Sam motyw niezbyt oryginalny, ale Márai opisał to tak, że miałam wrażenie, że dotykam samej istoty tego archetypu. |
Po
przerwie wracam do cyklu wpisów o trzech potrawach „dla ducha”,
które szczególnie zasmakowały mi w niedawnym czasie. Łączy je
to, że ich twórcy zwą się na tę samą literkę. Dziś piszę o
mikropowieści „Żar” Sándora Máraiego,
którą czytałam kilka lat temu, a ostatnio odświeżyłam sobie w
formie audiobooka.
Kiedy
kilka lat temu przeczytałam „Dziennik”
Sándora
Máraiego –
a dokładniej obszerny wybór fragmentów jego dzienników, który
ukazał się w Polsce w 2004 roku – zachwyciłam się bez reszty
połączeniem chrześcijańskiej
duchowości (jakkolwiek
pod koniec życia wspominał, niestety, o utracie wiary), cudownej
brawury
intelektualnej (np.
mistrzowskie oranie klasyków literatury, których nie lubił) i
jakiegoś nienazwanego
piękna.
Po przeczytaniu „Dziennika” wzięłam się za powieści jego
autora – wrażenia były różne, choć na ogół znajdowałam
powody do zachwytu. Jedną z tych powieści był „Żar”.
PIERWSZE
SPOTKANIE Z „ŻAREM”
Gdy
czytałam tę książkę pierwszy raz, największe wrażenie zrobił
na mnie po pierwsze soczysty, przekonujący
realizm, a po drugie – sposób ogrania motywu dwóch mężczyzn
rywalizujących o kobietę.
(Książka opowiada o spotkaniu, w latach 40-tych XX wieku, dwóch
starych mężczyzn, Henryka – węgierskiego generała i Konrada –
jego przyjaciela ze szkoły wojskowej, którego Henryk podejrzewa o
uwiedzenie przed laty jego żony Krystyny.) Sam motyw niezbyt
oryginalny, ale Márai opisał to tak, że miałam
wrażenie, że dotykam samej istoty tego archetypu,
z całym towarzyszącym mu emocjonalnym rozgorączkowaniem,
świadomością winy a z drugiej strony tego, co jest moralnie
słuszne i piękne.
DRUGIE
PODEJŚCIE
Po
kilkuletniej przerwie w czytaniu Máraiego wpadł mi w ręce
audiobook
„Żaru” z 2014 r.,
czytany przez Mariusza Bonaszewskiego. Z pewną ekscytacją
stwierdziłam, że
odświeżę sobie dawne wrażenia.
I jak to bywa, przekonałam się, że nie wchodzi się dwa razy do
tej samej rzeki – co jednak nie znaczy, że kolejne kąpiele nie
mają sensu.
Wspomniany
archetyp
przestał
do mnie tak mocno mówić – nie wiem, pewnie to przez inny moment
życia. Perełki trafnych obserwacji
rzeczywistości nadal
mnie zachwycały tu i ówdzie. (Na gorąco przypomina mi się na
przykład taki obrazek, gdzie Konrad katuje się wyrzutami sumienia,
że jego niezamożni rodzice rujnowali się na jego wykształcenie a
Henryk trzeźwo odpowiada, że mogli być z tym wszystkim bardzo
szczęśliwi.) Zauważyłam natomiast też coś nowego – co mnie
podczas tego drugiego podejścia do „Żaru” miejscami męczyło
i irytowało.
KSIĄŻKA-KŁÓTNIA
– ALE (P)O CO?
Książka
ta ma formę, którą w swym idiolekcie nazywam opowieścią
o humpfie
– to historia
ludzi, którzy przez cały czas trwania akcji siedzą przy stole i
się kłócą.
Ta forma potrafi dać odbiorcy wiele radości, jak widać na
przykładzie filmów „Rzeź” Polańskiego czy „Dobrze
się kłamie w miłym towarzystwie” Genovese. Tym bardziej
kiedy bohaterowie kłócą się inteligentnie i/lub zabawnie.
Ale „Żar” Máraiego taki nie jest. Konflikt bohaterów jest opisany
śmiertelnie na poważnie, wręcz pompatycznie.
Rozmowa Henryka i Konrada prowadzona jest inteligentnie, ale radość z odbioru psuł mi fakt, że od pewnego momentu zaczęła mi się wydawać
bezsensowna.
Protagoniści
przez sto kilkadziesiąt stron mielą temat dawnej domniemanej zdrady
małżeńskiej, wnikając w najdrobniejsze szczegóły, kreśląc tło
historyczne i psychologiczne i pogrążając się w dygresjach. Ich
motywacje – a zwłaszcza głównego bohatera, Henryka – są przy
tym dla mnie, jako czytelniczki, kosmicznie odległe
i nieaktywujące schematów poznawczych. (Chodzi im o jakieś mętne,
wyprane z emocji, empatii czy moralności poczucie sprawiedliwości i
honoru.)
Krystyna,
(prawdopodobnie) niewierna żona, nie żyje przecież od lat, więc
wątek międzyludzki jest nieaktualny. Emocje, po upływie
czterdziestu lat od domniemanego zdarzenia, wywietrzały. Także
wątek zdrady jako moralnego zgorszenia nie wydaje się być dla
bohaterów ważny. Po
co więc było Henrykowi kisić tę urazę i po co tyle się nad tym
rozwodzić?
KATHARSIS
Trochę
to wszystko się jednak klaruje – i zyskuje sens – na końcu.
(Nie będę spoilerować, zasygnalizuję tylko, że chodzi mi o motyw
z obrazem i jego moralną wymowę.) Czytelnik, nawet jeśli wymęczył
się nieco, wraz z bohaterami, podczas akcji powieści, na końcu
może mieć wrażenie, że jednak było warto. I może, choć
bohaterowie i narrator wydają się pozornie indyferentni moralnie,
ta
męka postaci i odbiorcy to jest właśnie morał tej powieści
– skoro zdrada to wielki grzech, to przy jej odkupieniu widać
trzeba podrążyć i musi poboleć.
To zakończenie
uważam za piękne bo, jak to się ładnie mówi, „przypomina
o Ewangelii”.
I jak teraz patrzę na tę moją ponowną lekturę „Żaru”,
to obok wspomnianych perełek realizmu i motywów niewytłumaczalnie
pięknych (motyw niani Nini, obraz
dzikiej węgierskiej przyrody) moje ulubione momenty tej powieści to właśnie
te,
gdzie Márai jest kryptoteologiczny – albo po prostu otwarcie
chrześcijański.
A to dlatego, że jego autor wewnętrzny, jak rzadko kto, wydaje się wiedzieć, o
czym – i o Kim – mówi.
REALNE I PIĘKNE
Na
przykład w dygresji o krwi narrator wspomina, że była ona obecna w
obrzędach zawsze, gdy człowiek chciał powiedzieć Bogu coś
ważnego. Nie ma tu dystansu wobec „opium dla ludu” czy nawet
bardziej lub mniej powierzchownego szacunku wobec tradycji i rytuału
– jest osobista
relacja, człowiek i Bóg.
Albo gdy pojawia się porównanie życia kogoś z bohaterów do życia
zakonników i pada stwierdzenie, że zakonnikowi jest łatwiej,
ponieważ ma wiarę – znów zamiast częstego w kulturze
niezrozumienia dla chrześcijańskiego życia konsekrowanego widać
tę świadomość,
że wiara to coś realnego i coś, co potrafi pomóc człowiekowi.
Márai
jest piękny i autentyczny również w odniesieniach do
chrześcijańskiej
obyczajowości.
Przykładowo, kiedy współczesny czytelnik trafia na literacki obraz
dojrzewania
chłopców,
stereotyp nakazywałby mu pewnie oczekiwać wywlekania związanych z
nim brudów i grzechów. W „Żarze” mamy zaś przejmujący,
emocjonalny obraz gorącej – a przy tym w stu procentach niewinnej
i jednoznacznej – przyjaźni Henryka i Konrada oraz wzmiankę o ich
wzajemnym zobowiązaniu
do zachowania czystości. Nawet biorąc poprawkę na epokę – powieść wydano w 1942 roku – jest to, moim zdaniem, mocne. (Opis
najwcześniejszych losów Henryka i Konrada to jest właśnie ten
piękny obraz męskiego dzieciństwa, o którym wspominałam w
poprzedniej
notce.)
Podobnie
jest w „Żarze” przedstawiony obraz
małżeństwa
– tu znów stereotypowo spodziewałabym się po współczesnej
literaturze krytyki, pokazania pustoty tej formy społecznej lub
przynajmniej obojętnego do niej stosunku. Tymczasem Márai skupia
się na więzi
emocjonalnej, która może łączyć małżonków
(szczególnie w historii rodziców Henryka, którą narrator
podsumowuje stwierdzeniem, że bardzo się kochali, choć nie
rozumieli) i na ostateczności
i nieodwołalności ich relacji
(znamienne słowa Henryka, że w momencie śmierci Krystyna wzywała
jego imię, nie Konrada).
Krótko
mówiąc, jeśli chodzi o pisanie
o Bogu i moralności chrześcijańskiej,
autora „Żaru” łączy z bohaterem poprzedniej
notki to, że obaj, jak na moje, mieli okazję naprawdę
zagadać do Tego, o którym niekiedy piszą,
a nie tylko ślizgać się po powierzchni jakichś idei czy tradycji
religijnych (nawet jeśli u Máraiego ta relacja się później
skomplikowała). Bardzo lubię czytać takich ludzi.
Márai,
Sandor. 2014. Żar.
[audiobook]. Czyta Mariusz Bonaszewski. Warszawa: Agora.
Ilustracja autorstwa kristine431 z Pixabay
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz