poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Interludium: To już rok!


Jeśli zaglądacie na mojego bloga już od jakiegoś czasu, zauważyliście pewnie, że tak naprawdę przeczytałam w swoim życiu pięć książek na krzyż i teraz referencjonuję je w nieskończoność. Cóż, chyba to tak już musi być, że mój ogląd książkosfery idzie bardziej w głąb, niż wszerz. Tak więc i dziś, przy okrągłej pierwszej rocznicy istnienia Samej Porcelany, przytoczę historyjkę z książki, o której już jakiś czas temu pisałam.


Na początku powieści Czuła jest noc F.S. Fitzgeralda pojawia się wyjątkowo antypatyczna postać drugoplanowa: Albert McKisco, jeden z członków wesołej kompanii, z którą państwo Diver spędzają wakacje. Pan McKisco przypomina nieco Lesława Srebronia ze Stu dni bez słońca Szostaka. Jest strasznie spragniony uwagi i sympatii otoczenia i usiłuje przypodobać się kompanom na wszelakie sposoby, ale jego działania są przeciwskuteczne: ciągle popełnia nieprzyjemne gafy, jego żarty nie śmieszą, cichną przy nim rozmowy i generalnie jego obecność jest dla reszty towarzystwa wybitnie niezręczna.


Wakacje się kończą, pan McKisco znika na jakiś czas z akcji powieści, gdy zaś spotykamy go ponownie, okazuje się, że dokonała się w nim przemiana. W międzyczasie wziął się na poważnie za pisanie, został sprawnym autorem pastiszy poczytnych powieści i zdobył pewną popularność. Możliwość wyrażenia się w literaturze i estyma, jaką zyskał jako autor, całkowicie zmieniły jego sposób interakcji z innymi: znikła jego służalczość i neurotyzm, nabrał naturalności i swobody, a ludzie zaczęli go wreszcie lubić.


No więc tak, nie wydaje mi się, żebym w ciągu ostatniego roku przebyła niesamowitą drogę od totalnego ciecia malinowego do jakiejś świetlistej istoty i najlepszej wersji siebie. Z jednej strony pewnie nie mogłabym się mierzyć z panem McKisco w kwestii warunków początkowych. Z drugiej, zaczynam pogodnie godzić się z myślą, że jak ktoś się urodził cieciem malinowym (a któż w sumie nie?), to pewnie nim zawsze trochę zostanie i nie pozostaje nic innego, jak to u siebie polubić. Ale wydaje mi się, że w tym obrazku opisanym przez Fitzgeralda jest jednak coś głęboko prawdziwego. Fajnie jest móc się wyrazić. Intuicja podpowiada wręcz – właściwie jest móc się wyrazić. I chyba wszystkim Wam jakąś formę czegoś takiego polecam, jeśli dotąd się nie zdarzyło.


Mój background w dziedzinie fantastyki jest zasadniczo tolkienowski i często myślę jak hobbit, więc z okazji pierwszej rocznicy mojego blogowania to Wy przyjmijcie ode mnie życzenia wszystkiego najlepszego. Upiekłabym placek, ale jesteśmy w przestrzeni wirtualnej i się nie da, zatem zastępczo, w ramach urodzinowej dedykacji, proszę odsłuchać sobie piosenkę Makatka z wojownikiem Starego Dobrego Małżeństwa


Jest o filiżance i książce, więc zgadza się graficznie i tematycznie. Poza tym, chociaż bohater liryczny to żonaty facet, w dodatku wojownik, jakoś łatwo mi się z nim identyfikować i odnieść jego wojenne przygody do tego, co porabiam na tym blogu. Chyba nie muszę też mówić, jaki był Wasz wkład w to, że „znowu krok naprzód zrobi Ziemia/ choć wcale nie będzie jej łatwo”. I oczywiście totalnie nie musicie, ale jeśli jednak czasem tu zaglądacie, to jest to dla mnie strasznie, strasznie fajne, i dziękuję.

piątek, 5 sierpnia 2016

Kto to jest postfantasta? #2: Książki


W poprzedniej części cyklu o postfantastyce napisałam, o co mi chodzi z samym terminem oraz jakich pisarzy zaklasyfikowałabym jako postfantastów. Najbardziej prototypowi okazali się Wit Szostak, Łukasz Orbitowski, Szczepan Twardoch i Jakub Małecki, zatem w dzisiejszej notce skupię się na najnowszych książkach właśnie ich autorstwa – Wróżeniu z wnętrzności, Innej duszy, Drachu i Dygocie – i opowiem, dlaczego – jak cała postfantastyka zresztą – są dla mnie szczególne.



A szczególne są z całą pewnością, bo nasi autorzy postfantastyczni to bodaj pierwsi pisarze w mojej czytelniczej biografii, którzy zmusili mnie do czytania z własnej woli, i to z pasją, książek, które z okładki zapowiadają się mniej więcej tak: polski autor, facet, z bieżącego pokolenia, pisze coś mainstreamowego, plus-minus realistycznego, czasem może trochę z motywami Bildungsroman, czasem w jakiś inny sposób tożsamościowe albo parabiograficzne, trochę jest tam o jego własnym (lub pożyczonym) regionie, trochę wciśnięte obserwacji psychologicznych, szczypta realizmu magicznego, tyci erotyki itp. Jak coś takiego słyszę, od razu się jeżę, bo oczekuję czegoś w rodzaju Gnoju Kuczoka. A tymczasem postfantaści są dla mnie całkowicie inni – in plus. A dlaczego?


Niestety, nie potrafię znaleźć ciekawego wytłumaczenia na poziomie wysokiej teorii literatury, natomiast bardzo łatwo idzie mi to na poziomie niższym, subiektywnym. Pisząc tego bloga odkryłam, że dla mnie jednymi z takich najbardziej intuicyjnych, organicznie odbieranych tematów w literaturze, są wątki dotyczące duchowości (w dużej mierze po prostu wątki religijne) i relacji (wątki romansowe, rodzinne itp.). Sama się tym odkryciem zdziwiłam, bo zanim założyłam Samą porcelanę, wydawało mi się, że jakbym miała wybierac sobie morfę, to wolałabym raczej kogoś w rodzaju mentalnej zakichanej wojowniczej księżniczki, niż laski spod znaku Kirche, Küche und (póki co) Komputertastatur.1


No i wiem, że ten zestaw tematów na pierwszy rzut oka nie wygląda ambitnie. Szymon Hołownia prowadził swego czasu blog pt. "Z pamiętnika młodej kucharki", nabijając się, że tak jak tytułowa postać, on też interesuje się tylko religią i popkulturą. Pozwalam sobie pożyczyć tę etykietkę i zrobić z niej aparat metodologiczny dzisiejszego posta, zamieniając tylko tematykę popkulturową na wątki kobiece i uczuciowe. Cztery książki postfantastów, o których dziś zamierzam napisać, będę zatem analizować z perspektywy młodej kucharki. (Jakby mnie ktoś chciał posądzić o klasizm, to chciałabym nadmienić, że demograficznie od tej postaci dzielą mnie dosłownie milimetry.)


Albo inaczej – z perspektywy szczeżui. To taki rodzaj małża. Żyje sobie w wodach słodkich, a więc raczej mętne rzeczki czy bajorka, niż morskie czy oceaniczne prądy - stąd skojarzenie z moją perspektywą, bo piszę w fantastycznej niszy, w pewnym dystansie do Głównego Nurtu. Szczeżuja jest ponoć dość wrażliwa na warunki wodne, a zatem ma świadomość istnienia tego czegoś większego, co ją opływa – to odpowiednik wątków duchowych w mojej analizie. W siedliskach rzecznych natomiast małż ten chętnie skupia się w ławice – jest zatem widać również wyczulony na kwestie relacji międzyosobniczych.

Muszla szczeżui w jej naturalnym środowisku, tj. w bajorku.

Nim przejdę w końcu do sedna, usprawiedliwię się jeszcze, że metodologię młodej kucharki (lub też szczeżui) w badaniach literackich poniekąd propsowali najlepsi. T.S. Eliot w eseju, z którego ściągnęłam tytuł notki2, wymienia cechy, które powinien posiadać każdy dojrzały autor. Jest wśród nich powszechność podejmowanej tematyki – i tu Eliot jedzie po autorach zarówno oświeceniowych, jak i sobie współczesnych, że zaniechali głębokiego podejścia do tematyki religijnej i w ten sposób zamknęli się na solidny kawał ludzkiego doświadczenia. Inną pożądaną cechą u pisarza jest tzw. dojrzałość obyczaju, a tę, według Eliota, najlepiej widać w tym, w jaki sposób dany autor opisuje relacje damsko-męskie. Można zatem powiedzieć, że Eliot każe zwracać uwagę dokładnie na te rzeczy, na których ja się dzisiaj chcę skupiać, jupi.


Wspomniałam o Gnoju Kuczoka jako o modelowym przykładzie książki mainstreamowej, której nie miałabym ochoty czytać. Ale w sumie dlaczego, skoro mówi o czymś trudnym, uniwersalnym, i zawiera duży ładunek emocji? Przyłożenie testu młodej kucharki daje pewną hipotezę. Co taka postać mogłaby czuć przy lekturze Gnoju? Może odczułaby dysonans poznawczy pomiędzy współczuciem głównemu bohaterowi – cierpiącemu dziecku – a żalem do tzw. autora wpisanego w dzieło, który jej ulubione wątki po prostu neguje, ewentualnie przedstawia w sposób niekoniecznie zachwycający młode kucharki. Religia jest tu przedstawiona jako nic więcej, niż bzdura dla zwariowanych starszych panien i księży-oblechów, z której rozsądny człowiek, taki, jak główny bohater, oczywiście wyrasta. W kwestii romansu mamy wizję małżeństwa rodziców młodego K. jako siedliska wszelkiego zła, wspartą przeoryginalną obserwacją, że żarli się, ale się nie rozeszli, bo nie mieli na to siły. Dla kontrastu pojawia się przelotny romans wujka młodego K. z mężatką, przedstawiony jako przesympatyczna odskocznia od okrutnych norm społecznych, plus jeszcze trochę metaforyki pokazującej, że ludzie to w sumie w tej dziedzinie całkiem jak zwierzęta, i pomstowania na tradycyjny wzorzec męskości. Jeśli ktoś podziela tę wizję świata, może się ucieszyć, ale jakby tak chcieć to sproblematyzować, to nie bardzo jest co i trochę to wszystko wieje konwersacyjnym komunałem.


Przypadek to albo nie przypadek, w każdym razie w czterech książkach naszych postfantastów, o których dziś piszę, pól do problematyzacji tematów interesujących młodą kucharkę znalazłam z kolei bardzo dużo. Przyjrzyjmy się bliżej.


1. Wróżenie z wnętrzności Wita Szostaka, czyli moralitet


W zasadzie już o tej książce pisałam, ale nie z perspektywy młodej kucharki (tzn. zawsze w pewnej mierze piszę trochę z tej perspektywy, ale wtedy starałam się zachować pozory). Zatem jeśli chodzi o kwestie duchowe – jak juz pisałam, Wróżenie z wnętrzności to według mnie przypomnienie, że ten świat i wszystkie jego radości to marność nad marnościami: całe to piękno, całe wspaniałe życie porównywanych do bogów Mateusza i Marty okazuje się w końcu niczym innym, niż rozczarowaniem, odosobnieniem i nostalgią. 


Ta wizja świata podoba się młodej kucharce. Z jednej strony jest po średniowiecznemu pouczająca, zachęca, żeby zaglądać głębiej i nie skupiać się tylko na winie, przyprawach do mięsa i wyśmienitym towarzystwie. Z drugiej – w odróżnieniu od innych tego typu współczesnych, smutnych obrazków, rozczarowanie światem we Wróżeniu z wnętrzności nie wydaje się być ani rozpaczą, ani pewnością, że nic poza tymi doczesnymi rzeczami nie ma. 


W Jak być dobrym Nicka Hornby'ego, książce również traktującej o rozczarowaniu, na końcu mamy scenę, w której główna bohaterka, Katie, niby odnajduje szczęście, jednocząc się z mężem i dziećmi we wspólnym działaniu – podczas ulewy muszą naprawić rynnę, żeby woda nie lała się przez okno – ale w pewnym momencie Katie wygląda przez to okno i widzi, że jest za nim tylko pustka. We Wróżeniu z wnętrzności natomiast w samym finale zamiast pustki jest czekanie. I nieczynny dworzec, o którym (chyba?) nie jest powiedziane, że kiedyś nie zacznie znowu działać.


W książce Szostaka warstwa religijna bywa też napomknięta tu i ówdzie w sposób bezpośredni. Te fragmenty są jakieś takie naturalne, i ładne, i wzruszające: np. to, kiedy Błażej zapadł w swój dziwny stan i matka wzywała do niego różnych specjalistów, a wśród nich, w naturalny sposób, znaleźli się też duszpasterze. Albo kiedy pod koniec życia ojca Błażeja i Mateusza sprowadzono do pomocy starszą kobietę z pobliskiej wsi, która "pokazała, co robić i obiecała się modlić" (s. 231). Jest tego wszystkiego mało, ale zostało opisane tak, jakby było czymś w świecie tej książki całkowicie naturalnym – tak jak naturalne jest dla dziecka, które rodzice prowadzą za rączkę do kościoła i niewiele się ono nad tym wszystkim zastanawia, ale jest mu dobrze i bezpiecznie. Może młoda kucharka podczas lektury tych fragmentów mogłaby czuć sie podobnie – tak po dziecięcemu ululana tą wizją. 


I wiem, że wszyscy jesteśmy różni, ale żyjąc w tej kulturze, wielu z nas ma prawdopodobnie jakieś, przynajmniej jedno, wspomnienie związane z szeroko pojętym churchgoingiem czy wiarą w Boga w ogóle, które jest dobre, jasne, jakoś tam wzruszające – i z takimi właśnie wspomnieniami kojarzy mi się to, jak o religijności pisze Szostak. W ogóle zastanawiam się, czy siła utworów tego pisarza nie polega na tym, że są w nich momenty, które przypominają nam o rzeczach, o których w którymś momencie życia zapomnieliśmy, a które były właśnie bardzo dobre i szczęśliwe. Mój ulubiony tekst o Dumanowskim, popełniony niegdyś przez Tsiara z forum Drugiego Obiegu Fantastyki, też mówi o aktywowanym pod wpływem książki wspomnieniu. Być może podobna jest geneza siły Oberków do końca świata, ale żebym w to uwierzyła, ktoś musiałby mnie przekonać, że istnieje coś takiego, jak pamięć genetyczna.


Co do tematyki kobiecej i uczuciowej, to przy pierwszym czytaniu ten wątek we Wróżeniu z wnętrzności wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, ale po namyśle stwierdzam, że podobnie jak to vanitas vanitatis w wątku metafizycznym, też jest on bardzo konstruktywny i pouczający. Marta na początku drażniła mnie swoją idealnością, ale w sumie co złego jest w ideałach? W teologii istnieje coś takiego, jak gradualność – stopniowe dążenie niedoskonałego osobnika do ideału. Czemu nie można by zastosować tego i w sprawach bardziej przyziemnych? Co do Marty – młodej kucharce może być miło poczytać o kimś, kto nawet jak cały dzień robi w ogródku, to dalej jest ładny, a jego uregulowany zwyczajami tryb życia trzyma w harmonii egzystencję całej rodziny. Nawet jeśli samej się tak nie umie, to przecież często by się chciało, bo kto by nie pragnął sprawić ludziom dookoła trochę radości – na przykład, jak Marta, ładnym zewnętrzem, umiejętnością łagodzenia konfliktów albo wprowadzaniem ładu i harmonii. A jak się ma literackie wzorce, to pewnie jest to łatwiejsze zadanie, niż tak na oślep.

Dodatkowo, Marta jest osobą silną i jest twórczynią. Co prawda feministyczne status quo jest niby takie, że im silniejszą i bardziej osiągającą sukcesy się jest, tym lepiej, ale załóżmy, że nasza młoda kucharka należy do tych nieprzekonanych i łączenie przebojowości z kobiecością to dla niej jednak trochę godzenie wody z ogniem; załóżmy, że uważa ona, że tym rzeczom trudno jest ot tak, bez kompromisu, współegzystować. Jeśli tak, Wróżenie z wnętrzności daje jej przykład, jak taki kompromis może wyglądać. Marta jest żoną twórcy i sama również tworzy – ale znajduje sposób, żeby nie umniejszyć i nie poranić Mateusza swoją artystyczną drogą, spełniając się w tym, że "żyje" z malowania, i we wspieraniu działalności męża. 


Jeśli młoda kucharka nie jest przy tym jakąś wściekłą przeciwniczką emancypacji, może ją natomiast ucieszyć fakt, że kiedy Mateusz przestaje być twórcą, Marta nie przerywa swojej kariery i dalej nie ma w tej kwestii problemu. Jakiś czas temu wspominałam tu o Zeldzie Fitzgerald, której – prawdziwa – historia jest raczej nieszczęśliwym przykładem losu kobiety-ukochanej-twórczyni i w porównaniu z tym historia Marty z Wróżenia z wnętrzności ma działanie całkiem kojące. Kucharka, która ma dodatkowo skołatane nerwy apokaliptyczną wizją małżeństwa przedstawioną u Kuczoka, z powieści Szostaka dowiaduje się, że może jednak się da.

2. Inna dusza Łukasza Orbitowskiego, czyli jakie to uniwersum?


Inna dusza to opowieść o bestialskim seryjnym mordercy mieszkającym w prowincjonalnej Bydgoszczy. Jeśli chodzi o kwestie duchowe, w tego typu książkach można się potencjalnie spodziewać problematyzacji pytania – skąd zło? Z Gnoju Kuczoka – też powieści o złu dziejącym się na prowincji – młoda kucharka mogła wywnioskować, że pochodzi ono oczywiście z człowieka i nie ma od niego ucieczki, oblepia człowieka jak specyfik umieszczony w tytule (główny bohater zaczyna nienawidzić tak samo jak ojciec i mówi, że nigdy nie uwolni się od wizji swojego rodzinnego domu).


W Innej duszy zewnętrzne wyjaśnienie pytania o zło również znajduje się w tytule – morderstwa popełnia niby jakaś wraża dusza, wstępująca w człowieka w chwili zbrodni. Jednak prawdę mówiąc, po całych stuleciach rozkminiania przez moralistów kwestii unde malum, to wyjaśnienie wydaje się to dość płytkie, ironiczne w tej płytkości (przecież nikt chyba w takie inne dusze nie wierzy) i generalnie ten motyw jest w książce chyba głównie po to, żeby fajnie się nazywała i żeby można było wrzucić fajny gadżet z obrotowymi oczami pod sufitem. Przy lekturze powieści Orbitowskiego młodej kucharce może nasunąć się natomiast jeszcze jedno metafizyczne pytanie, bardziej intrygujące, biorąc pod uwagę tematykę – skąd to całe, zawarte w tej książce, dobro?


Bo jest tak: wyobraźcie sobie opowieść o małomiasteczkowej społeczności, o ludziach o ograniczonych horyzontach, takim zbiorowisku Januszów, Grażyn, Sebixów i Andżeli. Wyobraźcie sobie ich twarze, kiedy idą na osiedlowy wiec z transparentami, albo kiedy uczestniczą w mszy z papieżem, który odwiedził akurat ich zapyziałe miasteczko. Te ich wszystkie zwyczaje, te śmieszności i prowincjonalizmy, te uprzedzenia, małe poglądziki, przepocone ciuchy, tandetne meblościanki. (Kuczok, na przykład, mocno sobie na takich typkach w Gnoju używał, choćby opisując przesiąknięte zaściankowością i dulszczyzną wujostwo głównego bohatera.)


Wyobraźcie sobie rodzinę z ojcem pijakiem, który po każdym epizodzie przyrzeka poprawę, a żona i syn dają się zrobić w konia i przyjmują go z powrotem. Albo stateczną rodzinkę nowobogackich, niechętną osobom spoza swojej klasy społecznej.


A teraz wyobraźcie sobie, że ta opowieść jest poprowadzona tak, że wszystkie te persony są przedstawione jako bardzo sympatyczne, godne zrozumienia i ciepłych uczuć i jakoś tam piękne, każda z osobna.


Trudno sobie taką narrację wyobrazić? A taka właśnie jest Inna dusza Orbitowskiego.


Na wiecu – czy raczej marszu przeciw przemocy po śmierci Darka – mamy rzeczywiście przeróżne małomiasteczkowe typki: idą "draby o płaskich twarzach, jakaś dzieciarnia, studenci, starzejące się matki i tłusty starzec, unoszący pod pachą ręcznie napisaną kronikę miasta" (s. 154). Są oni jednak opisani bez złośliwości, wręcz czule – narrator opisuje ich uczucia ("Każdy znał Darka. Każdy go lubił.") i używa zaimka "my". Obraz mszy z papieżem jest podobny – to nie pochylenie się z obrzydzeniem nad zdewociałą menażerią, ale trochę dziwny, a trochę rozczulający obraz modlącej się wspólnie ludzkiej układanki, dobrych i złych, młodocianych przekręciarzy ramię w ramię z przykładnymi mieszczanami, panem z monopolowego i miejscowym zboczeńcem.


Nowobogacka rodzinka to nie zestaw prześmiesznych indywiduów, współczesnych Dulskich, z których tylko boki zrywać, ale mikrokosmos złożony z młodej dziewczyny o nieliniowo pokręconej emocjonalności, faceta, który się emocjonalnie posypał po rodzinnej tragedii i jego żony, która musi go teraz dźwigać, no bo co zrobi, nie zostawi go takiego. Młoda kucharka nie mówi, że to źle albo dobrze, że tam Dulscy, a u Orbitowskiego mikrokosmos. Różnica polega na tym, że tamta wizja, wpierająca jej, że jest pewnie taka sama, jak ci Dulscy, może jej, być może, ponuro dać do myślenia, natomiast to, co jest u Orbitowskiego, jest po prostu wzruszające. Zwykło się chyba myśleć, że książki, które piętnują potencjalne wady czytelników, mają pewną wartość edukacyjną. Zastanawiam się, czy w tym wypadku wzruszenie nad ludzka rożnorodnością i poczciwością nie może przypadkiem zdziałać więcej na rzecz uczynienia odbiorcy lepszym człowiekiem.


Ten litościwy sposób opisu postaci pojawia się w Innej duszy nawet w odniesieniu do czarnych charakterów. Wesoły Fido, pedofil i szef meliny dilerów, ma w pewnym momencie monolog, w którym tłumaczy się ze swoich czynów, i robi to tak, że czytelnikowi może zrobić się go żal. W wypadku Jarka – mordercy – to pozytywne nastawienie ociera się wręcz o estetyzację zbrodni, kiedy np. narrator mówi o nim jako o pięknym zwierzęciu. Ten ton może się nie spodobać młodej kucharce. Ale znowu kiedy w innym momencie Jarek jest wizualizowany tak, jakby był świętym, może się jej nasunąć taka nadinterpretacja – a może to nie jest upiększanie zbrodniarza, a pokazanie, kim i on mógłby się stać, gdyby nie straszne rzeczy, które zdecydował się robić?


Najbardziej jednak zadziwia w Innej duszy obraz rodziny Krzyśka Hoppego. Pop-psychologia, zdrowy rozsądek i autor wewnętrzny Gnoju Kuczoka nie mieliby tu wątpliwości: ci bohaterowie to skończeni idioci. Czemu rodzice Krzyśka się nie rozwiodą, skoro jest źle, po co wybaczać, skoro pan Hoppe wraca do rodziny tylko po to, by znowu oszukiwać i psychicznie krzywdzić. Nikt normalny tak nie robi. 


Tymczasem, choć w rodzinie Hoppe pogwałcone są wszystkie reguły rozsądku i higieny psychicznej, w postępowaniu tych ludzi widać jakąś zadziwiającą nadwyżkę dobra, dobra, które pomimo ewidentnie obecnego zła – nałogu, kłamstwa, nędzy, kradzieży, złych myśli o sobie nawzajem – jakoś się nie zeruje. Kiedy matka po raz kolejny radośnie szykuje uroczystą kolację, bo ojciec łaskawie wrócił do jakiejś pracy, kiedy tenże ojciec w trochę żałosny, ale jednak emocjonalnie rozdzierający sposób próbuje odzyskać kontakt z synem po kolejnym ciągu, kiedy Krzysiek, choć zdarza mu się płakać ze złości i życzyć ojcu śmierci, przy każdej kolejnej okazji, kiedy ten potrzebuje pomocy, po prostu robi, co trzeba – taszczy do domu, myje, przebiera – a pod koniec książki podejmuje decyzję taką, jaką podejmuje, to można odnieść wrażenie, że to wszystko jest czymś więcej, niż naiwnością i toksycznymi więziami, że nawet jeśli świat tego nijak nie doceni, bo to takie niepsychologiczne, to to dobro musi gdzieś jakoś zostać zapisane i zachowane. Choć Inna dusza opowiada o rzeczach trudnych i strasznych, to można odnieść wrażenie, że dobra jest tu więcej. 


Jest to pewna przesłanka odnośnie do światotwórstwa w tej powieści. W jakiej mechanice działają ci bohaterowie? Mnie kojarzy się taka: w latach 90. Tischner napisał był tekst do świątecznego wydania "Poradnika Domowego", w którym stwierdził, że Boże Narodzenie ma nam pokazać, że zasadą świata jest miłość.* W domyśle – mimo wszystko, pomimo wszelkich okropności, które się na tym świecie dzieją. I wydaje mi się, że chociaż z czwórki dziś tu opisywanych autorów to Szostak jest backgroundowo tischnerystą, jednak to Inna dusza, pomimo okropieństw, które opisuje, jest napisana najbardziej w uniwersum Tischnera.


Jest może jeden wyjątek w tej łagodnej, pełnej wyrozumiałości wizji świata, którą przepojona jest Inna dusza i dotyczy ona drugiego ulubionego tematu młodej kucharki – kwestii kobiet (tematykę miłosną zostawiam, bo poza opisanym już obrazem małżeństwa Hoppe – przemocarnym, zwłaszcza w finale – nic innego nie przykuło mojej uwagi). A zatem - jeśli ktoś jest w Innej duszy opisany mniej miłosiernie – bardziej na zasadzie pamfletu, z obnażeniem śmiesznostek i ogólnie ludzkiej marności, to są to niektóre młode bohaterki kobiece. 


W trochę mniejszym stopniu dotyczy to przeintelektualizowanej, ale jednak sympatycznej Dagmary, czy też Beaty, siostry Darka – pustawej, ale jednak dość ambitnej i budzącej względną sympatię, bo narrator daje nam ją trochę poznać i zrozumieć jej emocje. Dużo okrutniejszej wiwisekcji są jednak poddane Ania i Magda – dwie dziewczyny, które Jarek spotyka nad morzem. Detale życia studentek-współlokatorek, z pustą, nieapetyczną lodówką czy kultem spontanu i tego, jak to fajnie poznawać nowych ludzi z ciekawymi historiami, są podane z niesamowitym drygiem obserwacyjnym, ale tak jak w wypadku pana Hoppe brzydka historia o brzydkiej postaci była podszyta czułością, tak tu pod pozornie niewinnym obrazkiem kryje się gryząca ironia. Czyta się i aż chce się źle myśleć o Ani – zapatrzonej w siebie panience z dobrego domu i Magdzie – dziewczynie, która przez fakt noszenia grunge'owego swetra i glanów jest i przez Jarka, i przez narratora w opisach zdeklasowana jako kobieta, a jej problemy psychiczne są przedstawione jako coś śmiesznawego i żałosnego. 


Młoda kucharka czyta i trochę ją te opisy bolą, bo z racji demografii widzi w tym wszystkim dużo z siebie i nie jest to ładny widok. Ale to boli tak ładnie, z klasą, tak, jak potrafi boleć opis w dobrej literaturze i generalnie każda niewygodna prawda. (Ten okrutny i trafny zarazem obraz bohaterek kobiecych jest jeszcze lepiej widoczny w Szczęśliwej ziemi, ale o tym napiszę, być może, innym razem.)

3. Drach Szczepana Twardocha, czyli odwrócony kerygmat


Pomimo drastycznych różnic tematycznych i estetycznych dzielących Dracha i Wróżenie z wnętrzności, w tematyce kobiecej i uczuciowej młoda kucharka widzi w obu książkach podobne rzeczy. Pierwsze podobieństwo to przemożna bohaterka żeńska – kobieta idealnie kobieca, która tę kobiecość ma zakodowaną w sposób wrodzony, organiczny, w tak idealny sposób, o jakim każda czytająca te książki młoda kucharka może tylko pomarzyć. Różnica jest taka, że cudowną Martą zapewne każdy chciałby być a bezwolną, okrutnie amoralną Caroline Ebersbach – przypuszczalnie nikt. Jednak i tak kucharce może się zrobić głupio, że nie jest, jak Caroline, czystym dzianiem się; może wręcz stwierdzić, że sam fakt, że siedzi, czyta Twardocha i ma rozkminy, zamiast się dziać, to jakieś takie niekobiece.


Drugie podobieństwo z Wróżeniem... to mitologizacja małżeństwa; w zasadzie mamy to również i w Innej duszy. U Szostaka dostajemy pouczający podręcznik dobrych manier we dwoje w wykonaniu Mateusza i Marty, u Orbitowskiego – niesamowitych państwa Hoppe i rodziców Darka, których historie pokazują, że może się popsuć wszystko i w środku, i dokoła, a i tak z samej idei pozostania razem w węźle będzie emanowało dziwne piękno. U Twardocha w zasadzie jest podobnie, jak u Orbitowskiego. Jest małżeństwo Josefa i Valeski, zawarte z rozsądku, pozbawione więzi, rozdarte zdradą i przez większość ich życia w praktyce niebyłe. I w zasadzie nie wiemy nic o tym, jaką ta relacja ma siłę, aż do ostatniego spotkania małżonków, kiedy prawie nadprzyrodzona intuicja każe Valesce wybiec do męża, choć z logicznego punktu widzenia nie ma prawa wiedzieć, że on tam jest, i choć czekają ją za to ohydne konsekwencje. Jak sobie pomyślę o historii życia często przywoływanego przez Twardocha Sándora Máraiego, o tym, jak (przynajmniej w warstwie deklaratywnej, w świetle swoich książek autobiograficznych) w ciągu życia odnosił się on nieraz do swojej żony Loli, a jak wstrząsająco (dla mnie – aż odstręczająco, młodym kucharkom ciężko jest pogodzić się z tym, że zdarzają się takie historie) ważna okazała się ich relacja małżeńska pod koniec ich życia, to się zastanawiam, czy historia małżeństwa Magnorów to nie jest przypadkiem jeszcze jedno nawiązanie Twardocha do Máraiego, tylko tym razem niewymienionego z nazwiska.


To są wątki uczuciowe w Drachu, a co do metafizycznych... W swojej recenzji Morfiny Ziuta3 wysnuł niegdyś pewną – niewesołą – teorię na temat zawartego w tej powieści porządku metafizycznego. Bardzo weszło mi to w głowę i chociaż Morfiny ostatecznie jeszcze nadal nie przeczytałam, wracała mi ta myśl przy innych czytanych "Twardochach". Co do Wiecznego Grunwaldu, przystałabym w sumie na podobnie mroczną diagnozę. Czytając Dracha, stwierdziłam, że chyba znowu będzie to samo, ale tym razem już zupełnie bezpośrednio: cytat na początku rozdziału III łopatologicznie pokazuje, że narratorem Dracha jest Lewiatan (nie jakiś przeciekawy, niedookreślony ktoś, mówiący sennym, ciepło-beznamiętnym głosem jak trędowaty król Jerozolimy z Królestwa niebieskiego Ridleya Scotta, jak sobie to – zafascynowana – wyobrażałam na początku). Później ten subtelny chwyt zostaje jeszcze poprawiony, gdy sam narrator stwierdza, że jest słowiańskim bogiem Zmejem, czyli niby tym złym, no ale wiecie, on tak naprawdę nie był taki zły, bo mamy postmodernizm i należy odwracać porządki i czytać against the grain, no sami wiecie, no.


Młoda kucharka mogłaby więc stwierdzić, że metafizyka Dracha to jakieś naiwne silenie się na mroczność; coś, co w sumie dobrze zna choćby z tekstów zespołów kindermetalowych z Bravo i nie ma tu dla niej nic nowego. Albo w drugą stronę: mogłaby się zacząć bać, że to jakaś demoniczna narracja namawiająca ją potencjalnie do złego i zagrażająca jej duszy.


Z tym, że przynajmniej mnie osobiście i subiektywnie, ta narracja do niczego nie wydaje się namawiać. Metafizyka Dracha jest skonstruowana tak, że dość głupio i niewygodnie byłoby w nią zacząć wierzyć czy odnosić do realnego życia. Dlaczego? Może to zbyt skromna narracja, właśnie wcale nie tak "totalna", jak grzmi reklama na okładce? Można wkręcać sobie metafizyczne jazdy na motywach monumentalnej narracji takiej, jak np. Władca pierścieni, ale jeśli będziecie próbowali zrobić to samo z małym światem, stworzonym dla opowiedzenia jakiejś skromnej, jednostkowej historii – bo ja wiem? na przykład ze światem wgrywanych narracji z opowiadania "Sztuka porozumienia" Anny Kańtoch? – znajomi zaczną na was prawdopodobnie dziwnie patrzeć.


A może ta mroczna metafizyka nie rzuca się – przynajmniej mnie – na duszę, bo jest falsyfikatem? Albo inaczej - odbiciem. Nie wiem, na ile Twardoch by się dzisiaj pod tym podpisał, ale w 2011r. na Polconie zadeklarował, że w swoich książkach stara się przekazać odwrócony kerygmat – przekonuje ludzi, jak ważne są wiara i nadzieja przez ukazanie mrocznej wizji życia bohaterów, którym tych wartości brakuje.4 (Popatrzyłam w Internet i najpierw wystraszyłam się, że jestem jedyną osobą na świecie, która używa tego sformułowania5 i mam coś z głową, ale nie, jest jeszcze tu). Nie wiem, czy ten odwrócony kerygmat pasuje do całej treści Dracha, ale mógłby skojarzyć się młodej kucharce przynajmniej z jednym momentem: kiedy Józef Magnor przebywa w kopalni i oswaja się z panującą tam ciemnością, wtapia się w nią i w niej jakby odnawia. Nie potrafi mi się to nijak skojarzyć z czymkolwiek diabolicznym, z jakimś doświadczeniem wdeptywania czy wtapiania się w zło. Natomiast jeśli by przekształcić ten obraz jak negatyw i zamiast ciemności postawić jasność, to otrzymujemy dość znaną kulturowo tęsknotę mistyków, żeby znaleźć się w czymś dobrym i jasnym, odpocząć w tym i trochę się w to wtopić. Tomasz Merton na odwyrtkę.


Drugie skojarzenie, jakie może nasunąć się młodej kucharce w związku z tą przyjazną czernią kopalni w Drachu, to uczucie, kiedy ktoś przez jakiś czas ma fobię przed ciemnością, ale później mu mija i zaczyna odkrywać na nowo przyjemność wyjścia późnym wieczorem na spacer i to, jaka ta ciemność robi się na nowo miła, aksamitna, i bezpieczna. (Wiem, że tak jest, bo tak kiedyś miałam.) No, a pozbywanie się lęków to przecież w naszej kulturze zdecydowanie domena jasnej, a nie ciemnej strony mocy i od strony racjonalnej, i duchowej: trudnią się tym zawodowo i lekarze, i egzorcyści.

Odwrócony kerygmat - wizualizacja w przestrzeni miejskiej. Odpowiednikiem tego, co pokazuje literatura, jest widok w kałuży.

4. Dygot Małeckiego, czyli następna antyhagiografia6


Ta książka też bardzo mi się podobała, ale podczas czytania miałam subiektywne wrażenie, że Małecki trochę mniej nowości potrząsa kwiatem, niż poprzedni trzej autorzy. Recenzenci zachwycali się, że Małecki jest trochę jak Myśliwski albo Tokarczuk, no i faktycznie, miałam wrażenie, że czytam coś bardziej podobnego do innych rzeczy, które znam z mainstreamu, niż do twórczości pozostałych postfantastów. Zaaplikowałam filtr młodej kucharki. Być może to przypadek, ale tym razem nie znalazłam nic szczególnie zachwycającego w tematyce uczuciowo-kobiecej: ot, ktoś tam się zakochał, ktoś się ożenił, ktoś kogoś zdradził. No, może to, że Emilia to dość fajna postać kobieca: pani ścisłowiec z osobliwym fizycznym utrudnieniem i z bogatym życiem emocjonalnym, które narrator bogato nam opisuje. Pozostałe wymienione rzeczy młoda kucharka może spokojnie znaleźć w dowolnym romansie, telenoweli albo rubryce "Historie prawdziwe" w jakimś czasopiśmie dla młodych kucharek, więc nie ma się czym ekscytować.


W tematyce religijnej jest więcej zachwytów. Na przykład taka sprawa: w fabule Dygotu kwestie związane z wiarą to albo mechaniczny rytualizm chętnie przypisywany prostym ludziom – bohaterowie wykonują jakieś praktyki, obchodzą święta, ale nie ma wiele o tym, jak to przeżywają osobiście – albo świadome odejście od religii, jakiego dokonał np. wujek Sebastiana. Mamy też jawny bunt przeciwko Absolutowi: w trudnej sytuacji życiowej Sebastian udaje się do kościoła i w wulgarny sposób wykłóca się z Bogiem, wypowiadając przy okazji pewien postulat.


Później ta tematyka już nie wraca, a sama trudna sytuacja schodzi na dalszy plan. Postępowanie Sebastiana wydaje się spójne z ogólnymi przekonaniami co bardziej sensownych bohaterów – upił się, to się na religię ponatrząsał, a tak poza tym to wiadomo, że nie ma co sobie tymi bredniami zawracać głowy. Tak jak nauczył Sebastiana wspomniany wcześniej wujek, nikt rozsądny w takie rzeczy nie wierzy.


I można by założyć, że Bóg nie odgrywa w tej narracji żadnej znaczącej roli. Z tym że jest taki mały szczegół – przypomnijcie sobie, co to była za trudna sytuacja, w której Sebastian postawił ultimatum Bogu podczas pijackiej sceny w kościele.


A teraz przypomnijcie sobie, jak się ta sytuacja – już po scenie w kościele i po jej zejściu na dalszy plan – rozwiązała, i jak bardzo to było logiczne z perspektywy, powiedzmy, nauk przyrodniczych i zwykłej logiki wydarzeń.


To pierwsza sprawa. Druga to opowiedziana w Dygocie historia księdza Kurzawy, który poszczuł parafian na Wiktora, oskarżając małego albinosa o nieszczęścia dotykające okolicę, a później robił jeszcze inne ohydne rzeczy.


Ksiądz Kurzawa, wikary z Osięcin, to postać historyczna. W rzeczywistości nie nazywał się Zdobysław, a Józef i po śmierci proboszcza nie miał za bardzo jak kogokolwiek szczuć, bo kiedy po proboszcza przyszli hitlerowcy, nie został w kuchni w samej bieliźnie, krojąc szynkę weselną, ale wywieziono ich tam i rozstrzelano obu. Ksiądz Józef podobno miał szansę uciec, ale zdecydował się zostać z proboszczem. W 1999r. obaj zostali wyniesieni na ołtarze jako błogosławieni.7


Jeśli młoda kucharka znała tę historię przed lekturą Dygotu, mogła poczuć dysonans poznawczy albo nawet rozżalenie. Bo – o ile nie ma żadnych dodatkowych faktów biograficznych w życiu ks. Kurzawy, o których kucharka nie wie – skąd ta złośliwość narratora, który młodo zmarłemu męczennikowi II wojny, w dodatku – według przekazu świadków – dobremu człowiekowi – pozwolił przeżyć, ale dopowiedział tak paskudny sequel biografii?


Chociaż, kto wie – może sobie pomyśleć kucharka – a może to nie jest żadna złośliwość, tylko przestroga przed tym, jakie paskudne rzeczy mogą stać się z nami, jeśli nie wykorzystamy swojego momentu w życiu. Na przykład jeśli kiedyś zdarzy się szansa, żeby czuwać przy kimś, kogo życie jest zagrożone i w dalszej perspektywie być może samemu zginąć i trafić do grona błogosławionych, ewentualnie jeszcze na witraż w kościele w jakiejś małej miejscowości, a my będziemy zamiast tego woleli zostać w kuchni i kroić szynkę weselną, odziani w samą bieliznę. Młoda kucharka, podniesiona na duchu tą interpretacją, doczytuje Dygot do końca i stwierdza, że to jednak bardzo fajna książka.

Podpis witrażu z prawdziwym ks. Kurzawą z kościoła w jakiejś małej miejscowości.

Podsumowanie


To są przykładowe zachwyty nad Wróżeniem z wnętrzności Szostaka, Inną duszą Orbitowskiego, Drachem Twardocha oraz Dygotem Małeckiego, jakie mogą spotkać młodą kucharkę, a jakich ta nieco rzadziej doznaje, czytając większość innych autorów z polskiego współczesnego mainstreamu – tu na przykładzie Wojciecha Kuczoka. 


Jak te zachwyty podsumować? Że nie tylko wyrafinowany libertyn, ale także czytelnik o nastawieniu mało transgresyjnym i bardziej tradycjonalistycznym znajdzie w książkach postfantastów coś bliskiego sobie i będzie się przy nich dobrze bawił, podczas gdy nie z każdą literaturą współczesną ma tyle szpasu? Albo może oczko bardziej optymistycznie – że Szostak, Orbitowski, Twardoch i Małecki trochę lepiej, niż niektórzy inni współcześni mainstreamowcy, oparli się tendencji ograniczania horyzontów, na które narzekał Eliot, dzięki czemu z ich utworów można wyciągnąć ciekawe wątki religijne? I że może też nieco lepiej, niż pokazuje średnia krajowa, wychodzi im eliotowska dojrzałość obyczajów, przez co zamiast prostego ucięcia tematu obyczajów stwierdzeniami typu "małżeństwo/archetypy związane z płcią to zło" mamy ciekawe problematyzacje tych tematów?


A może to wszystko jest tylko moją nadinterpretacją. Co gorsza, przedstawioną ze stronniczej i nacechowanej perspektywy młodej kucharki. Przypuszczam, że ta moja perspektywa wielu czytelnikom nic nie powiedziała, części wydała się niestrawna poglądowo albo w jakiś inny sposób krzywa. I w sumie ostrzegałam na początku, że nie potrafię udowodnić wyjątkowości tych autorów inaczej, niż w sposób bardzo subiektywny. Jak wtedy wspomniałam, mój ogląd tego, co jest wyjątkowe w twórczości postfantastów, jest równie ograniczony, jak pojęcie, jakie ma na temat tajników hydrologii siedząca w jakimś bajorku szczeżuja.


Z tym że szczeżuje mają jedną ciekawą właściwość: choć to bardzo proste organizmy, są niesamowicie wyczulone na jakość wody, w której się znajdują. Do tego stopnia, że używa się ich do biomonitoringu sieci wodociągów miejskich. Jeśli z wodą jest wszystko w porządku, szczeżuje otwierają muszle, jeśli nie – zamykają je, i na podstawie tego ostrzeżenia można uchronić przed skażoną wodą całe miasto.


Wydaje mi się, że podobnie jest z odbiorem czytelniczym. Może my, czytelnicy czytający potocznie i "dla siebie", nie potrafimy precyzyjnie nazwać zjawisk literackich, których świadkami bywamy. Myślę, że możemy jednak całkiem nieźle wyczuwać, że o coś tutaj chodzi, że być może zadziałał jakiś nowy literacki mikroprąd i w pewnym momencie napłynęła taka woda, która służy nam lepiej albo gorzej, niż ta, w której blechtaliśmy się dotąd.


Nie wiadomo mi o żadnej spójnej diagnozie literackiej, jeśli chodzi o twórczość postfantastów, ale widzę z żywych reakcji czytelniczych – i własnych, i tych wyrażanych przez innych odbiorców, że musieli oni chyba wnieść do książkosfery coś szczególnego. Wydaje mi się, na podstawie tych reakcji, że wielu czytelnikom okazali się w jakiś sposób po prostu bardzo potrzebni. O tych reakcjach, i ogólnie o odbiorze czytelniczym postfantastyki, opowiem w trzeciej, ostatniej notce.



Kuczok, Wojciech. 2003. Gnój. Warszawa: Wydawnictwo W.A.B.

Małecki, Jakub. 2015. Dygot. Kraków: SQN.

Orbitowski, Łukasz. 2015. Inna dusza. Warszawa: Wydawnictwo OD DESKI DO DESKI.

Szostak, Wit. 2015. Wróżenie z wnętrzności. WarszawaL Powergraph.

Twardoch, Szczepan. 2014. Drach. Kraków: Wydawnictwo Literackie.

P.S. Dziękuję Moni za cudowną historyjkę o szczeżujach!



* Tischner, Józef. 1998. "Dobroć odważna i mądra", w: "Poradnik Domowy – Numer specjalny" 2/98.
1Powinno być Computertastatur, ale aliteracja...

2Eliot, Thomas Stearns. 1998 [1945]. "Kto to jest klasyk?" Przeł. Helena Pręczkowska. [W:] Kto to jest klasyk i inne eseje. Kraków: Znak, 64-86.

3"Ta powieść z dwuustą okładką", Ziuta się dziwi, 5 grudnia 2012 (http://ziutasiedziwi.blogspot.com/2012/12/ta-powiesc-z-dwuusta-okadka.html)

4 Spotkanie autorskie ze Szczepanem Twardochem, 26. Ogólnopolski Konwent Miłośników Fantastyki Polcon, Poznań, 27 sierpnia 2011r.

5"Regularnik Drugiej Ery", grudzień 2014, s. 13 (http://drugaera.org/wp-content/uploads/2014/12/Regularnik-grudzie%C5%84-2014.pdf).

6Po Fausterii Wojciecha Szydy.

7Cybertowicz, Jan. 2005. "Błogosławieni męczennicy". (http://osieciny.pl/?id=120)