Opinie
na temat Pier Giorgia Frassatiego (1901-1925), które docierały do
mnie przed przeczytaniem tej książki, kazały mi wierzyć, że to
niechybny überhipster wśród osób wyniesionych na ołtarze.
Przynajmniej
na ich grzeczną, ponadczasowo tradycjonalistyczną miarę. „Tak,
ten i tamta to rzeczywiście tacy trochę świętoszkowaci i
niedzisiejsi, ale przecież jest jeszcze Frassati, on był taaaki
inny...” „codziennie uczestniczył we mszy świętej, no ALE
lubił też pohulać przy WINIE (!) z przyjaciółmi...”. (W sumie
– kto wie, może i hulali przy hipsterskim prosecco – robią je w
okolicach Wenecji, a Frassati pochodzili z Turynu, to i to północ
Włoch, więc wszystko być może.)
Przeczytałam
jego biografię i stwierdzam stanowczo, że nie, nie był żadnym
hipsterem. Choćby dlatego, że nie było w nim ani odrobiny
ironii, był wcieloną bezpośredniością. Współczesne subkultury
muszą jeszcze, widać, poczekać na swoich świętych
reprezentantów. Ale Pier Giorgio Frassati był nieodparcie
atrakcyjny na kilka innych sposobów.
Pierwsza
z rzeczy, które mnie wzruszyły, to to, jak funkcjonował w swojej
rodzinie. Był synem
Alfreda Frassatiego – senatora, dyplomaty i założyciela tygodnika
La Stampa. Rodzina bogata,
poważana, przy tym niespecjalnie religijna i mocno skonflikowana.
Autorka książki – siostra Pier Giorgia, Luciana – wiele miejsca
poświęca tym wewnątrzrodzinnym iskrzeniom (nie będąc zresztą
przy tym specjalnie obiektywną – wyraźnie trzyma stronę brata).
Mamy
zatem w tym żywocie cały kalejdoskop rodzinnych neurotyzmów i
codziennych zmartwień.
Wspólne posiłki z atmosferą tak gęstą, że każdy chciał jak
najszybciej wstać od stołu a Pier Giorgio starał się za wszelką
cenę być wesoły, nie z rzeczywistej radości, ale z chęci, by
choć trochę ulżyć bliskim. Jego życie w ciągłym strachu, że
rodzina się rozleci i podejmowanie – nie wiem, czy nie trochę
młodzieńczo naiwnych – działań, żeby tak się nie stało. Żale
i wyrzuty ze strony rodziców, że przyszły błogosławiony jest
zbyt religijny, niepraktyczny, nie robi kariery, a także – że
dokonał politycznej wolty i pomimo bycia synem znanego działacza
skrzydła liberalnego, przeszedł w pewnym momencie na inną stronę
politycznej barykady (polecam sprawdzić, na jaką – to całkiem
skomplikowane).
Obserwowanie,
jak Pier Giorgio radzi sobie z tym, by pozostać kochającym, pełnym
zaangażowania domownikiem, a jednocześnie nie dać sobie narzucić
żadnej morfy, to, mam wrażenie, całkiem pouczająca lekcja, a przy
tym coś troszkę odświeżającego w czasach kultu asertywności.
Wątek
miłosny, który przydarzył się głównemu bohaterowi, też jest
dobrą historią. Nawet bardzo dobrą. Czytając, nie od razu
zrozumiałam, o co z tą Laurą Hidalgo chodzi. Myślałam, że to,
co się zadziało, zadziało się przez jakąś świętoszkowatość
Pier Giorgia. Ale nie, powody były dużo bardziej subtelne.
Ostatecznie wyszło to wszystko jednocześnie heroicznie i trochę
groteskowo, odrobinę niepotrzebnie i zarazem szlachetnie. No i nie
sposób czytać o tym bez emocji. Zapoznajcie się koniecznie. A
najlepiej – niech ktoś z was napisze o tym coś fabularnego, bo ta
historia na to zasługuje. Kolejny wątek biograficzny z cyklu „tak
dobre, że człowiek by tego nie wymyślił”.
Na
większości medalików ze swoją podobizną Pier Giorgio Frassati
jest przedstawiany z fajką. Niby niedrogi chwyt, ale totalnie
mnie to rozczula. W książce jest też mowa o tym, że lubił palić
toskańskie cygara, bo takie też popalała jego matka, z czego Pier
Giorgio był z jakiegoś powodu strasznie dumny i lubił się tym
chwalić w towarzystwie. Te jego charakterystyczności – właśnie
zamiłowanie do tytoniu, wzmianki o wspomnianych już wcześniej
wieczorach przy winie ze znajomymi, czy też o tym, że lubił głośno
śpiewać, choć nie umiał, albo że zarywał noce nad czytaniem
poezji, sprawiły, że na wzór tej obiegowej wkręty niektórych
zakochanych, którzy, gdy związek zaczyna iść w poważniejszym
kierunku, zaczynają mieszać w wyobraźni cechy swoje i ukochanej
osoby i roić sobie, jak będą wyglądać ich przyszłe dzieci,
zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałyby np. moje
charakterologiczne dziwności, gdyby, jak u Pier Giorgia, zostały
kiedyś zmieszane ze świętością. Przecież każdy ma na to
szansę, prawda? W sumie polecam ten eksperyment. Z czym osobliwym
wygrawerowaliby was na medaliku? Która z rzeczy, które obecnie
uważacie u siebie za trochę głupawe, mogłaby w przyszłości,
odpowiednio duchowo podrasowana, okazać się wzorem cnót?
W
książce jest sporo zachwytów, jaki to Pier Giorgio był męski. Że
nosił ludziom jakieś ciężkie pakunki, miał sporo stanowczości,
a jak ktoś go w miarę słusznie zdenerwował, potrafił i dać
wpiernicz. Trochę to jest po staroświecku opisane, ale brzmi
całkiem autentycznie. No i do tego ta rozbudowana wrażliwość
religijna i rodzinna i te urocze cechy typu wspomniane zamiłowanie
do śpiewu pomimo braku talentu. Poza tym w książce są jego
zdjęcia, na których co prawda wychodził różnie (był jednym z
tych ludzi, którzy mają tendencję do wyglądania na każdym
zdjęciu jak inna osoba), ale widać, że ewidentnie nie straszył.
Ogólnie rysuje się z tego wszystkiego obraz takiego typowego –
stock character niemalże
– chłopaka do
zakochania. Co w wypadku błogosławionego jest tym bardziej urocze.
A
zakończenie tej historii pokazuje, że nasze czyny, również te
dobre, mają swoje konsekwencje, i że to wszystko to nie jest
zabawa. I jeszcze, żebyśmy
śpieszyli się kochać tych wszystkich zabawnych facecików i
fertyczne laski, którzy angażują się w te różne akcje
dobroczynne i inne ekstremalności. Jak widać, różnie to, wiecie,
bywa.
Jeśli
się komuś nie spodobała moja narracja, to gorąco polecam zajrzeć
do książki Szymona Hołowni Święci codziennego
użytku,
gdzie w rozdziale o brazylijskim surferze jest ciśnięte żeńskiemu
fandomowi Frassatiego. Będziecie mieć szansę, żeby trochę
odreagować.
Frassati,
Luciana. 1979. Pier Giorgio Frassati. Człowiek ośmiu
błogosławieństw. Przełożyli
Barbara Sieroszewska, Stanisław Waldemar Gaudyn. Warszawa: Instytut
Wydawniczy PAX.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz