poniedziałek, 30 listopada 2015

Piracka gra literacka, czyli jak inaczej wykorzystać szanty



1. Odpal kanał na youtubie (lub gdziekolwiek indziej), gdzie jest dużo szant.


2. Wyszukaj taką, której głównym bohaterem jest jakaś jednostka pływająca (statek, okręt, cokolwiek).


3. Większość szant, opisując jednostki pływające, personifikuje je: opisuje statek jak ukochaną kobietę lub dzielnego kompana, nadaje mu cechy charakteru, obdarza emocjami.


4. Potraktuj to, co jest w szancie powiedziane o tym statku tak, jakby był to opis człowieka.


5. Wynotuj wszystko, co jest w tekście szanty powiedziane o tej „postaci”.


6. Wykreśl elementy, które wskazują, że mamy jednak do czynienia z przedmiotem, a nie człowiekiem (np. czynności pokładowe, którym statek jest „instrumentalnie” poddawany przez załogę) czy ogólnie bytem nieczłekokształtnym (np. szczegóły budowy statku niepasujące do opisu budowy człowieka). Ewentualnie, ostrożnie i z szacunkiem zaadaptuj je tak, by pasowały do opisu osoby ludzkiej.


7. Wykreśl elementy, które kojarzą się zbereźnie. Z racji na to, że adaptujemy opis przedmiotu, a także na dość jednostronną wyobraźnię marynarzy, nie wyjdzie z nich nic ciekawego. Jeśli ta sfera będzie ci potrzebna w kreacji postaci, dodasz ją później.


8. Przejrzyj opis bohatera literackiego, który właśnie otrzymałeś. Dodaj szczegóły, które wydadzą ci się potrzebne. Poniżej dwa przykłady:

Czarny charakter, ale budzący sympatię. Nosi jakieś ckliwe, „mówiące” imię, np. Kordian albo Dolores. Trudni się przemytem. Niegdyś wykonywał uczciwszy fach, ale wszedł na drogę bezprawia pod wpływem namów swoich licznych kochanek. Ma konszachty z jakimś podejrzanym bóstwem (to pozwala wprowadzić wątek fantastyczno-mitologiczny). Jest pracoholikiem i perfekcjonistą. Przeciwnicy ciągle go ścigają, więc żyje w ciągłym stresie, co odbija się na jego zdrowiu. Dobrze wyczuł lukę rynkową i wydaje się niepokonany, ale jednak ostatecznie odpowiednie służby łapią go i szlachtują. Po fakcie okazuje się, że takich jak on było więcej, ale tylko o nim dowiedziała się opinia publiczna.

Samantha” (Zejman & Garkumpel)
Starsza, niepozorna kobitka, którą narrator zna z pracy (branża związana ze spedycją, muzyką albo jednym i drugim). Pełniła tam funkcję księgowej, kadrowej lub coś równie emocjonującego. Jest mocno przy kości i nosi niemodne ciuchy. W porównaniach z innymi pracownicami wypada fatalnie. Narrator czuje się z nią jednak szczególnie związany. Jest to związek o charakterze innym niż romansowy: może np. wspierała go psychicznie, kiedy zaczynał staż albo była jedyną osobą, która go tam w ogóle lubiła. Kobieta nie osiągnęła w swoim zawodzie wiele i w końcu odeszła na emeryturę, jej ulubionym zajęciem staje się siedzenie przy oknie jako tzw. poduszkowiec i wygrzewanie się w słońcu. Narrator, pozbawiony towarzystwa ulubionej współpracownicy, popada w depresję, co ma wpływ na dalszy kształt narracji – można rozważyć wprowadzenie tu pewnych nowoczesnych eksperymentów z formą opowieści.


9. Napisz utwór literacki, w którym będzie występował twój bohater. Opowiadanie, powieść, a może wiersz?


10. Opublikuj go.


11. Zgodnie z piracką tradycją, nie mów, skąd wziąłeś pomysł. Szanty to i tak wspólne dobro kulturowe, nikt nie powinien cię ścignąć za prawa autorskie. Możesz co najwyżej, w ramach wdzięczności, westchnąć za tych, co na morzu. Albo wypić ich zdrowie. Nie musi być z procentem: szpinakowo-jarmużowe smoothie też jak najbardziej obleci. Do dzieła!

piątek, 20 listopada 2015

„Wróżenie z wnętrzności” Szostaka: pięć łyżek miodu, jedna dziegciu, jedna nie wiem czego


1. Czy warto przeczytać Wróżenie z wnętrzności? Oczywiście, że warto. Kto wie, o co chodzi z Witem Szostakiem, to już i tak się zabrał albo zabierze. Kto nie wie – warto choćby po to, żeby wiedzieć, o czym ja tak cały czas (no, przynajmniej od czasu do czasu). Jeśli powody towarzyskie to za mało – przede wszystkim język. Podobnie jak w Oberkach do końca świata, jest tu tak niesamowicie muzyczna fraza, że gdyby to czytać totalnie bez zrozumienia, to i tak pewnie robiłoby wrażenie. Chciałabym, żeby istniała muzyka, która brzmiałaby tak, jak to jest napisane. Trochę się nawet bałam, że jak skończę czytać, to załączy mi się mówienie czymś podobnym, ale na szczęście nie. Poza tym – jeszcze z powodów, dla których warto przeczytać – jest w tej powieści dużo nienarzucającego się moralnego dobra (przykład w punkcie 5) i ponoć również solidna podbudowa filozoficzna. Ja się na tym za mało znam, ale tak ludzie mówią i intuicja też podpowiada, że tu idzie o tzw. coś więcej.


2. O czym to jest? Dla mnie u Szostaka najważniejsze są kwestie z punktu 1, więc mogłoby na dobrą sprawę być o czymkolwiek. Ale jest akurat o Mateuszu i Marcie – młodym, dzieciatym małżeństwie, które porzuciło życie w mieście i zamieszkało na górskim odludziu, w miejscowości o nazwie Poświatów, w willi przebudowanej z dawnej stacji kolejowej. Mieszka z nimi niepełnosprawny umysłowo brat pana domu, Błażej, który pełni funkcję narratora i z którego perspektywy poznajemy realia życia domowników. Narrator jest zatem osobą szczególną, a i realia są szczególne, bo w trakcie opowiadania rzeczywistość się odkształca – górska dolina zaczyna niekiedy przypominać tereny śródziemnomorskie, ludzie bywają bogami a kolacja ze znajomymi potrafi przemienić się w destrukcyjny rytuał ofiarny. Całość jest podzielona na pięć mniejszych historii, z których dwie ostatnie – zwłaszcza ich zakończenia – są najwspanialsze.


3. To jest potwornie smutna książka. Pokazuje same najlepsze rzeczy, jakie można sobie wymyślić w doczesnym życiu – góry i Śródziemnomorze, szczęśliwą miłość, przyjaźń i harmonijne życie rodzinne, kontakt z naturą, twórczość artystyczną i przynajmniej wspomnienie życia kulturalnego, pięknych ludzi, ładne wnętrza, dobre jedzenie, wino – jest w ogóle jeszcze coś innego fajnego na tym świecie? A we Wróżeniu z wnętrzności wszystkie te cudowności wydają się być zgromadzone w jednym czasie i miejscu akcji tylko po to, by pokazać, jak bardzo są do niczego. Główni bohaterowie mają wszystko, a i tak atmosferę w książce można by ciąć nożem, każdy sobie z czymś nie radzi, każdy gdzieś ucieka, a ze wspomnianych dóbr korzysta się bez radości – góry są po to, by się w nich kryć przed bliskimi, zaproszonych przyjaciół obserwuje się z niechęcią albo obraża przy stole... To dość dołujące i podczas lektury można w każdą z tych rzeczy – przynajmniej czasowo – zwątpić. Atmosferę rozładował nieco sam autor na spotkaniu poświęconym książce, podsuwając, że Poświatów można interpretować jako czyściec. Faktycznie – bohaterowie Wróżenia z wnętrzności są podobni do duchów Józia i Rózi z Mickiewiczowskich Dziadów. Niby opływają we wszystko, co dobre, a i tak dręczy ich nuda i trwoga. Z tym że Mateuszowi i Marcie brakuje czegoś innego, niż ziarnek gorczycy, bo cierpienia też niby doświadczyli, a i tak nic nie zrobiło się lepiej.


4. Wróżenie z wnętrzności, zgodnie z tytułem, jest pełne frazeologii związanej z organami wewnętrznymi i tak sugestywnie ją przywłaszcza, że trudno jej teraz dalej normalnie używać. A to takie przydatne zwroty były. „Wypruwanie sobie żył” - fakt, pewnie bywa powiedzeniem rodzinnym, tak jak w domu powieściowego Mateusza, ale jest też przecież takie użyteczne jako określenie przeciwieństwa hipsterskiej nonszalancji: „nie no, spoko, żył sobie nad tym nie wyprułam”. „Życie z otwartym przewodem” to z kolei przydatna fraza w życiu uczelnianym – zresztą to od dawna funkcjonuje jako mem, jest nawet taki fanpejdż na Facebooku. Z kolei frazeologia związana z czynnościami przewodu pokarmowego w odniesieniu do funkcji umysłowych jest mi szczególnie bliska jako miłośniczce dogłębnego i długotrwałego roztrząsania problemów wszelakich: wygodnie było powiedzieć, że coś trzeba przetrawić, albo że jest takie z trzewi. A teraz – po tej książce – jakoś tak głupio. Normalnie książka-złodziej.


5. (TROCHĘ SPOILER) Nie lubię zaprzęgania literatury do celów wychowawczych czy społecznych. Ale tutaj nie mogę się powstrzymać się przed jedną taką uwagą. U Szostaka totalnie niesamowity jest sposób pokazania niepełnosprawności i późnej starości. Kiedy któryś z tych motywów pojawia się w literaturze czy sztuce współczesnej – takiej bardziej eksperymentalnej, nie mam na myśli ugrzecznonych, familijnych obrazków – to z reguły na zapas zaczynam się bać. Zawsze wydaje mi się, że ktoś kogoś będzie źle traktował albo stanie się coś innego drastycznego. Jak w finale Cześć, Tereska Glińskiego. Albo że przynajmniej wyjdzie, jakim taka osoba jest problemem dla otoczenia. W Wróżeniu z wnętrzności poraża – i zachwyca – to, z jaką miłością pozostali bohaterowie traktują osoby niesprawne. Błażej, ze swoim odizolowaniem, niewidzącym spojrzeniem i „gęsioskórkowatym” podobieństwem do pana domu, jest przyczyną zakłopotania osób przyjeżdżających do Poświatowa. Cóż może być gorszym przewinieniem dla ludzi naszego pokolenia, niż budzenie konfuzji i wprowadzanie dziwnej atmosfery? A tymczasem nikt nie reaguje na niego nieprzyjaźnie, nikt się na niego nie gniewa, każdy odnosi się do niego z czułością – do samego wzruszającego finału książki włącznie. Podobnie jest z sędziwym ojcem Błażeja i Mateusza. Kiedy zaczyna mieszkać w domu Marty i Mateusza, w zasadzie wywraca ich życie do góry nogami i wymaga ciągłej opieki. I nie tylko nikt się na to nie skarży, ale wręcz te wszystkie czynności opiekuńcze – mycie, karmienie, spacery, rozmowy – są opisane jako coś w rodzaju pięknego rytuału. Metaforycznie widać, że wpływ ojca na otoczenie nie jest całkiem pozytywny: swoimi ponurymi wspomnieniami sprawia, że ogród Marty staje się szary. I co na to jego syn? Zaczyna wozić ojca po okolicznych górskich ścieżkach – nawet nie dlatego, żeby ten nie odbarwiał roślin w ogrodzie, ale, jak rozumiem, po to, by miał więcej przestrzeni do spokojnego snucia swojej szarości. A motyw „Nie chowaj się, wiem, że tam jesteś”, oprócz tego, że dość powala fabularnie, jest niemal podręcznikowym przykładem na to, jaką rozmowę należy odbyć z osobą u schyłku życia, żeby mogła w spokoju odejść. Czegoś podobnego uczą się na kursach przygotowawczych wolontariusze opieki paliatywnej.


6. Łyżka dziegciu: to i owo w Wróżeniu z wnętrzności mocno kojarzy się z niektórymi poprzednimi książkami Szostaka, a głównego twistu łatwo było się domyślić przed jego rozwiązaniem.


7. Marta, za wyjątkiem kilku konkretnych czynów, jest, jako bohaterka, chodzącym ideałem. Mądra, dobra, naturalnie piękna, związana z naturą, troskliwa dla rodziny, świetna i zaradna w tym, co robi zawodowo... Jednocześnie, choć narrator nazywa ją boginią Poświatowa, jest w tym wszystkim dość bliska zwykłemu życiu i zastanawiam się, czy tylko mnie wkręciło się smutne porównywanie się z nią i konstatacja, że tak mnie, jak i chyba każdej kobiecie bliżej jednak do jej głupich, nieautentycznych koleżanek, które przyjeżdżały do Poświatowa w gości. Strasznie dyskryminująca jest. Z kolei jej mąż Mateusz to, podobnie jak poprzedni męscy protagoniści Szostaka, postać bardzo ludzka i sympatycznie połamana. Swego czasu Ziuta pamiętnie pisał o jeszcze bardziej ludzkim i niedoskonałym głównym bohaterze Szostakowych Chochołów (tu i tu), zauważając, że wielu czytelników-facetów może odnaleźć w nim siebie, podczas gdy na czytelniczki jego bierność i nijakość zwykła działać jak płachta na byka. Mój odbiór tej postaci wpisał się zresztą w ten obrazek pamiętam, że pomstowałam na Chochoła aż miło. Ale kiedy czytałam Wróżenie z wnętrzności i wkurzałam się z kolei na idealną Martę, zachciało mi się naraz poczytać o kimś takim, jak Chochoł, ale żeby to była postać żeńska. Taka everywoman, zwykła, porządna dziewucha, która za wiele w sumie nie robi ani też zbyt wiele w życiu nie wygrywa, ma może jakąś tam rysę na charakterze, ale nie czyni to z niej ani wariatki, ani czarnej charakterki, ani femme fatale, ani jakże-słodkiej-w-swoich-niedoskonałościach Bridget Jones, a jeśli miałaby być boginią, to co najwyżej taką, jak z finału Solaris Lema. Taka bohaterka, przy której czytelniczka może się poczuć dobrze, stwierdzić – w sumie to całkiem jak ja, albo nawet – w sumie to całkiem jak my wszystkie z tego pokolenia. Jeśli ktoś taką Chochołkę z jakiejś książki kojarzy może podesłać namiary.

piątek, 6 listopada 2015

Miasto, Márai, Musierowicz

Kiedy przeprowadziłam się do miasta, rozkminiałam przez jakiś czas, na ile różni się postrzeganie przestrzeni przeze mnie i osoby mieszkające w mieście od urodzenia. Wyszło mi, że dla mnie naturalne jest widzenie swojego miejsca zamieszkania jako malutkiego punktu otoczonego przestrzenią – jeśli chce się załatwić jakąś sprawę (kino, lekarz, większe zakupy), należy punkt opuścić, przebyć jakąś przestrzeń i dotrzeć do innego punktu. Miejscy znajomi wydawali się natomiast postrzegać swoje rodzinne miasto jako coś w rodzaju zamkniętego zbioru punktów, w którym w zasadzie są wszystkie potrzebne rzeczy, a opuszczenie go i udanie się w przestrzeń zewnętrzną jest czymś wyjątkowym i na swój sposób trudnym.


Obycie z otwartymi terenami składa mi się z powodami, dla których lubię fantastykę. Jedna z rzeczy, które najbardziej mnie w niej urzekły, to fakt, że jest tam wizualnie dużo przestrzeni. W fantasy te wszystkie opowieści drogi i fantastyczne krainy, w science-fiction – przestrzenie kosmiczne. Podobne nastawienie miałam zresztą też wobec książek niefantastycznych: z lektur szkolnych bardziej Sienkiewicz (tu Afryka, tam jakieś stepy) niż Prus ze swoimi zakurzonymi miejskimi kamieniczkami; we własnych wyborach czytelniczych – też głównie książki, gdzie była jakaś fajna przestrzeń do wyobrażania sobie - czy to wizualna, czy duchowa. Rzadko poza to wychodziłam.


Oczywiście, nie mówię, że nie wychodziłam nigdy. Przykładem tytułowa Musierowicz. Ale pamiętam, że trudno mi było u niej oswoić tę miejską przestrzeń – nie wiedząc wtedy, jak wyglądają opisywane przez nią miejsca w Poznaniu, wyobrażałam je sobie, sztukując kawałki własnej miejscowości i miast, które jako tako znałam.


Márai1 sprawił, że wyszłam z tego antymiejskiego ograniczenia, i to na dobre. On jest bardzo miejskim pisarzem, a podczas lektury jego Dziennika zgadzałam się z nim w tylu kwestiach i tyloma się zachwyciłam, że jakoś łatwo przyszło mi zaufanie tej nowej, miejskiej perspektywie i wtopienie się w nią. Przestrzeni za dużo u niego nie ma, nie ma też zbyt wiele materiału dla wyobraźni wizualnej. Jest natomiast niesamowite skupienie na szczególe. Mam wrażenie, że czytając Dziennik, po raz pierwszy zaczęłam doceniać piękno, jakie może nieść realizm. Potem zaczęłam tego szukać też w innych książkach i generalnie trochę mi się przez to odkręciły upodobania czytelnicze.


A czemu właśnie jemu aż tak zaufałam? Bo (niestety, tylko do ok. 1970r.) chrześcijaństwo, wyrażane w niesamowicie jednostkowy sposób? Bo mądry konserwatyzm, potrafiący zrozumieć inność i idący w parze z wartościami humanistycznymi? Bo oryginalny punkt widzenia i odważne patrzenie na sztukę? W sumie te rzeczy można przecież znaleźć też u innych twórców.


Zastanawiam się, czy powodem nie była szczególna mieszanka wszystkich powyższych rzeczy, która tworzy razem etos patrycjusza. Wychowałam się na wsi, ale sporo moich przodków to mieszczanie. Myślę sobie, czy przypadkiem lektura Máraiego nie podziałała mi na coś w rodzaju pamięci genetycznej – może znalazłam u niego i wartości, i ogląd przestrzeni, który siedział gdzieś głęboko i sprawił, że poczułam się w jego książkach jak w domu.


Możliwe, że wcześniej z podobnego powodu spodobały mi się książki Musierowicz. Pomimo wszystkich jaskrawych różnic, Máraiego i Musierowicz łączy to, że w swoich książkach przedstawiają właśnie – i to oboje w bardzo zachęcający sposób – kodeks moralny człowieka z miasta. Dzieli ich opinia o tym, czy ten kodeks nadal istnieje i czy jest uwarunkowany pochodzeniem.


Márai opiewa etos przedwojennego, węgierskiego mieszczanina, ale pokazuje od razu, jak ten etos się rozpada. Jego Wyznania patrycjusza, choć opisują jeszcze środowisko miejskie z czasów, kiedy przedwojenny porządek, zależności społeczne i rodzina trzymały się dobrze, zapowiadają, że to wszystko powoli się kończy: że ten porządek tak naprawdę jest skostniały, że kolejne młodzieńcze zwątpienia w tradycyjne wartości to droga, z której nie ma powrotu, że w tym miejskim ciepełku tak naprawdę nie sposób wytrzymać, a gdy się człowiek już wyrwie, ten cały etos bardzo łatwo odrzucić i znaleźć się w próżni. Do tego etos patrycjusza u Máraiego jest jednoznacznie klasowy – jeśli nie jest się dobrze urodzonym mieszczaninem, po prostu nie ma się do niego dostępu. Osoby ze wsi, Żydzi, arystokraci czy służący są w Wyznaniach... traktowani jako postaci bez mała egzotyczne.


U Musierowicz etos patrycjusza jest natomiast jak najbardziej nierozpadnięty, aktualny i dostępny dla wszystkich chętnych. Fakt, jej bohaterki pochodzą w dużej mierze z mieszczańskich domów (lepszych lub gorszych), jednak wyznawane przez nie wartości nie wydają się w żaden sposób od tego pochodzenia zależeć.


W Wyznaniach patrycjusza Máraiego o wartościach religijnych dowiadujemy się przez pryzmat klimatu szkoły katolickiej, do której chodził główny bohater; pierwsze doświadczenia miłosne protagonista przeżywa dlatego, że jego grupa rówieśnicza uważa, że tak trzeba, a intelektualny punkt odniesienia stanowią książki stojące w biblioteczce rodziców w którymś z reprezentacyjnych pokojów rodzinnego domu. Wszystko jest uwarunkowane. Gdyby główny bohater przyszedł na świat w innej klasie społecznej a jego rodzice mieliby mniej lub więcej pieniędzy, wyglądałoby to pewnie zupełnie inaczej.


U Musierowicz cały etos można spokojnie praktykować nie mając nic oprócz dobrych chęci i ewentualnie karty bibliotecznej. Opisując go, pójdę za tym samym kluczem, co w wypadku Máraiego przed chwilą: religia, miłość, wartości intelektualne.


OK, zatem religia. W książkach Musierowicz często pojawia się poznański kościół dominikanów, do którego bohaterowie chodzą w niedziele i święta. Obchodzone są uroczystości religijne. Poza tym mało jest nawiązań religijnych (w jednym z ostatnich tomów mama Borejko mówi tylko do męża, by przy święcie zacytował może coś z Biblii, a nie ciągle rzymskich klasyków), ale to gdzieś tam jest, całkiem naturalnie i w sposób, w jaki może to robić każdy.


Jeśli chodzi o miłość, to u poznańskiej pisarki jest zwyczajnie i współcześnie. Nie ma mowy o jakimś uwikłaniu w status społeczny. Márai w Wyznaniach... opisuje cały łańcuszek kobiet, jakie przewijają się przez życie jego pierwszoosobowego bohatera – cudzoziemek, aktorek, najemczyń mieszkań – ale gdy przychodzi do żeniaczki, wybór pada na dziewczynę z jego miasta, o podobnym statusie społecznym, którą zna od dzieciństwa. U Musierowicz natomiast najlepsze historie miłosne to akurat mariaże społecznych kontrastów: Cesia i Jurek (Szósta klepka) – dziewczyna z wielopokoleniowej, inteligenckiej rodziny i chłopak-sierota, Patrycja i Baltona (Pulpecja) – córka wrogiego subkulturom filologa klasycznego i zbuntowany miłośnik „mrocznego rocka”, czy Cezary i Bella (Córka Robrojka) – potomek poznańskich nowobogackich i córka ich biednego znajomego.


Jeszcze w temacie etosu i miłości, wszystkie bohaterki Musierowicz są, statystycznie rzecz biorąc, niezwykle cnotliwe. Chociaż emocji na tym tle jest w Jeżycjadzie niemało, sytuacje miłosne są opisywane bardzo delikatnie: oszczędnie wypowiadane słowa (wielu bohaterów to introwertycy), przypadkowo spotykające się dłonie, atmosfera. A później te pary po prostu się pobierają. Można by się kłócić, że ta sfera została pominięta, bo to powieści dla młodzieży, ale kiedy Róża w Języku trolli jako pierwsza wyłamuje się z etosu i zachodzi w pozamałżeńską ciążę, okazuje się nagle, że ze sprawy robi się wielkie halo (na tle moralnym, nie na zasadzie, że dziewczyna wstyd przyniesie), a wkrótce potem młodsza siostra Róży, Laura, już otwarcie podejmuje decyzję, że chce czekać do ślubu. I nie ma w tym wszystkim mowy o jakiejś dewocji czy szczególnym nastawieniu ideologicznym – wydaje się, że bohaterki Musierowicz postępują w ten sposób ot tak, bo tak należy i tak jest piękniej. A piękne te historie miłosne w Jeżycjadzie rzeczywiście bywają.


I na koniec, wartości intelektualne w mieszczańskim etosie à la Musierowicz. Po pierwsze, zamiłowanie do czytania. Musierowicz w swoich felietonach Frywolitki bezpośrednio znęcała się nad osobami stroniącymi od lektury, przypisując im tzw. „ołowiane oko” czyli ciężkie, bezmyślne spojrzenie. Jej bohaterki mają z reguły pasję do książek i bardzo konkretne upodobania czytelnicze: Ida w Idzie sierpniowej zaczytuje się Jane Eyre, Natalia zgaduje się ze swoim ukochanym w kwestii zamiłowania do Baśni z tysiąca i jednej nocy, Gabrielę w co którejś książce widzimy chichoczącą nad dziełem jakiegoś rzymskiego klasyka.


Zamiłowanie do kultury antycznej i łaciny to zresztą kolejny filar intelektualnej formacji Musierowiczowskiej patrycjuszki: nie byłabym zdziwiona, gdyby w pokoleniu czytającym Musierowicz znalazła się spora grupa dziewczyn, które chętniej niż reszta populacji wplatają łacińskie sentencje i zwroty do codziennej mowy, a jeśli na studiach trafią na lektorat z języków martwych, nie uważają go, jak każdy normalny człowiek, za dopust Opatrzności (przypomnijcie sobie, jaką prasę miała łacina w starszych powieściach dla młodzieży).


Pod patrycjuszowski kult intelektu podchodzi też konieczność posiadania tzw. zainteresowań. Większość postaci u Musierowicz można wręcz odróżniać od siebie właśnie po ich pasjach: teatr (Aniela), żeglarstwo (Natalia), kolekcje (Patrycja), muzyka (Laura, Staszka Trolla). Generalnie to, co łączy te wszystkie bohaterki, to tzw. bogata osobowość.


I to właśnie bogata osobowość wydaje się w tych książkach być najbardziej cenioną cechą. Ona również – a nie jakieś nabyte dziedzicznie, klasowe uposażenie „panienki z dobrego domu” – jest gwarantem życiowego sukcesu bohaterek. Musierowicz zdaje się mówić: nie musisz być bogata (siostry Borejko), piękna (Aurelia Jedwabińska), zadbana (Cesia) ani starannie wystylizowana (Kreska); nie musisz też mieć, jak dawniejsze patrycjuszki, wyniesionej z domu kindersztuby (Patrycja w Pulpecji podsuwająca Marcelkowi taboret nogą; Natalia wpadająca w ordynarną furię w Nutrii i Nerwusie) ani wystudiowanych zachowań typowej kobiety (Gabrysia). Po prostu miej ideały i zasady, a jeśli to nie wystarcza, zaświeć intelektem i wszystko będzie dobrze.


Często bywa u Musierowicz właśnie tak, że bohaterki nadrabiają intelektem inne niedostatki. I dobrze na tym wychodzą. W jeżycjadowych historiach miłosnych, intelekt okazuje się np. silnym wabikiem na płeć brzydką i dobrym spoiwem związku. Cesia w Szóstej klepce robi niesamowite wrażenie na Jurku – miłośniku fizyki – faktem, że wie, kto to był Richard Feynman. Wie to, co prawda, przypadkiem od taty-inżyniera, ale w miarę, jak relacja z Jurkiem nabiera rumieńców, Cesia dokształca się, podczytując Feynmana wykłady z fizyki. Pyza i Patrycja decydują się rozpocząć ten sam kierunek studiów, co ich narzeczeni: odpowiednio astronomię i leśnictwo. Wszystkie te historie (SPOILER!!!) kończą się wspaniale. Generalnie, pomimo rozlicznych problemów rodzinnych, finansowych i zdrowotnych (SPOILER!!!) wszystkie historie bohaterek Musierowicz kończą się wspaniale. Każda przeżywa w końcu szaloną miłość, zakłada cudowną rodzinę, jest szczęśliwa i spełniona.


Jak wid, etos patrycjatu u Musierowicz jest w pełni demokratyczny. Na praktykowanie ideałów, przeczytanie jakichś książek i posiadanie hobby stać przecież absolutnie każdego, wcale nie trzeba do tego być z miasta ani z dobrej rodziny. Márai w Dzienniku formułuje określenie „arystokrata ducha”. Jest to człowiek, który wcale nie musi mieć szlacheckiego pochodzenia – jest arystokratą przez swoją szlachetną naturę i dumną postawę wobec świata i innych ludzi. W tym sensie bohaterki Musierowicz – a także czytelniczki, którym zachciałoby się je naśladować – można by nazwać patrycjuszkami ducha. Status szlachetnej mieszczanki wydaje się być, według tych książek, dostępny wyłącznie za osobiste zasługi, bez żadnych punktów za pochodzenie. Podobnie jak wizja wynikającego z niego szczęścia w życiu osobistym.


Jest z nim tylko jeden kłopot. Ten sam, co z Wyspami Bergamutami w wierszyku Jana Brzechwy. Jeśli zaobserwować współczesny (a może w ogóle – realny) świat – trudno dojść do innego wniosku niż ten, że takiego patrycjatu nie ma. I może nigdy nie było. Świat po prostu nie działa tak, jak u Musierowicz. Osoba, która zaufała wizji świata w jej książkach, może mieć problem.


Bo wyobraźcie sobie taką modelową Musierowiczowską patrycjuszkę. Być może niezbyt ładna, być może ubrana jak chłopczyca (Natalia), tylko na czarno (Aurelia) albo z braku kasy przerabiająca swetry dziadka na stroje dla siebie (Kreska), do tego nieumalowana (Cesia) i jak nic pachnąca kamienicą. Jej atutami są natomiast wysokie zasady moralne, znajomość łacińskich sentencji, ewentualnie jeszcze biegłość w dziedzinie, którą interesuje się obiekt jej westchnień. Jeśli chce zwrócić uwagę fizyka, czyta Feynmana; jeśli podoba jej się leśnik lub astronom, rozpoczyna studia na odpowiednim kierunku. I tu pytanie: jaką logiką trzeba się kierować, by założyć, że można stać się bardziej atrakcyjną jako kobieta, gdy zacznie się szpanować wiedzą o kwantach i kwarkach albo osiągnie ekspertyzę w wycince boru sosnowego?


U Máraiego etos patrycjusza rozpadał się jeszcze na kartach powieści. U Musierowicz w samych powieściach trzyma się on świetnie – rozpada się dopiero przy konfrontacji z rzeczywistością.


Czytelniczka Musierowicz, jeśli jej zaufała, musi w pewnym momencie zaakceptować fakt, że wyznawane przez nią wartości i zgromadzone atuty – jej wiara, zasady, wiedza – mogą jednak wcale nie zapewnić jej automatycznie bycia atrakcyjną kobietą, ślicznego domku na przedmieściach, wspaniałego mężczyzny u boku i życiowego spełnienia.


Generalnie – patrząc z perspektywy doczesnej – mogą nie zapewnić jej kompletnie niczego.


A to jest z kolei bardzo w duchu Máraiego. Po tym, jak pisarz traci dom podczas wojny, a jakiś czas potem, pozbawiony przez reżim komunistyczny możliwości normalnej artystycznej wypowiedzi, musi opuścić Węgry, pisze w Dzienniku: „Wszystko przepadło, wszystko. Język, dom, sens pracy, młodość. Nareszcie jestem wolny!”.2


Rozczarowana czytelniczka Musierowicz może odrzucić swój etos patrycjuszki ducha, stać się cyniczną, rozwiązłą nihilist i liczyć, że może to da jej upragnioną, doczesną nagrodę.


Ale może też tego nie robić i po prostu poczuć się wolna. Bez tego całego balastu - poczucia bezpieczeństwa, samospełniających się prospektów na rodzinę, szczęście i sukces, dumy z własnego intelektu i przekonania o własnej atrakcyjności jako kobiety. (Bo rozumiem, że innych balastów - kasy, urody, manier i prezencji jak u modelki - mogła nie mieć już wcześniej).


A potem ewentualnie sobie tę atrakcyjność i kobiecość wymyślić na nowo, bez sztucznych, intelektualnych podpórek. I pomyśleć, co konstruktywnego można zrobić ze znajomością wykładów Feynmana i łaciny, skoro jako metoda podrywu okazały się nic nie warte. Macie jakieś pomysły?



1 Sándor Márai (1900-1989) – węgierski prozaik, trochę również poeta. Autor Dziennika, który powala oraz wielu powieści, w których pojedyncze frazy również powalają. W Polsce ładnie pisali o nim Małgorzata Baranowska - tu i Szczepan Twardoch - tu i w wielu innych miejscach. To, że Márai jest u mnie drugim węgierskim pisarzem w tym kwartale, to nie przypadek ani jakaś moja szczególna specjalizacja, a prawo serii – o Krúdym przeczytałam właśnie u niego. (przyp. Shee)


2 Márai, Sándor. 2004. Dziennik. Warszawa: Czytelnik, 165.