piątek, 25 sierpnia 2023

Chwiejne zwieńczenie Jeżycjady (M. Musierowicz, "Ciotka Zgryzotka")

Tablica znad stołu Borejków. Doceniam, że Agnieszka ukróciła zwyczaj i pozbyła się grata.

 

Tekst zawiera spoilery.

Ciotka Zgryzotka to dwudziesta druga i, zgodnie z zapowiedzią autorki ze stycznia tego roku, ostatnia część Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz. Opowiada historię Nory Górskiej, córki Patrycji - najmłodszej z sióstr Borejko. 

Nora, mająca po wakacjach rozpocząć naukę w liceum, w ramach kary wyznaczonej przez rodziców za szkolny wybryk spędza lato u ciotki Idy w domu zwanym Ruinką, pomagając w remoncie. Po otrzymaniu tajemniczych SMSów i dostrzeżeniu dziwnych zjawisk w pobliżu jednego z sąsiednich domów decyduje się rozwiązać zagadkę. Wynika z tego wątek komediowo-romantyczny z youtuberami w tle. 

W międzyczasie kuzyn Nory, Ignacy, i jego żona Agnieszka spodziewają się dziecka, a Norze również w ich porodowych perypetiach przypada ważna rola. W tle mamy jeszcze wątek przygotowań do ślubu kuzyna Józefa i Doroty, tajemnicze zniknięcie dziadka Borejko i jego konflikt z żoną, przeprowadzkę cioci Gabrieli i wujka Grzegorza (rodziców Ignacego) na posesję rodziców Nory, przyjazd czasowo (?) osamotnionej przez męża kuzynki Róży z dziećmi oraz pojawienie się tajemniczego znajomego kuzynki Łucji.


EFEKTYWNE ZAKOŃCZENIE SERII

Przypomina to opis kilku z rzędu odcinków telenoweli. I rzeczywiście - Ciotka Zgryzotka, jak telewizyjny tasiemiec, jest przeładowana przeskokami między licznymi postaciami i wątkami. Dla kogoś, kto nie czytał wcześniejszych tomów, okażą się, jak mniemam, po prostu niestrawne. 

Nie sądzę jednak, że jest to książka adresowana do nowych odbiorców. Jej zadaniem jest zakończyć wszystkie główne wątki Jeżycjady i pozostawić czytelników spokojnych o losy ulubionych bohaterów. Dzieje się to w typowo jeżycjadowym stylu: kto miał się zakochać, uczynił to lub uczyni, kto miał się ku sobie, wziął ślub, kto miał przyjść na świat, przyszedł lub szykuje się do tego. 

Pozostajemy też spokojni o spoistość rodziny Borejków i jej symboli. Dziadkowie, pomimo kilkukrotnych podpuch w tym i wcześniejszych tomach, pozostają przy życiu. Dzięki serii przeprowadzek i remontów większość rodziny znów osiada w tym samym domu lub jego najbliższym sąsiedztwie. Zaś nad kuchennym stołem Niewzruszonego Centrum rodu ponownie zawisa nieśmiertelna tablica z dowcipnymi (przynajmniej dla niektórych) materiałami wspomnieniowymi. 

To efektywne domknięcie (które autorka uczyniła, choć kończąc książkę, nie wiedziała, że na niej skończy się cała saga, a nie tylko jej pierwsza część) uważam za plus Ciotki Zgryzotki.


MUSIEROWICZ UMIE W YOUTUBE'A

Za kolejny plus uważam główne odwołanie do współczesnej rzeczywistości. Małgorzacie Musierowicz często zarzuca się, że w nowszych tomach Jeżycjady straciła oko do obserwacji tego, co obecnie jest na czasie. Jeśli nawet przyjąć tę nie całkiem dla mnie oczywistą tezę, według mnie odnosi się ona jedynie do konstruowaniu bohaterów i sytuacji obyczajowych. Wpółczesne zjawiska kulturowe czy nowinki techniczne autorka opisuje, moim zdaniem, z pomysłem i klasą. Podobał mi się wątek kręcenia amatorskich filmików-performansów w Córce Robrojka, postać Fryderyka Schoppe jako wielbiciela Rammsteina, rzut oka na świat wykonawców reggae w Języku Trolli, smartfonowe risercze Ignacego w Febliku czy ukazanie dań z McDonalda jako romantycznego artefaktu dla pary zakochanych nastolatków w McDusi (trochę jak miłosno-kulinarne impresje w Cudzych słowach Wita Szostaka, ale subtelniej i z poczuciem humoru). 

W Ciotce Zgryzotce takim znakiem czasów jest świat youtuberów i również dobrze to wychodzi. Musierowicz zamiast opisywać, pokazuje - czytelnik wraz z Norą najpierw widzi pewne zabawne sceny i dopiero później dowiaduje się, że w taki sposób powstają materiały na kanał oraz co inspiruje twórców. Moim zdaniem wszystko jest tu sympatyczne i autentycznie wyglądające - wybór nawiązania do The Slow Mo Guys, zachowanie chłopaków i ich radocha, ich ksywy, motyw z powtarzaniem pomysłów bardziej znanych twórców i oburzenie tym "plagiatem" ze strony nierozumiejącej konwencji Nory.


FAJNI OJCOWIE, AMBIWALENTNE MATKI

W Ciotce Zgryzotce pojawiło się też kilka motywów, które, typowo po jeżycjadowemu, ogrzały mi serce. Narzeczeńskie zapatrzenie Józka i Doroty było urocze. Jednocześnie ładną i (zamierzenie) zabawną sceną była rozmowa Ignacego z ojcem na temat porodu rodzinnego i ojcostwa jako takiego - dostajemy obraz dwóch nie całkiem stereotypowych facetów, taty i syna, którzy mają fajną relację a przy tym przyjemne poglądy na rodzicielstwo. Również Ignacy jako świeżo upieczony tata jest uroczy i konstruktywny.

Sympatycznym ojcem okazuje się też, koniec końców, Baltona - scena z przepłoszeniem adoratora wydawała mi się na początku nieprzyjemna, ale ostatecznie Florian wystąpił w obronie córki, którą ktoś całował, a ona tego w widoczny sposób nie chciała. Późniejsza rozmowa Baltony z córką, choć nierówna, również ma ładne fragmenty (choć są i głupsze wstawki - po co Baltona prawił komunały typu "to jest chłopak nie dla ciebie", skąd niby to wiedział?). 

Z kolei w temacie macierzyństwa mamy całkiem fajną, nawet jeśli nie bardzo odkrywczą radę, jaką Babi daje Agnieszce - by wychowywać dziecko tak, jak maluje obrazy, i wyłączyć strach, a włączyć miłość. Podobało mi się też "objawienie" Nory o tym, że macierzyństwo daje kobiecie łączność - poprzez dziecko - z uniwersalną miłością, z Bogiem. Ten koncept, tak myślę, zostanie ze mną na długo.

Co prawda w tym temacie mamy też bardziej kuriozalne fragmenty. Rady o tym, jak spać z dzieckiem, czy batalię między matką Agi a Różą o to, czy karmić piersią, są przedstawione trochę jak prawdy objawione, podczas gdy przecież nimi nie są. Nie odbiera to jednak pozytywnej siły fragmentom wyżej wymienionym.


WRESZCIE KONIEC Z TABLICĄ 

Ostatnim znaczącym atutem Ciotki Zgryzotki jest w moich oczach motyw z tablicą znad stołu kuchennego w domu Borejków, na której przez lata przyczepiano napisy typu "Kto mlaszcze, dostanie w paszczę" czy zdjęcia członków rodziny w humorystycznych sytuacjach. Przez dekady (i fabułę dwudziestu jeden tomów Jeżycjady) uważana przez bohaterów za niezwykle sympatyczny i dowcipny element wystroju, w Ciotce Zgryzotce zostaje nazwana przez Agnieszkę mentalnym pręgierzem i spakowana do wywiezienia na nowe lokum teściów. 

Podoba mi się ten wyłom uczyniony w mitologii Borejków. Od czasu powstania Jeżycjady zdążyły się, na moje oko, zmienić wzorce etyczne. Dotyczy to m.in. niegdysiejszego kultu bycia dowcipnym i obowiązku "znania się na żartach", nawet tych przykrych pod swoim adresem, który obecnie wypierany jest przez większą delikatność wobec bliźnich i asertywność w reagowaniu na niemiłe treści. 

Tablica Borejków była w tym świetle przykładem na pozostawianie nowego wina w starych bukłakach. Doceniam rolę Agnieszki, osoby z zewnątrz borejkowskiego uniwersum, która potrafiła ukrócić pozbawiony miłosierdzia zwyczaj i pozbyć się grata ze swojego mieszkania (ostatecznie wylądował on w domu Patrycji, jak wspomniałam, nowym lokum Niewzruszonego Centrum, czyli Gabrieli).


FABULARNE WZLOTY I UPADKI 

A jeśli chodzi o minusy Ciotki Zgryzotki? Myślę, że wystarczająco dużo napisali o nich inni recenzenci, nie ze wszystkimi krytycznymi zdaniami się zresztą zgadzam. Na pewno szwankuje narracyjna konstrukcja książki. 

Pierwsza połowa to głównie gadanie i bardzo wolniutkie rozwiązywanie zagadki tajemniczych SMS-ów, natomiast w drugiej upakowane jest wszystko - awanturnicza wyprawa Nory, dramat z dziadkiem, kilkukrotny zwrot głównego wątku romantycznego, ślub, poród, co tam nie jeszcze. 

Wspomniany główny wątek romantyczny też mnie nie przekonuje: domniemany ukochany wskakuje do akcji na zasadzie deus ex machina (ach, co za przypadek, że to akurat on tam mieszkał) a uczuciowe reakcje Nory na niego są opisane nie konsekwentnie. Co gorsza, zbyt wcześnie pojawiają się sugestie, że wybrankiem będzie jednak ktoś inny (choćby ta: "Nora, zbijając go tym samym z tropu, odpowiedziała mu promiennym, najszczerszym uśmiechem. Właśnie nabrała do niego najszczerszego zaufania", s. 184). Zawiłości z autorstwem SMS-a i przekręconym nazwiskiem nie zaciekawiły mnie ani nie rozbawiły. 

Podoba mi się natomiast to, że jeden z podmiotów zainteresowania Nory (podobnie jak Agnieszka w historii z tablicą) ładnie rozbija borejkowską banieczkę. Na jej, najwyraźniej przejęte od mamy i ciotek, bezinteresownie obraźliwe uwagi, odpowiada asertywnie i nazywa sprawy po imieniu, mówiąc, że nie chce być obrażany czy przezywany. 


MAGIA REMONTOWANIA

Tyle na temat niedociągnięć narracyjnych. Co do nieodpowiadających mi szczegółów obyczajowych, nużyły mnie liczne i rozwlekłe wstawki na temat organizacji ślubu i - tak jak w poprzednich tomach - niekończących się remontów. Tak jak już zauważyła w recenzji Feblika, jeśli ktoś miałby te fragmenty docenić, to chyba tylko czytelnik z dalekiej przyszłości, który potraktuje tę książkę jako sylwę czy inną Mariannę i róże i będzie się z niej uczyć o życiu codziennym w epoce. 

Dodatkowo, magia Borejków, która w Febliku miała swoje mocniejsze momenty ("puńczyk z tuszki"; Gaba, która, mimo wszystko, była fajną matką i teściową), tu zaczęła mnie przytłaczać. Nie podobało mi się na przykład, że dorośli członkowie rodziny przybywający na Roosevelta czy do domu rodziców Nory (Laura, Róża) zachwycali się, jak dobrze wrócić "do domu". W ustach osób, które mają już swoje domy i rodziny, to stwierdzenie brzmi co najmniej niemile w odniesieniu do tychże rodzin.


CO JEST NIE TAK Z CIOTKĄ ZGRYZOTKĄ

Podsumowując, książkę na pewno warto przeczytać, jeśli lubi się Jeżycjadę i/lub chce się wiedzieć, jak się skończyła - jakkolwiek w kwestii fabuły nie będzie to taka przyjemność, jak podczas lektury któregokolwiek z poprzednich tomów. 

W innych przypadkach lektura, pomimo wciąż widocznego kunsztu autorki i kilku dobrych pomysłów, może być problematyczna. Za głównego winnego uznaję tu, wspomniany już w dwóch ostatnich recenzjach, pośpiech połączony z imperatywem, by za wszelką cenę domknąć ogromną liczbę wątków. Stąd, moim zdaniem, szybkie swatanie bohaterów, czy też dziwna lista gości na weselu Doroty i Józefa. Autorka, jak mniemam, chciała po prostu raz jeszcze pokazać wszystkich swoich bohaterów, stąd te wszystkie koleżanki ciotek wśród weselników. 

Drugim głównym problemem Ciotki Zgryzotki jest chęć schlebienia gustom zagorzałych fanów. Stąd zapewne to krytykowane przez recenzentów kiszenie się w borejkowskim sosie - epatowanie łaciną, ciepełkiem, sielskością, żarcikami Idy czy Ślubnym Fatum).


PISZMY (LEPSZE) CHRISTIAN FICTION! 

Nie oburza mnie natomiast, a wprost przeciwnie, wiara chrześcijańska wielu bohaterów Ciotki Zgryzotki czy ich poważne traktowanie miłości romantycznej i małżeństwa. Wiem, że wśród internetowych komentatorów te wątki są często krytykowanie. Czytelnicy są jednak różni i są wśród nich tacy, którzy chcą czytać o takiej właśnie obyczajowości. 

A jeśli rzeczywiście tacy czytelnicy nie są obecnie głównym nurtem, a niszą, to może warto uciec do przodu? Skoro niektórzy lubią czytać o duchowych rozkminach i cnotliwych parach, a innym od tego cierpnie skóra, to może warto, by ci pierwsi nie udawali, że nie są niszą, ale sobie tę niszę odpowiednio urządzili i ometkowali? 

Chodzi mi mianowicie po głowie przeszczepienie na grunt naszego języka idei Christian fiction - w dobrej jakościowo, przystosowanej do lokalnej specyfiki, formie. Tym bardziej teraz, gdy nie będzie już kolejnych tomów Jeżycjady. To co, kto pierwszy zaczyna pisać? 

Zdjęcie: Gerd Altmann z Pixabay



2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kto? Małgorzata Klunder oczywiście. Zaraz rozwinę.

    O "Ciotce Zgryzotce" niestety nie mam nic do powiedzenia, bo natychmiast po lekturze nie tylko fabuła, ale nawet sam fakt przeczytania uleciał mi z pamięci i dopiero mąż musiał mi przypomnieć, że owszem, czytaliśmy ją obydwoje. Co za wstyd! Ale prawdę mówiąc, dla mnie klasyczna Musierowicz kończy się na "Opium w rosole", tytuły z lat 90. zapamiętałam jedne lepiej, inne gorzej, "Kalamburkę" lubię za wspaniałą postać Gizeli i elementy historyczne, a najnowsze książki są... no cóż, niekonieczne.

    "Christian fiction" kojarzy mi się, może niesprawiedliwie, z miernymi powieściami, w których baptyści w wieku szkolnym przeżywają szkolne miłości, polegające na trzymaniu się za rączki. Ale skoro szukamy książek "o duchowych rozkminach i cnotliwych parach" (a dodatkowo - o dobrych księżach) wyrosłych na naszej ziemi, to z całego serca polecam cykl poznańskiej autorki Małgorzaty Klunder, wydawany jako "Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej". Pierwszy tom to historia rodziny z dodatkiem potężnej dawki tolkienomanii (niestety ktoś chyba poradził autorce, żeby - jako mało czytelną dla szerszego grona - ograniczyła ją w kolejnych tomach, co też i zrobiła ku mojemu wielkiemu smutkowi). Drugi - epitalamium. Trzeci - clerical fiction (dosłownie, czyli nie sf z odcieniem religijnym, a sceny z życia duchownych). Czwarty - miracula. Piąty, dopisany po pewnym czasie... hm, tu najtrudniej będzie zdefiniować: powiedzmy - połączenie 1, 3 i 4, dodatkowo osnute mgiełką smutku.

    Polecając ten cykl, czuję się tak, jakbym dzieliła się największym skarbem, bo od pierwszych stron wydał mi się napisany dla mnie, jakby na moje zamówienie; są tam moje emocje, moje myśli i moje fascynacje. I pokochałam go całym sercem, chociaż widzę wady (epizodyczność, przy czym jedne epizody opowiedziane są niezwykle dokładnie, a inne pozostają niedopowiedziane; nie do końca jasne sprawy, które w założeniu chyba miały być natychmiast zrozumiałe dla czytelnika, co może wynikać z tego, że autorka czerpie z historii własnej rodziny, więc opowiada o rzeczach dla siebie oczywistych). Ale to nie ma znaczenia. Czytając te książki - już któryś raz! - znowu śmieję się i płaczę. Czasem jednocześnie.

    A czy bohaterowie trzymają się za rączki? A jakże! :-)

    OdpowiedzUsuń