poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Wyzwanie Hain #5: U.K. Le Guin, „Słowo >las< znaczy świat”


Notka napisana w ramach wyzwania czytelniczego 2016 (czytamy powieści U.K. Le Guin ze świata Ekumeny). Szczegóły na blogu Fangirl's Guide to the Galaxy

 
Wątek ważny nie tyle dla samej książki, co dla tego cyklu notek: wbrew tytułowi, Le Guin fatalnie opisuje w tej książce las.

Zanim sama przeczytałam „Słowo >las< znaczy świat”, nie mogłam się powstrzymać, by nie zerknąć mniej lub bardziej na to, co napisali o nim wyzwaniowi poprzednicy i doszłam do wniosku, że pewnie nie będzie co zbierać. Rusty i Ziuta raczej książkę zjechali, Pyza spróbowała obronić, ale sama dała przy tym do zrozumienia, że musi w tym celu iść trochę opłotkami. Tymczasem na mnie – uwaga, uwaga – książka zrobiła wrażenie. W zasadzie chyba największe spośród dotychczasowych wyzwaniowych lektur: nie tylko w porównaniu z pierwszymi trzema rozrywkowymi miniaturkami, ale nawet z ważną dla mnie, acz trochę zmęczoną czasem i kilkukrotną lekturą, „Lewą ręką ciemności”.


EMOCJE I HISTORIA

Przede wszystkim, trudno mi było przejść do porządku dziennego nad emocjonalną warstwą książki. Opis kontaktu między ziemskimi kolonistami i rdzennymi mieszkańcami planety Athshe, pełen wzajemnych aktów przemocy – walk, masowych mordów, gwałtów, pogardy – na początku dokonywanych i prowokowanych przez Ziemian, ale z czasem coraz bardziej obustronnych, był dla mnie po prostu wstrząsający. Zdaję sobie sprawę, że szczególnie dla osoby o dużej wrażliwości historycznej ta opowieść jest kolanem gniecionym przeniesieniem w Kosmos pewnych ziemskich sprawek, ale na mnie ten chwyt i tak wykonał swoją robotę. Dużo bardziej, niż np. aluzje do totalitaryzmu i obozów koncentracyjnych z „Lewej ręki ciemności”, gdzie opis życia Genly'ego jako więźnia takiego obozu, choć sam w sobie bardzo dramatyczny, jakoś dziwnie ginął, wpleciony jako epizod między rozbijaniem się po getheńskich salonach a epicką wędrówką przez lodowiec. W „Słowo >las<...” o okrucieństwie nie dało się już tak łatwo zapomnieć. Przynajmniej ja nie potrafiłam.


OBRAZ MĘSKOŚCI

Napisałam o osobach mających wrażliwość historyczną, bo muszę przyznać, że ja się nią tym razem zbytnio nie wykazałam – z aluzji do Wietnamu albo zdawałam sobie sprawę bardzo słabo, albo w ogóle zwróciłam uwagę na ten wątek dopiero przy późniejszych przeglądaniu metatekstów. Szczerze mówiąc, gdy je sobie w pełni uświadomiłam już po przeczytaniu, nabrałam lepszego mniemania o warstwie etycznej tej książki, niż miałam podczas lektury na bieżąco. Czytałam bowiem całkowicie prezentystycznie i spośród tematów etycznych najbardziej rzuciła mi się w oczy nie krytyka wojny, a tradycyjnego wzorca męskości – czy też w ogóle męskości jako takiej? – widoczna w tym, jak narrator obszedł się z postacią Davidsona. I podczas gdy pacyfistyczną metaforę Le Guin można oczywiście uznać za kolanem gniecioną – jak uczynili to Rusty i Ziuta – to dla mnie jest ona i tak subtelna, sprawiedliwa i słuszna w porównaniu z tym, co się dzieje w wątku płci kulturowej. 


Davidson jest tu nośnikiem wszelkiego zła – głupi jako dowódca, okrutny, krwawy i pełen pogardy jako kolonizator, poza tym był sprawcą bestialskiego gwałtu na żonie Selvera, w wyniku którego zmarła, zaś pozostałe kobiety traktował jak żywe mięso, którego jedynym celem jest spełnienie jego żądz. Przy tym w powieści regularnie (przynajmniej kilka razy, w tak krótkim tekście) powtarzane jest, jaki to on jest męski i jak to jego działaniami powoduje kulturowy etos mężczyzny, a zwłaszcza wpływ pewnej „męskiej” książki. Moim zdaniem to bardzo nieładne, to manipulacja ze strony autora wewnętrznego. Tym bardziej, że gdyby nie ta sztuczka z wbijaniem do głowy, że męskość równa się okrucieństwo i gwałt, czytelnik mógłby kompletnie nie wpaść na ten trop. 


Choćby dlatego, że w powieści mamy nie jednego, a trzech znaczących bohaterów męskich oprócz arcynegatywnego Davidsona jest arcypozytywny Ljubow i niejednoznaczny, acz mający budzić sympatię Selver. I gdyby nie fakt, że podmiot mówiący manipulacyjnie wpiera nam, że to Davidson jest pośród nich ty „męskim”, a o Ljubowie dodatkowo, bez pokrycia w książkowych faktach mówi, że jest zniewieściały, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że postać szalonego z rozpaczy po utracie ukochanej żony, brutalnego buntownika przejmującego władzę nad swoim ludem, albo też genialnego (jego odkrycia zmieniły przecież świat!), skupionego na swojej pracy i odważnego aż do śmierci naukowca, to nie są postaci przynajmniej tak samo stereotypowo męskie, jak obrzydliwy prymityw Davidson.


Przy tej okazji chciałabym, całkiem subiektywnie, wyrazić swoje oburzenie wątkiem „męskich książek”. Wyraził je już przede mną Ziuta, traktując jako karygodne uproszczenie przy tłumaczeniu motywów zbrodniczych czynów Davidsona. Mnie natomiast ten wątek po prostu subiektywnie zabolał. Uwielbiam teksty spolaryzowane pod względem płci, literackie rozkminy na temat kobiecej i męskiej duszy, mam też, z perspektywy czytelniczki-kobiety, szczególną słabość do tekstów określanych jako typowo „męskie” - nie w sensie natężenia scen przemocy i zbereźności, rzecz jasna, ale potencjalnych różnic w mindsecie moim i autora, nadziei na dowiedzenie się o świecie czegoś, czego, jako osoba myśląca bardziej „po kobiecemu” (wierzę w to rozróżnienie), być może mogłabym akurat nie dostrzec sama. Wyniki tego podejścia czytelniczego oceniam u siebie jako etycznie dobre i jak Urszula mi pisze, że takie rzeczy czytają tylko okrutnicy i tylko okrucieństwa mogą z takiej lektury wyniknąć, Sama Porcelana czuje się niemal niesprawiedliwie posądzona.


ZMYSŁY

Tak jak wspomniałam wcześniej, „Słowo >las< znaczy świat” było dla mnie dość wstrząsającą lekturą i w konfrontacji z tymi wszystkimi okrucieństwami jakoś dziwnie było mi kontynuować zabawy w tropienie polisensoryki i różnych sposobów spotykania Innego, które uskuteczniałam w poprzednich notkach wyzwania.


Co do polisensorycznych opisów, nie ma tu zresztą wiele do szukania. Zdziwiło mnie to. Zanim zaczęłam czytać, cieszyłam się na obietnicę zawartą w tytule – znając poprzednie, piękne przyrodniczo światy Ekumeny, spodziewałam się w tej części cyklu istnej eksplozji zieloności. 


Tymczasem, inaczej niż choćby w „Mieście złudzeń”, w tej powieści Le Guin jest kompletnie nieprzekonująca w opisie lasu. Przyroda Athshe, choć tak kluczowo ważna dla mieszkańców planety i tak ważna etycznie (wątek ekologiczny!), nie jest przedstawiona tak, by budzić naszą miłość czy zachwyt, by nas do czegoś w tej kwestii przekonać. Opisów jest w sumie niewiele i na mnie osobiście nie zrobiły wrażenia – przed oczami wyobraźni rysuje się jakaś plątanina roślin, czasem pada nazwa konkretnego gatunku drzewa albo negatywny komentarz na temat niszczycielskiej działalności człowieka – i tyle. O tym, że ten las jest piękny i ważny, dowiadujemy się tak, jak o „męskości” postępowania Davidsona – mamy to łopatologicznie powiedziane, a nie przekazane za pomocą literackich chwytów. Chociaż sama nie wiem, może zachwyty nad przyrodą byłyby w tej okrutnej historii czymś wręcz nietaktownym? Te nieliczne fragmenty, gdzie Le Guin pokazuje odrobinę tej cudownej polisensoryki, jakiej dużo było w poprzednich powieściach – np.:

Noc była pochmurna i czarna, wilgotna, ciepła, pachnąca wiosną.”
(s. 655)

Znowu zobaczył światło poprzecinane na czarno bliskimi i dalekimi pniami drzew, odległy, poruszający się blask.” (s. 659)

Miękkie światło pod wielkim drzewem komplikowały cienie” (s. 663)

Lepennon położył swoją długą dłoń na dłoni Selvera tak szybko i delikatnie, że Selver przyjął dotyk, jakby ta ręka nie była ręką obcego. Nad nimi drgały zielonozłote jesionowe liście.” (s. 664)

sprawiają dziwne wrażenie, było mi wręcz głupio się nimi zachwycić, na zasadzie – takie straszne rzeczy się dzieją, a ja się mam zachwycać jakąś grą świateł w koronach drzew?


Jako czytelniczka wrażliwa sensorycznie, muszę jednak docenić odwzorowany przez autorkę sposób postrzegania świata przez Athshean, wyraźnie odmienny od standardowego ludzkiego. Ciekawy był fragment opisujący to, co Selver widzi, idąc przez las. Athsheanin ewidentnie bardziej, niż przeciętny człowiek, skupia się na kolorach, przedmioty widzi w długich seriach i seriach ich przymiotów, często łączy pojęcia konkretne z abstrakcyjnymi, myśli przeciwieństwami i porównaniami:

W blask słoneczny, w blask gwiazd, wiatr, wodę zawsze wsuwał się jakiś liść i gałąź, pień i korzeń, to co cieniste, złożone. Pod gałęziami, wokół pni, nad korzeniami biegły wąskie ścieżki; nigdy nie prowadziły prosto, ale omijały każdą przeszkodę, poskręcane jak nerwy.” (s. 586)

Albo kiedy opowiada pobratymcom swoją tragiczną historię i słyszy w odpowiedzi: „To, co nam opowiadasz, jest bardzo czarne a droga wiedzie w dół.” (s. 589) Patrzę wstecz na swoje poprzednie notki o powieściach Le Guin i dochodzę do wniosku, że chyba często pisałam jak Athsheanka.


INNY”

Moja druga zabawa – ta z tropieniem sposobów spotkań z Innym i wyciąganiem praktycznych wniosków w odniesieniu do realnego życia – też wydała mi się w wypadku tej książki nie na miejscu. W tej narracji pojawiło się realne okrucieństwo, wobec którego głupio i obco było kontynuować dotychczasowe radosne teoretyzowanie. 


No dobrze, może ewentualnie jest w „Słowo >las< znaczy świat” jeden wątek, który dałoby się tak rozwinąć. Jest nim ewolucja w sposobie opisania Athshean. Na początku, gdy zetknęłam się z ich opisami – małych, porośniętych zielonym futrem ludzi o pustych oczach bez światła, wykazujących niezwykłą odporność – czy też obojętność – na ból i atakujących przeciwników przez unieruchomienie ich a następnie śpiewanie nad nimi osobliwej pieśni, poczułam ten sam dreszczyk dziwności, jaki towarzyszył mi przy opisach Gdemiarów w „Świecie Rocannona” albo przy odkrywaniu zniekształconych okruchów realnego świata w „Planecie wygnania” czy „Mieście złudzeń”. Później jednak, w miarę poznawania szczegółów athsheańskiej kultury i historii życia Selvera i jego rodaków, to uczucie przyjemnej dziwności całkowicie zniknęło, ustępując zwykłemu przejęciu tym, co dzieje się z bohaterami. Trochę kojarzy mi się to z mechanizmem, według którego może przebiegać zakochanie albo początek głębokiej przyjaźni – najpierw silne, przyjemne uczucie, potem zaś międzyludzka „komplikacja”, jeszcze bardziej wartościowa i skoncentrowana na długim człowieku, niż to początkowe miłe wrażenie. Może warto zapamiętać ten mechanizm i spróbować wdrożyć go przy spotkaniu z kimś, kogo uważamy za bardzo innego od nas?


SKOJARZENIA RELIGIJNE

Nie da się ukryć, że w tej książce dużo mi się kojarzyło. Są mówiące nazwiska, są staro- i nowotestamentowe tropy interpretacyjne (w tym oczywisty chrystologiczny, w wątku Ljubowa), jest sytuacja jednostki doświadczającego pewnego rodzaju objawienia. Gdyby „Słowo >las< znaczy świat” było całościowo dobrą książką, mogłaby z tego wyjść mocarna analogia. Niestety – tu zgadzam się z Ziutą – Le Guin zepsuła pewien dobry pomysł, również i na tej płaszczyźnie, i przez niedelikatność i jednostronność tej historii ewentualna analogia religijna wychodzi, koniec końców, dość niezręcznie. Niech więc poleży trochę. Może wrócę do niej przy okazji haińskiej martyrologii.




Le Guin, Ursula K. 2015 [1972]. Słowo „las” znaczy świat [The word for world is forest]. Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz, 571-665. [W:] Le Guin, Ursula K. 2015. Sześć światów Hain. Warszawa: Prószynski i S-ka.

3 komentarze:

  1. Mnie wciąż "Słowo..." podoba się najbardziej jako taka historia z zapomnianego kąta Wszechświata, gdzie -- równolegle do innych miejsc i tomów "Hain" -- nagle dociera transfer technologiczny i wszystko zmienia. Poza tym jednak, jak tak śledziłam Twoją notkę, widzę że i u Ciebie sposób opisania tej historii wywołał nie do końca pozytywne wrażenia ;-).

    Natomiast zgadzam się, że to jest bardzo okrutna część, okrutniejsza bodaj nawet od "Miasta złudzeń". Mnie zszkowało najbardziej chyba to, że próba poddania się została przez Ziemian nierozpoznana, uznano ją za słabość i tę słabość odczytano jako bodziec do zadawania kolejnych cierpień.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, w sumie nie napisałam o tym, ale po poznaniu już kilku światów Hain mnie też ciekawie było poczytać o całkowitym zaścianku tego uniwersum, gdzie i ewolucja, i kultura poszły swoim torem. No i fakt, też uważam, że książka ma swoje minusy, o których trochę niekonsekwentnie napisałam po entuzjastycznym wstępie ;) Niekonsekwencja wzięła się z tego, że do książki podeszłam z bardzo negatywnymi oczekiwaniami i przez nie stopniowo przebijały się rzeczy, które jednak mi się spodobały.

      Co do okrucieństwa wobec poddających się... ja widzę tu dwa wytłumaczenia. Pierwsze - to dodatkowe podkreślenie absolutnego nihilizmu i zezwierzęcenia Davidsona i spółki. Gdyby hołdowali jakimkolwiek zasadom moralnym wyniesionym z Ziemi - albo chociaż dobrze wsłuchali się w swoje ludzkie instynkty - wzdrygnęliby się przed znęcaniem nad kimś, kto wywiesza białą flagę. Le Guin pokazuje - patrzcie, ci ludzie są gorsi od rewolucjonistów, krzyżowców, talibów, zabijaków z dzielni, od wszystkiego, co znacie, bo w każdej z tych grup jest jakiś etos odnośnie do traktowania poddających się, a ekipa Davidsona go nie posiada.

      Drugie wytłumaczenie - słabsze - to to, że Terranie kompletnie nie rozpoznali w Athsheanach ludzi, traktowali ich więc jak kurczaki z fermy albo uciążliwe moskity. Ale nawet w takim przypadku powinien powstrzymać ich instynkt - zwierzę, które podczas polowania nie broni się, tylko poddaje, też chyba bardziej gęsioskórkowato jest zastrzelić, niż rączo uciekającego jelenia czy groźnego dzika.

      Usuń
    2. Dla mnie to było jednoznaczne odczytanie takiej pozycji przez Davidsona jako pozycji wydania się w ręce wroga -- dla niego jedyną właściwą pozycją był atak, stąd uważał wszystko, co "inne" za głupotę. Ale zgadzam się, oni mieli poczucie, że "stworzątka", jak je nazywali, są ludźmi (to doskonale widać w rozmowie z gośćmi, którzy przelatywali mimo), tylko nie chcieli sami tego przed sobą przyznać, bo jakoś ich, hm... Brzydziło? Niepokoiło? Że mimo że ludzie, to niepodobni do nich. I to niepodobieństwo: zwyczajów, wyglądu i tak dalej, tutaj było kluczem.

      Usuń