środa, 13 stycznia 2016

Wokół „Herrenvolk” S. Uznańskiego, czyli biedny/a hipster/ka patrzy na II wojnę światową

Jakiś czas temu, w bardzo fajnych okolicznościach, wpadła mi w ręce powieść Herrenvolk Sebastiana Uznańskiego, I dobrze, że wpadła, bo dawno nie miałam okazji podumać na temat II wojny światowej. W bąblu kulturowym, w którym się znajduję, temat jakby w ostatnich latach zamarł. Kiedy chodziłam do szkoły, jaranie się tą epoką było poniekąd na czasie. Były jakieś podwórkowe zabawy z wojną jako motywem przewodnim a na lekcjach historii można było czniać Napoleona czy wojny punickie, ale kiedy wjeżdżała II wojna, wypadało przestać rysować głupoty po marginesach i z pompatycznie wzniosłym wyrazem twarzy posłuchać, co to był ten odcinek „Wizna” albo wyspa Guadalcanal, a z kartkówki dostać nieco lepszą ocenę, niż miało się z pozostałych. Wypadało się tym interesować chłopakom, bo to takie męskie i militarne i dziewczynom, bo jak się coś o tym wiedziało, to nie wychodziło się na pustą dziunię.

A teraz – zupełnie kontrastowo. Kiedy myślę, o czym zazwyczaj rozmawia się ze znajomymi, gdy temat schodzi na historię, to chyba najbardziej przemawia ludziom do wyobraźni dwudziestolecie międzywojenne, albo jeszcze wcześniej, czyli kminienie, kto jest z jakiego zaboru i co to oznacza. Następne w kolejce byłyby lata 50-te XX wieku – to już może nie w rozmowach, ale w kulturze niewerbalnej, vide popularność lindy hop i ten niedawny, jakże pozytywny zwrot w modzie damskiej. Podsumowując, na tapecie są wszystkie dekady naokoło, a o II wojnie cisza. Lekturowo i filmowo sprawy mają się może nieco lepiej, ale i tak zaczynając Herrenvolk, miałam wrażenie, że odblokowuję sobie nieczęsto używane synapsy.

Jest zatem Herrenvolk historią alternatywną, w której główny bohater, Artur Sosnowski, ot taki sobie, żyjący w naszych czasach zwykły chłopak w wieku wczesnodorosłym, zostaje przeniesiony w czasie do roku 1940 i trafia do hitlerowskiej niewoli. Ponieważ niektórzy spośród nazistowskich oficjeli są w stanie łyknąć historię o tym, że gość przybył z przyszłości (duch niemieckiego romantyzmu!), Artur zdobywa sobie pewien posłuch w strukturach III Rzeszy i zaczyna świadczyć hitlerowcom usługi jako doradca. Zarówno jego wskazówki, jak i pewne trudne do zidentyfikowania siły związane z naruszeniem kontinuum czasowego sprawiają, że historia II wojny światowej zaczyna się w powieści toczyć całkiem inaczej, niż pamiętamy z rzeczywistych dziejów. Brawurowo zmieniają się (w stosunku do stanu faktycznego) linie frontu, miejsca ważnych potyczek i ich wyniki. Przyznam, że trochę żałowałam, że nie znam lepiej historii II wojny światowej (jednak lubiłam rysować po marginesach), bo pewnie doceniłabym to jeszcze bardziej, ale i tak miałam z tych odkształceń sporo zabawy. Najbardziej podobały mi się rozwiązania odnośnie do walk w Wielkiej Brytanii, a szczególnie motyw z lisem i jego tradycyjnym znaczeniem w brytyjskiej kulturze. Rany, jakież to było dobre.

To tak tytułem odblokowywania synaps odpowiadających za wrażenia militarystyczne. Mnie akurat bardziej, niż historie alternatywnych potyczek, zajmowała postać głównego bohatera i jego rozmyślania nad wojną, własną sytuacją i moralnymi wyborami. Artur nie jest bohaterem całkiem bez właściwości, ale można powiedzieć, że to dość typowy człowiek naszych czasów, a przy tym osobowościowo raczej średniak. Nie ma dziwactw ani jakichś szczególnie paskudnych cech charakteru. Jest trochę oportunistą, ale ewidentnie wyposażonym w sumienie i skłonność do refleksji. Łatwo się z nim identyfikować.

Problem polega jednak na tym, że z tym swoim nieszkodliwym charakterem Artur mimochodem staje się w powieści zdrajcą swojego kraju, cudowną bronią w rękach wojsk hitlerowskich i pośrednim sprawcą śmierci niewyobrażalnej liczby ludzi. Fakt, ma na ten temat jakieś przemyślenia i widzi, że wokół niego dzieją się złe rzeczy, ale bojąc się bólu, deprywacji i utraty życia, godzi się na to wszystko, podejmując co najwyżej jakieś żałosne, niewidoczne dla ogółu formy sprzeciwu typu dopuszczanie się drobnych niebłagonadiożnosti w pożyciu erotycznym, żeby nie wszystko było tak, jak Hitler nakazał. Czytając, trudno nie patrzeć na Artura krytycznie i z wyższością, ale jego sytuacja jest na tyle podobna do współczesnych pokus typu praca na nie do końca uczciwą umowę czy tolerowanie czyichś nieakceptowalnych dla nas poglądów, że łatwo wyobrazić sobie, że na jego miejscu można by się podobnie zaplątać. Dosyć to straszne.

Druga, oprócz protagonisty, postać, która szczególnie rzuca się w oczy i prowokuje do rozkminy, to Weiner - „dobry Niemiec”, który od początku obdarza Artura zaufaniem i staje się jego przewodnikiem po wojennej rzeczywistości. Z tą swoją dwoistą postawą – szlachetna dusza i sprzeciw wobec nazizmu, ale z drugiej strony motywowana patriotyzmem decyzja o pozostaniu wysoko postawionym żołnierzem III Rzeszy i w zasadzie prowadzenie w ramach służby dość przyjemnego i dostatniego życia – totalnie kojarzył mi się z Ernstem Jüngerem i dlatego też jakoś mnie elektryzował podczas lektury. Ponieważ jednak do fikcyjnego bohatera podchodzi się z mniejszą atencją i bardziej na zimno, niż do postaci historycznej, a przy tym potężnego klasyka i moralisty, jakim był autor Promieniowań, w pewnym momencie nasunęło mi się w odniesieniu do Weinera nieco zgryźliwe skojarzenie z memem z cyklu Things Jesus never said: „tak naprawdę nie liczy się to, co robisz, jeśli w głębi duszy pozostajesz dobrym człowiekiem”.1 Przez większość czasu trwania powieści „dobroć” Weinera wydaje się polegać na w miarę cywilnym zachowaniu i górnolotnych przemyśleniach, podczas gdy obsługiwany przez niego system wyrządzał zbrodnie. Wstępna moja konkluzja z zapoznania się z postacią Weinera była taka, że jeśli rzeczywiście tak (w sensie, spijaniem koktajli na koszt reżimu i moralnym kompromisem) kończy się przygoda z przebieraniem w orientacjach politycznych i nieopowiadaniem się za żadną z opcji, to nie wiem, czy to jest dobre rozwiązanie i czy sama rzeczywiście chcę w tę stronę. Plus jeszcze nasunęło mi się, że strasznie przydatną cechą jest umiejętność wyczucia momentu, kiedy „nasi” zaczynają przeginać.

Podobał mi się przekaz Herrenvolk. Fajny, nienarzucający się narrator, kilka zapadających w pamięć zdań wypowiedzianych przez Annę czy psychoterapeutę Hoffmana, czy wspomniane przemyślenia Artura. Był jednak jeden moment, który mnie zirytował. Chodzi mi o pobyt Artura w schronie państwa Meyers – prostej rodziny, fanatycznie wielbiącej Hitlera. W opisie tej rodzinki przerysowane, potworne wręcz ubóstwienie führera (wiara, że powieszenie jego podobizny na ścianie chroni przed bombardowaniem) niepokojąco miesza się z cechami neutralnymi lub wręcz poczciwymi: ci ludzie wyznają obrzydliwe poglądy polityczne, ale jednocześnie są gościnni dla nieznajomego, prowadzą zwyczajne, ciepłe życie rodzinne, wierzą w Boga, a kiedy w schronie rodzi się dziecko, z którym jest jakiś problem, w ich rozmowach absurdalne, okrutne poglądy z domeny eugeniki mieszają się z czymś, co dziś wyglądałoby jak humanistyczny prolajf („Nie my daliśmy mu życie. Nie my powinniśmy je zabrać”2). Przy tym ci prości, tradycyjnie żyjący ludzie są przedstawieni w książce jako ideologicznie wyprane potwory, z którymi nie da się żyć – tak jakby w opozycji do takich bohaterów, jak Artur czy Liliane, prowadzących z kolei dość libertyński styl życia, a przy tym równie uwikłanych w system, ale przedstawionych jako zasługujących na względną sympatię, bo przecież oni się zastanawiają, oni kwestionują. Nie podważam zasadności takiego przedstawienia – z epilogu Herrenvolk wynika, że podbudowę pod opis życia codziennego w Rzeszy stanowił solidny research – ale zawsze deprymowały mnie zestawienia tego typu. Podobnie mam z Kabaretem Boba Fosse'a. Urzeka mnie ten film, ale denerwuje mnie, że bywa odbierany na zasadzie: akceptuj reguły Kabaretu, z jego płytkością, hedonizmem, przelotnymi więziami i brakiem apetytu na „coś więcej” w życiu, bo jak nie będziesz akceptował, toś faszysta i pobratymiec tego chłopca, co to śpiewa „Tomorrow belongs to me”. No, mnie nie odpowiada żadna z tych opcji i zawsze miałam nadzieję, że istnieje trzecia droga. Chociaż jeśli jednak jej nie ma, to wiadomo, lepszy chyba Kabaret, w którym można istnieć na własnych zasadach i delikatnie zarażać innych swoim stylem bycia (w filmie coś takiego robi moja przesympatia, panna Landauer), niż totalitaryzm.

Jeszcze na osi Herrenvolk kontra Kabaret, w Herrenvolk mamy rozbicie drugiej dychotomii widocznej w filmie: faszyzm kontra dekadencka sztuka. W Kabarecie świat artystów, z jego frywolnością i kontrowersyjnymi środkami ekspresji, wyraźnie odcina się od prostoty, brutalności i starań o „czystość przekazu” hitlerowców. W Herrenvolk natomiast, za sprawą podróży Artura w przeszłość i w konsekwencji zachwiania biegu historii, kultura III Rzeszy zaczyna się zmieniać i obok topornych form sztuki, których jedynym celem miała być służba Hitlerowi czy rozrostowi narodu niemieckiego, pojawiają się zjawiska, które Anglofoni ładnie określają jako edgy: kluby z ostrą muzyką przypominającą techno czy stroje nawiązujące do czegoś pomiędzy ciuchami metalowców a estetyką BDSM. Celem tych form kulturowych okazuje się zresztą dla odmiany, hm, służba Hitlerowi i rozrost narodu niemieckiego. Tym niemniej, ciekawie się o tym czyta. Podobnym odkształceniom podlega w Herrenvolk technologia – pojawiają się wynalazki, o których w rzeczywistych latach 40. nikt nie słyszał – a także design: przyciężkie formy architektoniczne Speera, które kojarzymy z historii, czy kanciastość ówczesnych urządzeń mechanicznych zostaje zastąpiona opływową, organiczną estetyką kojarzącą się z budową organizmów roślinnych czy zwierzęcych. Trochę się podczas czytania zastanawiałam, czemu poszło to akurat w tę stronę, ale pewnie nikt mi na to pytanie nie odpowie.

Książkę czytało mi się potoczyście, ciężko ją było odłożyć i dopiero po skończeniu zdałam sobie sprawę, że po pierwsze, w sumie czytałam ją jednak dość długo (nie zauważyłam tego wcześniej), a po drugie, chociaż w trakcie lektury zdecydowanie chciało się wiedzieć, co będzie dalej, to w sumie nie jest to rzecz jakoś szczególnie napakowana akcją. Moim zdaniem, Herrenvolk to bardzie opisanie alternatywnego świata, coś jak Podróże Guliwera, niż historia niesamowitych przygód. Ale tak jak wspomniałam, procesu lektury to nie zakłóca. A tak ogólnie, czy zachęcam do lektury? Jeśli ktoś nie jest podatny na zgorszenie przez okrutnawe opisy tortur (na początku książki), czy też dość naturalistyczne sceny erotyczne (to bardziej w dalszej części), to tak, jak najbardziej. Jak na moje, ciekawa, wartościowa rzecz, w dodatku przypominająca o sprawach, nad którymi na co dzień nie ma okazji się zastanowić. I nawet, jeśli zastanawiając się nad nimi, zaczyna się brzmieć trochę tak, jak gość z wiersza zahintowanego w tytule notki, to i tak myślę, że lepiej się nad takimi rzeczami zawczasu zastanawiać, niż nie.


1 <http://www.churchpop.com/wp-content/uploads/2014/08/114.jpg>. Na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości – to naprawdę NIE SĄ słowa Jezusa. (przyp. Shee)


2 Uznański, Sebastian. 2011. Herrenvolk. Rzeszów: FOX Publishing Bartosz Kusibab, s. 217.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz