Jakiś czas
temu, w bardzo fajnych okolicznościach, wpadła mi w ręce powieść
Herrenvolk Sebastiana Uznańskiego, I dobrze, że wpadła, bo
dawno nie miałam okazji podumać na temat II wojny światowej. W
bąblu kulturowym, w którym się znajduję, temat jakby w ostatnich
latach zamarł. Kiedy chodziłam do szkoły, jaranie się tą epoką
było poniekąd na czasie. Były jakieś podwórkowe zabawy z wojną
jako motywem przewodnim a na lekcjach historii można było czniać
Napoleona czy wojny punickie, ale kiedy wjeżdżała II wojna,
wypadało przestać rysować głupoty po marginesach i z pompatycznie
wzniosłym wyrazem twarzy posłuchać, co to był ten odcinek „Wizna”
albo wyspa Guadalcanal, a z kartkówki dostać nieco lepszą ocenę,
niż miało się z pozostałych. Wypadało się tym interesować
chłopakom, bo to takie męskie i militarne i dziewczynom, bo jak się
coś o tym wiedziało, to nie wychodziło się na pustą dziunię.
A teraz –
zupełnie kontrastowo. Kiedy myślę, o czym zazwyczaj rozmawia się
ze znajomymi, gdy temat schodzi na historię, to chyba najbardziej
przemawia ludziom do wyobraźni dwudziestolecie międzywojenne, albo
jeszcze wcześniej, czyli kminienie, kto jest z jakiego zaboru i co
to oznacza. Następne w kolejce byłyby lata 50-te XX wieku – to
już może nie w rozmowach, ale w kulturze niewerbalnej, vide
popularność lindy hop i ten niedawny, jakże pozytywny zwrot w
modzie damskiej. Podsumowując, na tapecie są wszystkie dekady
naokoło, a o II wojnie cisza. Lekturowo i filmowo sprawy mają się
może nieco lepiej, ale i tak zaczynając Herrenvolk,
miałam wrażenie, że odblokowuję sobie nieczęsto używane
synapsy.
Jest
zatem Herrenvolk historią
alternatywną, w której główny bohater, Artur Sosnowski, ot taki
sobie, żyjący w naszych czasach zwykły chłopak w wieku
wczesnodorosłym, zostaje przeniesiony w czasie do roku 1940 i trafia
do hitlerowskiej niewoli. Ponieważ niektórzy spośród
nazistowskich oficjeli są w stanie łyknąć historię o tym, że
gość przybył z przyszłości (duch niemieckiego romantyzmu!),
Artur zdobywa sobie pewien posłuch w strukturach III Rzeszy i
zaczyna świadczyć hitlerowcom usługi jako doradca. Zarówno jego
wskazówki, jak i pewne trudne do zidentyfikowania siły związane z
naruszeniem kontinuum czasowego sprawiają, że historia II wojny
światowej zaczyna się w powieści toczyć całkiem inaczej, niż
pamiętamy z rzeczywistych dziejów. Brawurowo zmieniają się (w
stosunku do stanu faktycznego) linie frontu, miejsca ważnych
potyczek i ich wyniki. Przyznam, że trochę żałowałam, że nie
znam lepiej historii II wojny światowej (jednak lubiłam rysować po
marginesach), bo pewnie doceniłabym to jeszcze bardziej, ale i tak
miałam z tych odkształceń sporo zabawy. Najbardziej podobały mi
się rozwiązania odnośnie do walk w Wielkiej Brytanii, a
szczególnie motyw z lisem i jego tradycyjnym znaczeniem w
brytyjskiej kulturze. Rany, jakież to było dobre.
To
tak tytułem odblokowywania synaps odpowiadających za wrażenia
militarystyczne. Mnie akurat bardziej, niż historie alternatywnych
potyczek, zajmowała postać głównego bohatera i jego rozmyślania
nad wojną, własną sytuacją i moralnymi wyborami. Artur nie jest
bohaterem całkiem bez właściwości, ale można powiedzieć, że to
dość typowy człowiek naszych czasów, a przy tym osobowościowo
raczej średniak. Nie ma dziwactw ani jakichś szczególnie
paskudnych cech charakteru. Jest trochę oportunistą, ale ewidentnie
wyposażonym w sumienie i skłonność do refleksji. Łatwo się z nim
identyfikować.
Problem
polega jednak na tym, że z tym swoim nieszkodliwym charakterem Artur
mimochodem staje się w powieści zdrajcą swojego kraju, cudowną
bronią w rękach wojsk hitlerowskich i pośrednim sprawcą śmierci
niewyobrażalnej liczby ludzi. Fakt, ma na ten temat jakieś
przemyślenia i widzi, że wokół niego dzieją się złe rzeczy,
ale bojąc się bólu, deprywacji i utraty życia, godzi się na to
wszystko, podejmując co najwyżej jakieś żałosne, niewidoczne dla
ogółu formy sprzeciwu typu dopuszczanie się drobnych
niebłagonadiożnosti w
pożyciu erotycznym, żeby nie wszystko było tak, jak Hitler
nakazał. Czytając, trudno nie patrzeć na Artura krytycznie i z
wyższością, ale jego sytuacja jest na tyle podobna do
współczesnych pokus typu praca na nie do końca uczciwą umowę czy
tolerowanie czyichś nieakceptowalnych dla nas poglądów, że łatwo
wyobrazić sobie, że na jego miejscu można by się podobnie
zaplątać. Dosyć to straszne.
Druga,
oprócz protagonisty, postać, która szczególnie rzuca się w oczy
i prowokuje do rozkminy, to Weiner - „dobry Niemiec”, który od
początku obdarza Artura zaufaniem i staje się jego przewodnikiem po
wojennej rzeczywistości. Z tą swoją dwoistą postawą –
szlachetna dusza i sprzeciw wobec nazizmu, ale z drugiej strony
motywowana patriotyzmem decyzja o pozostaniu wysoko postawionym
żołnierzem III Rzeszy i w zasadzie prowadzenie w ramach służby
dość przyjemnego i dostatniego życia – totalnie kojarzył mi się
z Ernstem Jüngerem
i dlatego też jakoś mnie elektryzował podczas lektury. Ponieważ
jednak do fikcyjnego bohatera podchodzi się z mniejszą atencją i
bardziej na zimno, niż do postaci historycznej, a przy tym potężnego
klasyka i moralisty, jakim był autor Promieniowań,
w pewnym momencie nasunęło mi się w odniesieniu do Weinera nieco
zgryźliwe skojarzenie z memem z cyklu Things
Jesus never said:
„tak naprawdę nie liczy się to, co robisz, jeśli w głębi duszy
pozostajesz dobrym człowiekiem”.1
Przez większość czasu trwania powieści „dobroć” Weinera
wydaje się polegać na w miarę cywilnym zachowaniu i górnolotnych
przemyśleniach, podczas gdy obsługiwany przez niego system
wyrządzał zbrodnie. Wstępna moja konkluzja z zapoznania się z
postacią Weinera była taka, że jeśli rzeczywiście tak (w sensie,
spijaniem koktajli na koszt reżimu i moralnym kompromisem) kończy
się przygoda z przebieraniem w orientacjach politycznych i
nieopowiadaniem się za żadną z opcji, to nie wiem, czy to jest
dobre rozwiązanie i czy sama rzeczywiście chcę w tę stronę. Plus
jeszcze nasunęło mi się, że strasznie przydatną cechą jest
umiejętność wyczucia momentu, kiedy „nasi” zaczynają
przeginać.
Podobał
mi się przekaz Herrenvolk.
Fajny, nienarzucający się narrator, kilka zapadających w pamięć
zdań wypowiedzianych przez Annę czy psychoterapeutę Hoffmana, czy
wspomniane przemyślenia Artura. Był jednak jeden moment, który
mnie zirytował. Chodzi mi o pobyt Artura w schronie państwa Meyers
– prostej rodziny, fanatycznie wielbiącej Hitlera. W opisie tej
rodzinki przerysowane, potworne wręcz ubóstwienie führera
(wiara, że powieszenie jego podobizny na ścianie chroni przed
bombardowaniem) niepokojąco miesza się z cechami neutralnymi lub
wręcz poczciwymi: ci ludzie wyznają obrzydliwe poglądy polityczne,
ale jednocześnie są gościnni dla nieznajomego, prowadzą
zwyczajne, ciepłe życie rodzinne, wierzą w Boga, a kiedy w
schronie rodzi się dziecko, z którym jest jakiś problem, w ich
rozmowach absurdalne, okrutne poglądy z domeny eugeniki mieszają
się z czymś, co dziś wyglądałoby jak humanistyczny prolajf („Nie
my daliśmy mu życie. Nie my powinniśmy je zabrać”2).
Przy tym ci prości, tradycyjnie żyjący ludzie są przedstawieni w
książce jako ideologicznie wyprane potwory, z którymi nie da się
żyć – tak jakby w opozycji do takich bohaterów, jak Artur czy
Liliane, prowadzących z kolei dość libertyński styl życia, a
przy tym równie uwikłanych w system, ale przedstawionych jako
zasługujących na względną sympatię, bo przecież oni się
zastanawiają, oni kwestionują. Nie podważam zasadności takiego
przedstawienia – z epilogu Herrenvolk
wynika,
że podbudowę pod opis życia codziennego w Rzeszy stanowił solidny
research – ale zawsze deprymowały mnie zestawienia tego typu.
Podobnie mam z Kabaretem
Boba Fosse'a. Urzeka mnie ten film, ale denerwuje mnie, że bywa
odbierany na zasadzie: akceptuj reguły Kabaretu, z jego płytkością,
hedonizmem, przelotnymi więziami i brakiem apetytu na „coś
więcej” w życiu, bo jak nie będziesz akceptował, toś faszysta
i pobratymiec tego chłopca, co to śpiewa „Tomorrow belongs to
me”. No, mnie nie odpowiada żadna z tych opcji i zawsze miałam
nadzieję, że istnieje trzecia droga. Chociaż jeśli jednak jej nie
ma, to wiadomo, lepszy chyba Kabaret, w którym można istnieć na
własnych zasadach i delikatnie zarażać innych swoim stylem bycia
(w filmie coś takiego robi moja przesympatia, panna Landauer), niż
totalitaryzm.
Jeszcze
na osi Herrenvolk
kontra
Kabaret,
w Herrenvolk
mamy
rozbicie drugiej dychotomii widocznej w filmie: faszyzm kontra
dekadencka sztuka. W Kabarecie
świat artystów, z jego frywolnością i kontrowersyjnymi środkami
ekspresji, wyraźnie odcina się od prostoty, brutalności i starań
o „czystość przekazu” hitlerowców. W Herrenvolk
natomiast,
za sprawą podróży Artura w przeszłość i w konsekwencji
zachwiania biegu historii, kultura III Rzeszy zaczyna się zmieniać
i obok topornych form sztuki, których jedynym celem miała być
służba Hitlerowi czy rozrostowi narodu niemieckiego, pojawiają
się zjawiska, które Anglofoni ładnie określają jako edgy:
kluby z ostrą muzyką przypominającą techno czy stroje nawiązujące
do czegoś pomiędzy ciuchami metalowców a estetyką BDSM. Celem
tych form kulturowych okazuje się zresztą dla odmiany, hm, służba
Hitlerowi i rozrost narodu niemieckiego. Tym niemniej, ciekawie się
o tym czyta. Podobnym odkształceniom podlega w Herrenvolk
technologia
– pojawiają się wynalazki, o których w rzeczywistych latach 40.
nikt nie słyszał – a także design: przyciężkie formy
architektoniczne Speera, które kojarzymy z historii, czy kanciastość
ówczesnych urządzeń mechanicznych zostaje zastąpiona opływową,
organiczną estetyką kojarzącą się z budową organizmów
roślinnych czy zwierzęcych. Trochę się podczas czytania
zastanawiałam, czemu poszło to akurat w tę stronę, ale pewnie
nikt mi na to pytanie nie odpowie.
Książkę
czytało mi się potoczyście, ciężko ją było odłożyć i
dopiero po skończeniu zdałam sobie sprawę, że po pierwsze, w
sumie czytałam ją jednak dość długo (nie zauważyłam tego
wcześniej), a po drugie, chociaż w trakcie lektury zdecydowanie
chciało się wiedzieć, co będzie dalej, to w sumie nie jest to
rzecz jakoś szczególnie napakowana akcją. Moim zdaniem, Herrenvolk
to
bardzie opisanie alternatywnego świata, coś jak Podróże
Guliwera,
niż historia niesamowitych przygód. Ale tak jak wspomniałam,
procesu lektury to nie zakłóca. A tak ogólnie, czy zachęcam do
lektury? Jeśli ktoś nie jest podatny na zgorszenie przez okrutnawe
opisy tortur (na początku książki), czy też dość
naturalistyczne sceny erotyczne (to bardziej w dalszej części), to
tak, jak najbardziej. Jak na moje, ciekawa, wartościowa rzecz, w
dodatku przypominająca o sprawach, nad którymi na co dzień nie ma
okazji się zastanowić. I nawet, jeśli zastanawiając się nad
nimi, zaczyna się brzmieć trochę tak, jak gość z wiersza
zahintowanego w tytule notki, to i tak myślę, że lepiej się nad takimi rzeczami zawczasu zastanawiać, niż nie.
1 <http://www.churchpop.com/wp-content/uploads/2014/08/114.jpg>.
Na wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości – to naprawdę NIE SĄ
słowa Jezusa. (przyp. Shee)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz