu zdarzenia tam występują, przy czym sprawy miłosne są potraktowane w sposób odświeżająco zwyczajny, bez żadnych ciągniętych za uszy nieporozumień, które miałyby udramatyzować fabułę), tylko na - właśnie! - przygody duchowe (osób w każdym wieku): ktoś będzie świadkiem strachu i cierpienia innej osoby i odmieni to jego życie; ktoś inny nie bez wielkiego wysiłku woli zobaczy człowieka w męczącym bliźnim; ktoś wyrzeknie się czegoś z myślą o innych, a oni niekoniecznie zauważą to i docenią; ktoś za pięć dwunasta zda sobie sprawę, że nie jest osobą tak nieskazitelną, jak lubi o sobie myśleć.

    I teraz już mogę powiedzieć (w słowach może zbyt wzniosłych, ale precyzyjnych), co wydaje mi się najważniejszym tematem książek: współpraca z Łaską. Zapewne jest to wizja wyidealizowana, bo bohaterowie książek wydają się ludźmi ponadprzeciętnie zdolnymi do introspekcji, wrażliwości i wielkoduszności, a ich świat światem czystszym moralnie niż nasz - ale skoro Bernanos i Greene mogą swoich bohaterów przeciągać przez błoto nierozjaśnione nawet promykiem słońca i pokazywać, że życie to nieustanna, jednostajna udręka, a bycie człowiekiem religijnym jeszcze tę udrękę potęguje, to Goudge może pokazywać rzeczywistość jako nieco jaśniejszą i czystszą, a doświadczenia bohaterów - jako być może nieco bliższe doświadczeniom czytelników.

    I jeszcze słówko o religijności ("I expected a sweet old-fashioned romance and then it got religious", z niesmakiem piszą niektóre czytelniczki na Goodreads, jakby otrząsały się po zetknięciu z czymś nad wyraz niemiłym): jest ona nieobrzędowa, niesakramentalna; powiedziałabym nawet, że niewspólnotowa, ale moc modlitwy, co do której autorka nie ma wątpliwości, wzmaga się, gdy w tej samej intencji modli się więcej niż jedna osoba. Jest to religijność anglikańska, ale chyba tylko w tym sensie, że osobami najbardziej zaawansowanymi na drodze duchowej często są anglikańscy duchowni, chociaż bynajmniej nie tylko oni, bo równie zaawansowana może być i stara Cyganka, i osoba przez całe życie walcząca z depresją - a najprawdziwsze stany mistyczne może przeżywać człowiek pięcioletni, któremu nie przeszkadza to w innej sytuacji rozwrzeszczeć się na cały dom, kiedy odmawia mu się łakoci. Autorka nie ma wątpliwości (bez żadnych deklaracji; showing, not telling), że i katolik, i purytanin może dążyć ku świętości, idąc własną drogą, ale nie ma to nic wspólnego z "religią dobroludzizmu", bo nie ma tu postawy "I'm OK, you’re OK", a najważniejsze są ofiarność, służba, pokora, przebaczenie, a pierwszym krokiem bywa zaciśnięcie zębów i wytrzymanie.

    Po lekturze kilku książek widzi się już pewne schematy, można się domyślać, kto będzie niósł własne i cudze brzemiona, kto będzie walczył ze swoimi słabościami, a kto już je zwalczył - ale i tak polecam, polecam, gorąco polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do "Hobbita", to Twój wpis dodatkowo utwierdził mnie w tym, co poczułam, kończąc ten tekst, a czego w nim już nie zawarłam - że tak naprawdę w mniejszym stopniu cieszy mnie w tej książce dobre światotwórstwo, czy też to, że gdy będę na emeryturze, postać Bilba zmotywuje mnie być może, by chodzić do klubu seniora, a w stopniu dużo większym - To Trudne Do Nazwania Coś, które zawiera się chyba i w tym, co piszesz o Gandalfie, i o Północy, i które tak naprawdę zmotywowało mnie, by w tym właśnie momencie życia i w takiej sytuacji czytelniczej sięgnąć właśnie po tę książkę.

      Co do Elizabeth Goudge - brzmi idealnie, będzie szukane! O... co widzę... nikt nie wziął się jeszcze za przekład większości jej książek na polski? Hm. Hmmm. Hmmmm... :)

      Usuń
  4. Shee, dzięki za tę recenzję, to naprawdę fajne, że przypomniałaś książkę o przebudzeniu mężczyzny w średnim wieku mężczyźnie w średnim wieku ;-)
    Pierwszy raz z Hobbitem zetknąłem się mając 7 lat - czytał i polecał mi go mój kolega. W końcu przeczytałem go - rok później, bo najpierw rodzice przez pomyłkę kupili mi "Władcę Pierścieni" (cud zbieżności zainteresowania lekturą z obecnością książki w księgarniach) z ilustracjami Stannego, przez co miałem problemy z zaśnięciem. Ale znalazłem Hobbita w biblioteczce szkolnej - i wsiąkłem w ten świat na długie lata.
    Groza wędrówek po goblinowych lochach (w wędrówki po górach wtajemniczał nas Ojciec, więc tutaj nie czułem się nowicjuszem), podczas przeprawy przez Mroczną Puszczę miałem omal problemy z oddychaniem. To był chyba najcięższy dla mnie moment w powieści. Najbardziej bałem się chwilę wcześniej - gdy unikając pościgu wargów wreszcie schronili się na drzewach. A potem ta wielka ulga, kiedy trafili do Beorna... Czyli nieustanna sinusoida wrażeń - jak to w życiu. I wielka nagroda w postaci licznych akapitów opisujących powrót Bilba do domu i jego utarczki z miejscowym systemem prawnym.
    Tak, chyba najbardziej cenię Tolkiena za to, że umiał naprawdę dobrze pisać zakończenia. Nie żadne "happily ever after", tylko dające ulgę po trudzie przeżywania przygód doświadczenie skutków tychże przygód. Fantastyczne, nomen omen.

    OdpowiedzUsuń